31 grudnia 2017

Oświatowe podsumowanie 2017 roku - część 1


Jak informował na początku roku jeden z amerykańskich portali - dzieci digitalnej generacji, generacji Z, które nie mogą już żyć bez dostępu do internetowej sieci, bez telefonu komórkowego (najlepiej - smartforna, tabletu) wchodzą w wiek akademickiego kształcenia. Zwiększa się w nowej generacji zainteresowanie studiami wyższymi (Gen Z is about to take over higher education).

Poprzednia generacja - tzw. milenialsów była bardziej skupiona na sobie, na narcystycznym zaspokajaniu własnych potrzeb i samozachwycie. Obecna zaś już w okresie szkoły średniej planuje swoją przyszłą karierę zawodową w branżach związanych z nowymi technologiami czy projektowaniem gier internetowych. Milenialsi tymczasem mają już własne firmy i bardzo dobrze zarabiają.

Amerykańscy badacze stwierdzili, że młodzież XXI wieku chętniej się uczy korzystając z materiałów dydaktycznych i samokształceniowych, które są zamieszczone na platformie Youtube lub innych platformach edukacyjnych. Nie ma dla nich znaczenia, w której rzeczywistości realizują swoje zainteresowania - realnej czy wirtualnej, gdyż obie przenikają się wzajemnie w ich codziennym życiu. To Ameryka.

Tymczasem w Polsce trwały przygotowania do cofnięcia edukacji o kilkadziesiąt lat, by odgórnie powstrzymać niepokojące starsze pokolenie konserwatystów zmiany w stylu życia, preferencjach kulturowych, aspiracjach szkolnych. Przyjęta z końcem 2016 roku ustawa oświatowa legitymizowała prawo polityków prawicy do przywrócenia starego ładu z nieco zreorientowanymi na wychowanie narodowe, patriotyczne, historyczne, religijne, kolektywne, w posłuszeństwie i ofiarności, opozycyjne wobec dotychczasowych autorytetów i elit politycznych. Wiadomo było, że Ministerstwo Edukacji Narodowej nie po to pozorowało - wzorując się zresztą na socjotechnice poprzedniej formacji politycznej - tzw. konsultacje ze społeczeństwem w sprawie przywrócenia ustroju szkolnego: 8+4, by miało zmienić swoją decyzję pod wpływem zapowiadanych cichym kwileniem opozycji protestów.


Bloger Jarek Bloch dzielił się swoją opinią na ten temat jeszcze w połowie grudnia 2016 r.: Krok w tył nas nie zabije, ale na pewno nie wzmocni. Sprawi, że stracimy do reszty świata dystans, który udało nam się nadrobić w ostatnich latach. Długie etapy edukacyjne nie pomogą młodzieży w dostosowaniu do dynamicznie zmieniającego się rynku pracy. Ten system będzie mniej elastyczny, no chyba, że rządzącym o to chodzi, a następnym posunięciem będzie wprowadzenie centralnego planowania, pod który system 8+4(5) był ułożony. A może w swym uwielbieniu masochizmu, obecny rząd chce spektakularnie osiągnąć dno, spowodować kolejny rozbiór Polski, aby przyszłe pokolenia miały w przyszłości co czcić?

Dzisiaj już mało kto pamięta, że w dn. 2 stycznia 2017 r. nadszedł z otoczenia Prezydenta A. Dudy sygnał, że zastanawiał się on nad zawetowaniem ustawy o tej reformie w związku z zapowiadanymi protestami nauczycieli oraz brakiem przekonania o właściwym jej przygotowaniu. Jednak jeszcze tego samego dnia wicemarszałek Sejmu, szef klubu PiS Ryszard Terlecki zapewnił, że od tej zmiany rząd nie odstąpi. W końcu wprowadzał ją do programu wyborczego tej partii partyjny kolega z Krakowa - prof. Andrzej Waśko.

Prezydent podpisał 9 stycznia 2017 r. ustawę zmieniającą ustrój szkolny. To minister edukacji - Anna Zalewska postawiła Prezydenta pod przysłowiową ścianą, gdyż 22 grudnia 2016 r. wydała rozporządzenie, że od 1 września 2017 r. nie będzie już pierwszych klas w gimnazjach. Totalna opozycja została totalnie obezwładniona działaniami MEN, które kroiło reformę jak salami, plasterek po plasterku, nie zważając na dyskusje, polemiki czy pohukiwania różnych środowisk oświatowych.

Niektórzy wydawcy ponoć już kilka miesięcy wcześniej "kręcili lody" zachwyceni szansą na przygotowanie nowych podręczników szkolnych. Poprzednia ekipa mogła robić kasę na darmowych podręcznikach szkolnych, to dlaczego nie miałaby tego kontynuować następna? W styczniu samorządowcy stanęli przed koniecznością stworzenia nowej sieci szkół przygotowując ją i stosowne uchwały do 31 marca 2017 r. Przywrócona nad samorządami kontrola kuratorów oświaty uruchomiła kolejne pole do konfliktów.


Nauka zawsze była lekceważona w tym resorcie, w związku z czym minister nie musiała przejmować się nadchodzącymi z uniwersytetów czy akademii pedagogicznych opiniami czy krytycznymi stanowiskami. Podobnie postępowali politycy wszystkich poprzednich formacji, więc dlaczego PIS miałby nagle zmienić taktykę? Trudno, by populiści w urzędzie chcieli słuchać naukowców, skoro tzw. reforma szkolna nie miała żadnych naukowych podstaw, tylko ideologiczno-polityczne. Poza tym także ta władza miała "swoich" ekspertów, ze stopniami naukowymi (a jakże). Znaleźli się akademicy, którzy wystosowali List Otwarty do Polaków w obronie racji wprowadzanej reformy szkolnej. W wykazie znalazłem zaledwie dwóch pedagogów i jednego docenta ze słowacką habilitacją.

ZNP - jako wyjałowiony naukowo lewicowy związek zawodowy - podjął bezsensowną krytykę reformy, bo koncentrującą uwagę opinii publicznej na rzekomo dziesiątkach tysięcy nauczycieli, którzy w jej wyniku utracą pracę. Trzeba było czekać do końca 2017 r., żeby dowiedzieć się, że etatów przybyło 17 tys. Nie sprawdziły się akcje oporu przeciwko likwidacji gimnazjów takich podmiotów czy inicjatyw obywatelskich jak: ""Ratujmy gimnazja", "Nie dla chaosu w szkole", "Koalicja na rzecz Edukacji Antydyskryminacyjnej" czy "Rodzice przeciwko reformie", gdyż nie dysponowały racjonalnym zapleczem i trafiającą do społeczeństwa kontrargumentacją.

Dość łatwo rządzący mogli wykazać, że prezes ZNP broni własnego stołka i związanej z nim wysokiej pensji, a sam Związek jest od początku swojego powstania środowiskiem lewicowym, więc trudno, by popierał "mądre" i "potrzebne" zmiany w szkolnictwie. Genderowcy zabiegają o rozluźnienie norm obyczajowych, w tym związanych z życiem seksualnym, a konsultacje w sprawie reform MEN mógł tak samo pozorować, jak jego poprzednicy. Referendum - jak wykazała władza - było zbyteczne, bo cała machina zmiany ustrojowej w oświacie została już wprawiona w ruch.


Nareszcie lud mógł odreagować na nauczycielach włączając się w nagonkę na nich za ich niesprawiedliwy czy nieobiektywny sposób oceniania, zbytnie obciążanie dzieci pracami domowymi, a ich plecaków nadmiarem książek i pomocy, za testomanię i jego niski poziom wykształcenia, bo przecież ten najwyższy zawsze mają dzieci oligarchii politycznej, i to bez względu na to, czy jest ona u władzy czy w opozycji. Ważne, by była w Sejmie, Senacie, Europarlamencie, pracowała w urzędach państwowych lub samorządów terytorialnych czy była ulokowana w radach nadzorczych spółek Skarbu Państwa.

Podobnie, jak w poprzednich latach, resort edukacji zaczął wydawanie milionów złotych na akcję propagandową, z której miało wynikać, że reforma została bardzo dobrze przygotowana, tylko opozycja szczuje przeciwko niej i własnym dzieciom, którym przecież należy się troska o ich edukacyjne szanse. Nauczyciele dostali wytyczne, by na wywiadówkach odczytali list od minister A. Zalewskiej, która zapewniała w nim o samych pozytywach i wysiłkach władzy na rzecz dobrej zmiany w edukacji. Im bardziej krytykowali projekt reformy, tym silniejsze były redakcje nowych aktów wykonawczych minister edukacji (np. wydłużenie ścieżki awansu zawodowego, moralne kryteria oceny nauczycieli, blokada urlopów zdrowotnych itp.).


W publicystyce pojawił się termin "deforma", którym posługiwała się opozycja wobec rzekomo toksycznych zmian w szkolnictwie. Nieskutecznie koncentrowano się w tej krytyce na drobiazgach, wycinkach procesu kształcenia - a to, że rząd o rok skrócił powszechne kształcenie (jakby został zniesiony obowiązek edukacji do 18 r. życia, a przecież obowiązkowy rocznik sześciolatków w przedszkolach utrzymuje ten sam cykl czasu trwania bezpłatnej oświaty), a to, że podstawy programowe kształcenia ogólnego są w ramach takiego czy innego przedmiotu o coś zubożone, a kanon lektur zmieniony (jakby poprzednicy tego kanonu nie zmieniali), a to, że minister coś obiecała, a potem się rozmyśliła lub o tym zapomniała (jakby w polityce miała obowiązywać prawda).

cdn.

30 grudnia 2017

Piąte koło u wozu?

W Polskiej Akademii Nauk zostało powołanych 13 komitetów problemowych (9 przy Prezydium PAN, 4 przy Wydziałach PAN) oraz 78 komitetów naukowych na kadencję 2015–2019 działających przy Wydziałach tej korporacji. Jednym z nich jest Komitet Nauk Pedagogicznych PAN.

Pedagodzy nie są instytucjonalną częścią PAN, a więc można powiedzieć nie przyczyniają się ani do parametrycznych zysków, ani do strat Akademii. Twórczość naukowa członków Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN zaliczana jest do ich macierzystych jednostek uniwersyteckich czy akademii pedagogicznych, w których są zatrudnieni. Nie afiliują swoich rozpraw przy KNP PAN. Co innego pracownicy instytutów PAN, a zarazem członkowie komitetów naukowych czy problemowych PAN. Ci muszą publikować z afiliacją przy Akademii.

Działający przy PAN Komitet Nauk Pedagogicznych ma jednak możliwość korzystania z środków finansowych PAN na zasadzie dotacji w ramach działalności na rzecz upowszechniania nauki, chociaż od kilku lat z każdym rokiem coraz mniejszych. Natomiast wszystkim członkom KNP PAN rozliczane są koszty delegacji w związku z ich udziałem w czterech posiedzeniach Komitetu rocznie. To zapewne pochłania jakąś część budżetu, chociaż nie wiemy, jak mają się te koszty do osiągnięć KNP PAN, które były mierzone oceną parametryczną.

Nie ma w sprawozdaniach PAN żadnej informacji na temat tego, ile kosztuje Akademię finansowanie działalności wszystkich komitetów naukowych i problemowych? Na co one de facto wydają pieniądze oraz jakie są efekty ich rzeczywistej działalności?

Nie ma w tej korporacji - od początku jej istnienia, a więc od 1953 r. - Instytutu Pedagogiki PAN, bowiem dotychczasowe elity Akademii czyniły wszystko, by do tego nie doszło. Jest to o tyle zdumiewające, że współzałożycielem PAN i pierwszym przewodniczącym KNP PAN był prof. Bogdan Suchodolski. Jak widać nie zależało mu na tym, by w tej instytucji rozwijała się naukowa pedagogika.

Przedstawiciele innych nauk mogli chronić się w PAN przed ówczesnym reżimem ideologiczno-władczym, tylko nie pedagodzy, bo przecież ci, za sprawą także tego pedagoga, mieli budować przyszłość socjalistycznej Polski. Być może to jest powodem swoistej odrazy do pedagogiki wśród wielu członków PAN, szczególnie tych, których rozwój wiedzy na temat tej nauki zachował się w stanie sprzed 1988 r.

Wybory członków PAN są tak prawnie ustawione (skonstruowane), żeby nie było żadnej możliwości włączenia do korporacji pedagogów, gdyż rozstrzyga o tym większość przedstawicieli innych dyscyplin, w tym członkowie PAN zainteresowani przede wszystkim powiększaniem w składzie PAN reprezentacji własnej dyscypliny. To przecież ich członkostwo przekłada się na ocenę parametryczną instytutów PAN. Nic dziwnego, że członkami PAN zostają profesorowie innych dyscyplin, z wielokrotnie niższymi osiągnięciami naukowymi, ale mający zaplecze instytucjonalne w tej korporacji, nie wspominając już o sieci powiązań międzyludzkich.

Zdumiewająca jest przy tym negacja naszej dyscypliny naukowej i jej kadr naukowych w sytuacji, gdy inne nauki społeczne w kraju, w tym także w PAN wcale nie rozwijają się lepiej od pedagogiki. Nie chodzi tu rzecz jasna o porównania, bo one są nam do niczego nie potrzebne. Konieczne jednak są do tego, by uświadomić elitom nauki, że postępują poniżej światowych standardów naukowych.

We wszystkich dziedzinach nauk możemy zaobserwować coraz poważniejszy kryzys ze względu na niedofinansowanie nauki i szkolnictwa wyższego, także PAN. Tak jest zarówno w socjologii, jak i psychologii, która w ostatnich latach stacza się do poziomu pop-psychologii. Po co zatem są w PAN komitety naukowe, skoro ustawicznie ogranicza się środki finansowe na ich działalność, także na wydawanie czasopism naukowych? Czyżby były piątym kołem u wozu? Jak polityka przekształcania PAN w uniwersytet będzie rzutować na przyszłe losy komitetów naukowych? Zobaczymy w przyszłości.

29 grudnia 2017

Komitet (częściowej) Dewaluacji Jednostek Naukowych?


Nie ma instytucji, organów, zespołów, których członkowie nie popełniają błędów. Jeśli jednak Komitet Ewaluacji Jednostek Naukowych (KEJN) przekazuje jednostkom akademickim informację zwrotną na temat tego, jak zostały (nied-)ocenione wykazane w ich raportach publikacje naukowców, to ktoś, kto to podpisuje, powinien najpierw dobrze zastanowić się, czy aby nie uczestniczy w działalności kompromitującej ów organ.

Podam tylko jeden przykład, chociaż jestem pewien, że każdy może z perspektywy własnej jednostki poddanej ocenie parametrycznej przywołać szereg innych przykładów, i oby to uczynił! Najwyższy czas przestać ukrywać manipulacje, jakich dokonali członkowie KEJN na zbiorze przekazanych im danych. To, że czynią to nietransparentnie, nie oznacza, że mogą czuć się usprawiedliwieni. Jestem oburzony tym, jak skandaliczne są niektóre z ich decyzji. Oto pierwszy z brzegu przykład:

Jednostka X wykazała rozprawy naukowe, które uznaje za wybitne. Za taką monografię w naukach społecznych mogłaby uzyskać 50 pkt. Jeden recenzent (tajny - rzecz jasna) przyznaje za daną publikację 50 pkt., drugi recenzent stwierdza, że nie jest to książka wybitna, tylko wyróżniająca się, a zatem należy się 25 pkt., natomiast ocena końcowa tej publikacji wynosi 0 pkt.

Pytanie brzmi - Czy to ZERO dotyczy decyzji czy kompetencji przewodniczącego KEJN (medyk) wobec opinii obu recenzentów KEJN (tajniacy), czy rzeczywiście wskazanej publikacji? Dlaczego KEJN nie przedkłada recenzji jakościowej? Na jakiej podstawie (zd-)ewaluowano wybitną publikację? Piszę o jednym z wielu takich przypadków! Dla uprzedzenia hejterów informuję, że rzecz nie dotyczy moich publikacji.

Pan dr hab. Emanuel Kulczycki prof. UAM, który jest m.in. członkiem KEJN - proponuje udoskonalenie prac w zakresie ewaluacji nauki. Moim zdaniem to bardzo dobrze świadczy o nim. Zdaje się, że ma świadomość niskiej jakości niektórych działań KEJN w procesie ewaluacji jednostek, także z jego udziałem.

Dobrze, że dzieli się potrzebą doskonalenia tego procesu. Każe nam jednak czekać do tzw. reformy nauki przejawiającej się m.in wprowadzeniem Ustawy 2.0. Zbyt wiele jednak w tym zakresie od siebie (tzn. od KEJN) - nie wymaga, ba, dość delikatnie podochodzi do czegoś, co obciążone jest poważnymi błędami, do których nie zamierza się przyznać, a szkoda.

Każda naprawa nauki w Rzeczypospolitej powinna zaczynać się od dobrej i rzetelnej diagnozy stanu dewiacji, patologii, które wymagają zmian na lepsze. Właściwie, to możemy z wpisu E. Kulczyckiego pośrednio odczytać te patologie, chociaż sam ich nie chce udokumentować, a są to:

1. Brak jasno zdefiniowanego celu oceny parametrycznej jednostek i naukowców.

2. Brak transparentności procesu i wyników ewaluacji.

3. Brak analizy zgromadzonych przez resort danych naukometrycznych.

4. Nierespektowanie różnorodności dyscyplinarnej.

5. Niezrównoważenie oceny eksperckiej z oceną parametryczną.

6. Ocenianie jednostek na podstawie osiągnięć ich liderów.

7. Nieodpowiedni dla nauk humanistycznych i społecznych sposób ewaluacji wpływu społecznego.

8. Niewłaściwa - bo oparta na kryteriach parametrycznych - ocena artykułów w czasopismach punktowanych vs niesparametryzowanych monografii naukowych.

Ciekaw jestem, jak ten parametryczny kicz rozwiąże Ustawa 2.0.