01 lipca 2016

Zdarza się


Nawet mistrzowie popełniają błędy. Nie redukują one jednak ich dotychczasowych zasług! Dzięki Kubie Błaszczykowskiemu dotarliśmy do ćwierćfinałów. Wspaniałe mecze i wielkie emocje! Wolę ten rodzaj patriotyzmu.

30 czerwca 2016

Oświatowy falstart



Rozdzwaniają się telefony rozemocjonowanego tłumu w sprawie ogłoszonej przez minister edukacji Annę Zalewską reformy polskiego szkolnictwa. To, co wydarzyło się w Toruniu 27 czerwca 2016 r. potwierdziło tylko, jak niską wagę mają proponowane zmiany dla rządu, skoro zostawiono konstytucyjnego ministra samemu sobie.

Może ktoś nie pamięta, ale jednak kiedy pojawiła się pierwsza tzw. reforma ustrojowa pod batutą Mirosława Handke, to premier rządu stał u jego boku. Nawet w tym fatalnym dla szkolnictwa okresie rządów PO i PSL przy tak prymitywnej i niekompetentnej minister edukacji - czy to K. Hall, K. Szumilas czy J.K-Kluzik-Rostkowskiej stał u boku premier rządu, by podkreślić znaczenie proponowanych rozwiązań.

Ktoś może powiedzieć, że przecież te reformy były beznadziejne, nonsensowne, nieprzemyślane i zapewne będzie miał choć częściowo rację, ale widać było dla nich poparcie pierwszej osoby w rządzie. Dlatego dzisiaj rządzący mogą mówić, że "całe zło, to wina Tuska" przejmując racje krytyków politycznych, akademickich i ludu pozbawionego merytorycznej zdolności do racjonalnej analizy wdrażanych wówczas zmian.

To jednak, co ogłosiła w Toruniu minister edukacji, nie jest jakąś cząstkową, drobną zmianą, korektą, fragmentaryczną naprawą błędów poprzedników, tylko naruszeniem struktur całego systemu szkolnego, z wszystkimi jego elementami i podmiotami, których nie można potraktować jako środka do odreagowania politycznego, gdyż jego ofiarami będą nasze dzieci!

Jak można było ogłosić tak nieprzygotowaną, a fundamentalną zmianę, z fanfarami, która uderza w cały rząd, w całą koalicję idącą do wyborów i do zwycięstwa nie z hasłami odwetu (warto przypomnieć sobie wypowiedzi czołowych polityków tych partii), ale naprawy Rzeczypospolitej. To miała być dobra zmiana, a więc uczynienie wszystkiego, co jest tylko możliwe, by już nigdy więcej nie powtórzyły się banały, arogancja, ignorancja, potoczność, bylejakość, nieprzygotowanie itd., itd.

W moim przekonaniu ministra edukacji wpadła w pułapkę własnego urzędu, bo nie da się naprawiać systemu oświatowego z urzędnikami, którzy podpowiadają jej rozwiązania całkowicie lub częściowo kompromitujące tę formację. Właśnie dlatego od wielu lat piszę o tym, że jeśli rządzący chcą naprawiać edukację, to niech najpierw zaczną od samych siebie. A to, z czym wystąpiła ministra, wygląda mi na sabotaż, na zastosowanie tych samych, tylko w gorszym wykonaniu, rozwiązań, które nie mają żadnego oparcia w najnowszej nauce.

Nawet rozumiem, że w MEN muszą pracować członkowie rodzin czy znajomków polityków wszystkich formacji, bo ich etaty zostały tam zabezpieczone odpowiednimi umowami, by odwdzięczyć się miernością za wierność, tylko po ponad dwudziestu latach tygla skupiania w centrum niekompetentnych urzędników, każdy nowy minister wpada w ich sidła.

Co to bowiem jest za ministerstwo i kto w nim pracuje, skoro jego pracownicy nie są w stanie przygotować ministrowi edukacji twardych warunków funkcjonowania szkolnictwa, a więc takich, których nie tknie żaden minister. Musi jednak być świadom tych uwarunkowań. Tylko wówczas będzie w stanie ogłaszając zmianę ustroju szkolnego nie narazić się na śmieszność i nie da satysfakcji opozycji.

Co mam na myśli? Najprostszą kwestię, jaką jest stan wiedzy o sieci szkolnej. W Polsce mamy jednego z najlepszych ekspertów w tym zakresie, profesora zwyczajnego Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie - Rafała Piwowarskiego, którego rozprawy - gdyby tylko któryś z urzędników MEN przeczytał ze zrozumieniem - wyjaśniają fundamentalne kwestie dla wszelkich reform ustrojowych.

Zabrakło naukowych danych z ekonometrii, demografii i polityki społecznej, że nie wspomnę o pedagogice szkolnej i porównawczej, ale pracownicy MEN pobierający pensje chyba nie raczyli nawet wyposażyć ministry edukacji w wiedzę i jej ilustracje do przekazu publicznego z powyższego zakresu. Wszelkie zatem jej sądy prognostyczne nie miały mocy przekonywującej. Za pośrednictwem konkretnych danych liczbowych i wykresów można było pokazać związek między koniecznością wprowadzenia właśnie takiego, a nie innego ustroju szkolnego. To się nie stało. Pozostał banał i ruina.

Przygotowana dla ministry prezentacja, którą każdy może obejrzeć na stronie MEN, jest totalną kompromitacją, także w sensie komunikacyjnym. Trzeba być złośliwym, że zapisać na slajdach tekst zbyt małą czcionką, w związku z czym obecni w Toruniu uczestnicy Podsumowania debat nie byli w stanie tego przeczytać. Pani minister także miała z tym poważny kłopot, co jest widoczne w dostępnej z tego Podsumowania rejestracji filmowej. Widać, że niektórych zdań nie mogła odczytać lub odnaleźć na slajdzie kolejnych do przytoczenia. Za taką prezentację mój student otrzymałby ocenę niedostateczną.

Mam wrażenie, że minister Anna Zalewska zdała sobie sprawę z pustki, której nie da się wypełnić w ciągu kilku miesięcy przy tak silnym oporze i destrukcji w urzędzie. Może dlatego już na kilka dni zaczęła zdradzać pewne pomysły w różnych środowiskach z osobna, by wysondować, jaki może być efekt na ich ujawnienie en block. W efekcie była to najsłabsza z wszystkich dotychczasowych prezentacji reform czy zmian w szkolnictwie, gdyż zupełnie nieprzygotowana treściowo. Tu nie wolno ministrowi nie dać odpowiedzi na kluczowe i studenckie pytania, których brak syci prześmiewców, niezadowolonych czy totalną opozycję.

To był oświatowy falstart, ale - co gorsza - już nikt nie jest w stanie wycofać na linię startu wszystkich zawodników, tak tych z rządu, jak i z opozycji, gdyż wystrzelony raz pistolet w przestrzeni publicznej - w odróżnieniu od sprintu - nie pozwoli na wyzerowanie licznika błędu. Teraz dopiero zacznie się krytyka totalna, bo inna już być nie może. Nawet dobre fragmenciki zmian nic już nie znaczą przy grzechach głównych.

Najgorzej być złym prorokiem we własnym kraju.


29 czerwca 2016

Sesja egzaminacyjna



Chyba każdy, kto studiował, a nie jedynie uczęszczał do budynku z salami wykładowymi w ramach obowiązującego planu zajęć, pamięta okres zbliżającej się sesji i jej przebieg. Ileż krąży anegdot na ten temat, wspomnień, opowieści czy żartów... Po latach wspomina się te wydarzenia z pewnej perspektywy.

W mojej grupie panowała niezwykła solidarność. Uczyliśmy się z podręczników i notatek, a przecież nie było w PRL otwartego dostępu do źródeł wiedzy. Była cenzura nie tylko treściowa, w opublikowanych rozprawach naukowych, ale także ograniczano fizyczny dostęp do wielu tytułów książek i czasopism jako sprzecznych z doktryną marksistowsko-leninowską (burżuazyjne). Tak, tak, były książki zakazane, jak w okresie okupacji zakazane piosenki. Dzisiaj nic nie jest zakazane, a dostęp do literatury jest fenomenalny.

Kto miał dostęp do książek, to robił notatki przez kalkę (czasami nawet w 5 egzemplarzach, ale do tego trzeba było zdobyć jeszcze tzw. przebitkę), by podzielić się z innymi lub dokonać wymiany. Jak czytaliśmy podręczniki, to jednak dużo ze sobą dyskutowaliśmy o ich zawartości. Dzięki temu utrwalało się tzw. wiedzę kanoniczną, tę zadaną i oczekiwaną przez egzaminatorów. Były egzaminy łatwiejsze i trudniejsze, ale nie było testów, mimo że na moim roku było prawie 100 osób. Najczęściej zdawaliśmy egzaminy ustne. Jednak z każdym rokiem studiów przybywały egzaminy pisemne, bowiem profesorowie opiekujący się seminarzystami wiedzieli, jak konieczne jest czytanie i pisanie, by na ostatnim roku nie było już żadnych problemów z przygotowaniem dysertacji magisterskiej.

W tym roku postanowiłem przeprowadzić pisemny egzamin z kierunkowego przedmiotu. Już na początku semestru zapowiedziałem taką jego formę, bo zorientowałem się, że studenci są już nieźle wyćwiczeni (wytresowani) w pisaniu testów z jednokrotnym wyborem (trudniejsze są z tym wielokrotnym). Sugerowali, że właśnie taki sprawdzian ich wiedzy byłby najlepszy. Wszyscy wiemy, jak łatwo zdaje się takie egzaminy nie mając żadnej wiedzy, nawet jakiejkolwiek orientacji w przedmiocie egzaminacyjnym. Można nie chodzić na wykłady, niczego nie czytać, a i tak udaje się wielu osobom zdać egzamin testowy.

Nie trzeba nawet ściągać, bo wystarczy, że kilka osób uczęszczało na wykłady, poczytało i nauczyło się choć trochę. Niektórzy nie mają wyjścia. Pod presją grupy są zobowiązywani do tego, żeby dać sygnał innym (podpowiadać), która odpowiedź jest prawidłowa: a, b, c czy d? Techniki niewerbalnego przekazu są banalnie proste, od elektronicznych (sms-em) po tzw. gesty (palcówki).

Co jednak zrobić, kiedy egzamin pisemny nie jest testowym sprawdzaniem wiedzy? Wtedy pozostają ściągi, o ile takowymi się dysponuje lub - co jest rzadkością - opanowanie minimum wiedzy. Moi studenci obudzili się na dwa tygodnie przed egzaminem wysyłając list o następującej treści (cytuję dosłownie):

Witam,
Szanowny Panie Doktorze piszę w imieniu studentów pierwszego roku studiów niestacjonarnych pedagogiki, chcielibyśmy Prosić Pana o podanie jakichś przykładowych zagadnień na egzamin z (...), który ma odbyć się w przyszłym tygodniu.

W poprzednim mail-u napisał Pan, że będzie to praca pisemna na podany temat, bylibyśmy bardzo wdzięczni gdyby Pan Doktor podał te przykładowe zagadnienia albo przykładowe tematy prac tak byśmy mogli rzetelnie się przygotować do egzaminu.

Oczywiście wiemy, że należy korzystać z Pana książki i informacji z wykładów, jednak chcielibyśmy poznać jakieś dokładniejsze informacje tak by mieć jakiś punkt odniesienia. Prosimy o pozytywne rozpatrzenie naszej prośby.
Studenci pedagogiki niestacjonarnej.


Cóż mogłem odpowiedzieć? Najpierw napisałem, że ten list nie jest chyba do mnie skierowany. Przy kolejnej próbie zaznaczyłem, że wystarczy przynieść ze sobą coś do pisania i wiedzę. Nic więcej nie jest im potrzebne.

W dniu egzaminu dwadzieścia osób w ogóle do niego nie przystąpiło. Po zapoznaniu się z dwoma tematami-problemami, do których należało ustosunkować się w ciągu 60 minut na podstawie samodzielnego wyboru adekwatnej teorii, salę opuściło dziesięciu studentów. Po kilku minutach wyszło kolejnych dziesięciu oddając także puste kartki. Jeszcze kilka osób miało nadzieję, że może przyjdzie jakaś pomoc, ale... z próżnego i Salomon nie naleje.



Po sprawdzeniu prac pojawiło się kilka hipotez, na podstawie których mógłbym sformułować odpowiedź na pytanie, dlaczego musiałem postawić kilkanaście ocen niedostatecznych? Powody tego mogą być co najmniej trzy:

1) Nie uczęszczali na wykłady, a zatem nie rozumieli nawet treści cudzych notatek czy tez z prezentacji;

Już po dwóch wykładach, z każdym następnym w sali topniała liczba zainteresowanych uczęszczaniem na nie, bo przecież nie o studiowanie tu chodzi, tylko o zaliczenie. Skoro prowadzący nie sprawdza listy obecności, to znaczy, że można sobie odpuścić obecność zlecając innym robienie notatek, zdjęć z prezentacji itp. Nie bardzo wiem, dlaczego tak się postępuje, skoro płaci się za własne studia? Ciekawe jak jest na studiach stacjonarnych?

2) Można było przygotować się na podstawie literatury. Można było, ale pod warunkiem, że się do niej sięgnęło, przeczytało i dokonało jej recepcji. Ocenę niedostateczną otrzymały osoby, które nie były w stanie napisać cokolwiek, co wskazywałoby na ich jakikolwiek kontakt z literaturą. Tylu banałów, powierzchownych sądów dawno już nie czytałem. Niektórzy pisali cokolwiek, byle nie oddać pustej kartki. To, że nie na temat, nie miało dla nich znaczenia. Prawdopodobnie mieli pozytywne doświadczenia z innych zaliczeń czy sprawdzianów, skoro tak podeszli do tego zadania.

3) Ponad trzydziestostopniowe upały oraz footbolowe Mistrzostwa Europy we Francji, a może jakieś inne atrakcje czasu wolnego (nie było już zajęć w uczelni) stały się przeszkodą na drodze do celu. Zapewne były też trudy własnych obowiązków rodzinnych, społecznych czy zawodowych, więc nie ma co się na nich obrażać.

Do zobaczenia zatem we wrześniu, na egzaminie poprawkowym.