29 maja 2016

Szkoły wyższego pasożytnictwa


W naszym kraju aż zaroiło się od pedagogicznych pasożytów, czyli od osób wykorzystujących stale lub okresowo organizm żywiciela jako źródło pożywienia (realizacji własnych interesów) i środowisko życia. Pasożyt pedagogiczny działa zgodnie z regułą oddziaływania antagonistycznego między organizmami, zgodnie z którą to jemu mają one i wspólne dla nich środowisko przynosić wymierną korzyść.

Żywiciel najczęściej nie wie o tym, że jest do takich celów wykorzystywany, i o to pasożytowi właśnie chodzi. Im dłużej może żerować na obcym, tym lepiej. Taka gza wie, że jak nie będzie ten organizm, to znajdzie się inny. Nie ma nawet skrupułów z tego powodu, że jego „gospodarz” mógłby się z tego powodu źle poczuć czy doświadczyć jakichś strat.

Nawet korzystne jest dla pasożyta, jak swoimi toksynami zniszczy zagrażający mu organizm, z którego zamierza pozyskać dla siebie jak najwięcej walorów. Nie ma bowiem świadka jego niecnych poczynań. Nie bez powodu naukowcy zwracają uwagę na to, że pasożyt może swoją aktywnością doprowadzić do zniszczenia środowisko, na którym żeruje, a nawet do jego unicestwienia.

Są - rzecz jasna - różnego rodzaju pasożyty w szkolnictwie wyższym, toteż proponuję następującą ich typologię:

Pasożyt instytucjonalny - którego celem jest wyssać z instytucji edukacyjnej jak najwięcej dla siebie, niezależnie od tego, jaka może być kondycja tej placówki. Pasożyt pedagogiczny musi się najpierw w takiej instytucji zatrudnić. Wszystko jedno, na jakich zasadach, byleby tylko uzyskać dostęp do jej struktur, występujących w niej procedur i kadry kierowniczej. Po rozpoznaniu środowiska jako swojego przyszłego żywiciela, musi przejść do ataku i zacząć tę placówkę podporządkowywać swoim celom i interesom. Dla takiego pasożyta – szkoła=on/ona/ono, gdyż płeć pasożyta nie odgrywa tu żadnej roli.

Pasożyt programowy – skupia się na pożeraniu czyichś koncepcji kształcenia lub wychowania, gdyż jego samego nie byłoby stać na żadne. Musi jednak przejąć je w taki sposób, żeby otoczenie nie zorientowało się, że nie jest ich autorem. Niektóre pasożyty wkradają się w łaski dyrektora placówki, by zza jego pleców wydobyć od podwładnych określone programy, dokonać w nich drobnych korekt i przedłożyć jako własne. Trzeba jeszcze przełożonemu autorytatywnie zakomunikować, że jego pracownicy nie są nic warci, ale dzięki szybkiej refleksji i kontroli mogą na niego liczyć jako wyzwoliciela i mędrca.

Pasożyt finansowy – zaczyna każdą swoją relację z przełożonym od wazeliny. Wie bowiem doskonale, że władza jest łasa na komplementy, szczególnie jeśli wyczuje, że ona sama ma jakieś problemy osobiste. Musi się zatem zaprezentować jako osoba, dzięki której zwierzchnik będzie miał w przyszłości same sukcesy. Stając się jego doradcą pozoruje wysokie kompetencje, wrażliwość i poczucie odpowiedzialności za wciąż jeszcze obce mu środki finansowe, ale, jak się dobrze postara, to mogą one wkrótce stać się także jego osobistymi walorami bytowania w danym środowisku. Taki pasożyt im mniej pracuje i tworzy, tym więcej musi zyskiwać, bo przecież na tym polega jego aktywność.

Pasożyt temporalny – należy do tych pracowników, którzy są zatrudnieni na umowę zlecenie czy o dzieło, ale za to pożerając jak najwięcej dla siebie, ma nadzieję na przejście z fazy larwalnej do bytowej.

Endopasożyt – to pracownik szkoły zatrudniony w niej na stałe, pożerający jej zasoby bez odwzajemniania instytucji swoich walorów (skoro ich nie posiada, przyjmuje formę przetrwalnika edukacyjnego). Czai się wewnątrz struktury, zaskarbia sobie akceptację władz zwierzchnich i zasila je nie tyle pracą dla szkoły, ile mówieniem o tym, jak on wiele pracuje i ile go to kosztuje. Właściwie, to taki pasożyt nawet nie może mieć czasu na jakąkolwiek pracę, skoro jego zaangażowanie skupione jest na jej pozorowaniu.

Ektopasożyt – to wpadający do szkoły pracownik na kilka godzin lub co jakiś czas, w zależności od zawartej z placówką umowy. Na niego w ogóle nie można liczyć, gdyż jego nigdy w tej placówce nie ma, kiedy jest jej potrzebny. I słusznie, bo to ona ma być przydatna jemu. Taki pasożyt niczym się nie przejmuje, zawsze może odmówić jakiegoś zaangażowania, bo przecież on tu nie jest na stałe czy na miejscu. Nie można go też obciążyć odpowiedzialnością za cokolwiek.

Pasożyt kolarz – to taki, który, jak w peletonie kolarskim, "wiezie się na kółku”. Oszczędza własne siły, dzięki czemu jest gotów do finiszowania w najważniejszym dla siebie momencie. Stosuje zasadę 80:20, czyli 80% jego czasu sprowadza się do nic nierobienia a 20% czasu zajmuje mu pozorowanie pracy. W Internecie mamy już nawet dobre rady, jak być pasożytem w placówce edukacyjnej.

Jak widzimy, akademickie pasożyty najczęściej żywią się na organizmie studentów i współpracowników wyższej szkoły prywatnej, ale zdarzają się też tacy w jednostkach uniwersyteckich. Możemy tę klasyfikację zatem uzupełnić o nowe kategorie.

28 maja 2016

Kto i dlaczego rozpościera parasol ochronny nad turystyką habilitacyjną Polaków na Słowację?


Nowe zasady uznawania wykształcenia zdobytego na Słowacji zostały ogłoszone niemalże z fanfarami przez wicepremiera rządu a ministra nauki i szkolnictwa wyższego w dniu 16 marca 2016 r. Upłynęły już dwa miesiące, a środowisko naukowe czeka, aż słowo wicepremiera stanie się ciałem, a nie przysłowiową cholewą. Tak, jak za rządu Jerzego Buzka cichcem ją wprowadzono, tak usiłuje się ją cichcem teraz zablokować, by nie opuściła granic naszego kraju. Minister nauki bardzo chciałby, aby w końcu została zamknięta ścieżka nieuczciwości, ale... ktoś mu to blokuje. Kto i dlaczego?

Ambasador Republiki Słowacji Dušan Krištofik jest w Warszawie, ale jakoś nie dopomina się o realizację podpisanego przez siebie aktu bilateralnego porozumienia. W interesie słowackich pseudojednostek naukowych jest to, by zarabiać na pseudohabilitacjach niektórych Polaków. Zawsze jest to dodatkowe, mimo że nierzetelne i niesprawdzalne źródło dochodów zewnętrznych. Na szczęście dzięki polskiej interwencji niektóre rady naukowe, lepszych uniwersytetów na Słowacji, jak chociażby Preszowski Uniwersytet na Słowacji zaczęły wreszcie uczciwie analizować przedkładaną przez Polaków dokumentację. Mamy już pierwsze negatywne uchwały, tak w sprawie odmowy nadania tytułu naukowego profesora, jak i habilitacji. Słowacy zaczynają od siebie, bo Polacy nie potrafią i nie chcą tego czynić we własnym kraju.

Integracja z Unią Europejską miała korzystnie wpływać na polskie prawo i jego przestrzeganiem, także w szkolnictwie wyższym i nauce. To postsolidarnościowym "elitom" zależało na stworzeniu odrębnej ścieżki awansowania "swoich" poza granicami kraju. Tak doprowadzono najpierw do uznawania dyplomów naukowych uzyskiwanych przez Polaków w b. krajach ZSRR (do 2004 r.), a potem stworzono ścieżkę dostępu na Słowację i do Czech.

Tyle tylko, że Czesi nie dali się zdemoralizować i przestrzegają wysokich standardów, chociaż sami chętnie korzystają z tej ścieżki turystycznej. Na palcach jednej ręki można policzyć Polaków, którzy uzyskali docenturę w Czechach. Natomiast dziesiątki, jak nie setki Czechów, podobnie jak ponad 250 Polakówjeździ na Słowację, bo tam jest wszystko możliwe. Przejdzie każdy gniot, jak i bardzo dobry dorobek. Ten ostatni ma przykrywać fałszerstwa i nędzę pozostałych.

Wraz ze zmianą ustrojową obawiające się utraty swoich wpływów w tym sektorze niektóre środowiska pseudonaukowe sięgnęły po odwieczny mechanizm korupcji, by zapewnić "swoim" i "sobie" wpływy. Właśnie dlatego żadna reforma szkolnictwa wyższego w naszym kraju się nie powiedzie, a rozstrzygnięty przez ministra J. Gowina konkurs na opracowanie projektów zmian w szkolnictwie wyższym do niczego dobrego nie doprowadzi, bo władze państwowe przymykają oczy na strukturalne rozwiązania, które za ich wiedzą są destrukcyjne. Tym samym prawdopodobnie polskie ministerstwo paraliżuje funkcjonowanie polskiej nauki, gdyż toleruje, przyzwala na turystykę habilitacyjną także tych osób, które w Polsce nie uzyskały habilitacji, fałszowały dokumentację, plagiatowały, cudze prace itp.

Stanisław Arendarski ten typ korupcji określa mianem korupcji urzędniczej i politycznej, która wcale nie musi mieć postaci w rodzaju korzyści finansowych. Jest to ten rodzaj niefinansowej korupcji, która występuje w postaci stworzenia "swoim" różnych form korzyści osobistej. Mimo, że jest ona w polskim prawie karnym zdefiniowana, to jednak na co dzień nie jest ścigana, a przecież wielokrotnie już zgłaszane były do MNiSW kwestie nadużycia uprawnień przez wicedyrektorkę jednego z departamentów MNiSW czy poświadczanie przez nią nieprawdy.

Przy dobrze, a w każdym razie coraz lepiej i rzetelniej działającej w Polsce kontroli postępowań habilitacyjnych i na tytuł naukowy profesora ktoś nadal zamierza podtrzymywać ścieżkę zdumiewającego dostępu do rzekomej równoważności słowackiej tego, co jest w sposób oczywisty nierównoważne polskim standardom naukowym.

W ten sposób od 2008 roku, o czym wielokrotnie pisała polska prasa (nie tabloidowa!) i o czym informowały MNiSW oraz posłów na Sejm RP komitety naukowe Polskiej Akademii Nauk, władze państwowe rozpostarły nad "turystami" parasol ochrony prawnej osłabiając zarazem kontrolę awansów naukowych w kraju przez jednostki akademickie i Centralną Komisję Do Spraw Stopni i Tytułów.

Jak słusznie pisze o mechanizmach korupcji socjolog Andrzej Kojder ("Pobocza socjologii" 2016), ten jej typ przejawia się "(...) m.in. w słabo działających mechanizmach kontroli formalnej i nieformalnej. Są one dodatkowo osłabiane przez entropię uznaniowości (i władzy dyskrecjonalnej) na różnych szczeblach zarządzania, a zwłaszcza przez zbyt duży zakres decyzji uznaniowych przyznawanych urzędnikom" (S. 241-242).


Kilka lat temu słusznie mówił prof. Piotr Gliński o zdradzie po 1989 r. elit sprowadzającej się do rozwiązania komitetów obywatelskich na rzecz „robienia” polityki w gabinetach władzy poza społeczeństwem. Wspólnoty obywatelskie muszą być wolne i niezależne od biznesu polityki, by mogły służyć społeczeństwu, jeśli ma ono stać się społeczeństwem obywatelskim. Jeśli demokracja ma być żywa i odpowiadać na prawdziwe społeczne potrzeby, społeczeństwo musi być wolne i aktywne obywatelsko, nawet jeśli aktualnej władzy to nie odpowiada”. Społeczeństwo obywatelskie jest cierpliwe. Do czasu.

27 maja 2016

Co dobrego słychać w makropolityce edukacyjnej?


Trzeba przyznać, że powołana przez Prezydenta Andrzeja Dudę Narodowa Rada Rozwoju, chociaż ukonstytuowała w swoim gronie zespół ekspertów ds. edukacji, od lutego br. chyba się nie spotkała, a w każdym razie na stronie Prezydenta nie ma żadnej wzmianki o jej jakiejkolwiek działalności. Owszem, są powołani eksperci, więc pewnie - z racji braku kwalifikacji przez część z nich, bo reprezentują w swej większości bardzo wąskie zakresy kompetencji (poza prof. Aleksandrem Nalaskowskim, który jest tu jedynym fachowcem w zakresie nauk pedagogicznych i praktyki edukacyjnej) - potrzebują więcej czasu. W każdym razie, nie zorganizowali jeszcze żadnej sesji i nie podjęli żadnego problemu oświatowego.

Tymczasem kierująca resortem edukacji Anna Zalewska wyraźnie przyspiesza w odwracaniu patologicznych rozwiązań, które istotnie miały miejsce w polskim szkolnictwie, w tym decyzji prowadzących do poważnych strat finansowych przez jej poprzedniczki (J. Kluzik-Rostkowska, K. Szumilas i K. Hall). To, że był bałagan, nieodpowiedzialne decyzje w sprawie tzw. darmowych podręczników szkolnych czy że miało miejsce prawne "wymuszenie" prowadzenia przez nauczycieli bezpłatnie dwóch godzin zajęć dodatkowych w szkołach, wszyscy już wiemy. Podobnie, jak to, że podstawa programowa wychowania przedszkolnego infantylizowała nauczycielskie zadania tak, by wykazać nieobecność edukacji w tych placówkach, a tym samym konieczność zabrania sześciolatków do szkół.

Nikt nie miał wątpliwości, że wraz z dojściem PiS do władzy wróci do rozwiązań strukturalno-programowych kwestia religii na maturze. Nie ma w tym nic złego, skoro można było zdawać na maturze historię tańca czy elementy historii sztuki. Zadziwiający był w tym zakresie upór platformersów i rzekomo katolickich peeselowców, którzy wmawiali społeczeństwu przez osiem lat szkodliwość takiego rozwiązania, natomiast sami nie byli w stanie wprowadzić filozofii jako obowiązkowego przedmiotu kształcenia ogólnego. To jest dopiero kompromitacja minionej władzy, że nie tylko redukowała edukację historyczną i kulturoznawczą, to jeszcze bała się rozbudzania w ramach filozofii - myślenia krytycznego i refleksyjności młodych pokoleń.

Należy pochwalić minister A. Zalewską za to, że kończy projekt rządowego elementarza i zamyka MEN-ską drukarnię. To rzeczywiście była kpina w skali europejskiej. Sprawa powinna trafić do prokuratury a decydenci powinni zostać pociągnięci do odpowiedzialności za to, że powierzyli pisanie elementarza osobom o niskich kwalifikacjach, bez konkursu i drukowali ten kicz z błędami, w dodatku bez przetargu. Wydano ponad 3o mln zł. na bezużyteczny dydaktycznie papier. Kompletną ignorancją i arogancją było uczynienie z tego bubla towaru publicznej korekty i dopisywania lub wykreślania z niego treści bez jakiejkolwiek metodologii i logiki.

Nie rozumiem wprawdzie, dlaczego teraz mają być trzy podręczniki do wyboru przez nauczycieli, skoro jest ich na rynku więcej? Czy autonomia programowa i dydaktyczna musi być redukowana do jednego lub trzech w państwie, które rzekomo jest demokratyczne i otwarte na pluralizm? Dlaczego MEN zamierza rozdawać środki na zakup podręczników wszystkim, skoro część obywateli stać na to, aby je zakupić? Dlaczego nie uszczelnić systemu docelowego wsparcia najsłabszych, najbiedniejszych, tylko szastać publicznymi pieniędzmi na prawo i lewo?

Bardzo dobrze, że wprowadzono przepis ułatwiający planowanie i wypłacanie jednorazowej gratyfikacji pieniężnej nauczycielowi, któremu przyznano tytuł honorowy profesora oświaty. Szkoda tylko, że spośród ponad trzystu tysięcy nauczycieli dyplomowanych tytuł ten przypada zaledwie kilkunastu osobom rocznie. Czas najwyższy zatem na wprowadzenie jeszcze jednego stopnia awansu zawodowego.

Nareszcie powstanie rejestr osób, które nie posiadają pełnej zdolności do czynności prawnych i nie korzystają z praw publicznych. Dzięki temu skończy się zatrudnianie w przedszkolach, szkołach lub innych placówkach oświatowych osób, które nie powinny być dopuszczone do pracy z dziećmi (m.in. dotyczy to nauczycieli ukaranych najwyższymi karami dyscyplinarnymi). Dane do rejestru będą wprowadzane od 1 września 2016 r., a zaświadczenia z rejestru będą wydawane od 1 stycznia 2017 r.

Prezes ZNP wygłaszał płomienne przemówienie w czasie marszu KOD-u w dn.7 maja 2016 r. upominając się o to, by naród nie pozwolił na popsucie szkoły. Od 27 lat transformacji szkoła psuta jest z aktywnym udziałem lewicowego ZNP i jakoś autorefleksji w tym zakresie nie widać. Kiedy Prezes ogłosił, że "nie ma demokratycznej szkoły bez demokratycznego państwa", nie raczył zauważyć, że szkolnictwo polskie jest autokratyczne, centralistyczne dokładnie w takim samym zakresie władztwa partyjnego, z jakim mieliśmy do czynienia w PRL.

Nawet rola związków nie uległa od tamtych czasów zmianie, bo nie kto inny, jak właśnie ZNP-owcy opóźniali przejmowanie szkół przez samorządy, a potem stali na straży centralizmu partyjnego w MEN. Jedyne, co skutecznie wywalczyli to finansowanie z budżetu państwa tysięcy etatów dla swoich funkcjonariuszy. Dzięki temu nigdy nie byli i nie będą po stronie nauczycieli, chyba że własnych związkowców. To "swoim" przecież zabezpieczyli szybką i skróconą ścieżkę awansu zawodowego w 1999 r. Nie pamiętają tego? To związkowcy zablokowali AWS-owski projekt ustawy o samorządzie zawodowym nauczycieli. Nie pamiętają? Szkoda.

Jakąż to odwagą wykazali się nauczyciele ZNP, którzy przyjechali do Warszawy na marsz KOD-u w sobotę? Cóż to, odwaga już tak staniała, bo dowieźli do stolicy za darmo? Czy może ktoś szykanuje manifestujących w naszym kraju? Słusznie, ma rację Sławomir Broniarz twierdząc, że: "Mamy też jako nauczyciele rzecz niezwykle ważną - przesłanie dla uczniów: tak, możecie na nas liczyć. Możecie wierzyć, że to, co mówimy wam w szkole, ma także rację bytu poza murami szkoły. bo nie można powiedzieć dziecku, że treści programowe są rozbieżne z tym, co widzimy na ulicy".

Warto zacząć od siebie. Warto pokazać rolę nie tylko MEN, ale także ZNP i "Solidarności" w podtrzymywaniu pseudodemokracji szkolnej i pseudosamorządności oświatowej - tak w skali instytucjonalnej, jak i ogólnosystemowej. Już za kilka dni - 1 czerwca 2016 r. - związkowcy wraz z minister edukacji spotkają się w Sejmie z młodym pokoleniem w teatrze "demokracji", jakim jest wprowadzona przez SLD i PSL gierkowska akcja pt. "Sejm Dzieci i Młodzieży". Zamiast czerwonych krawatów zostaną rozdane młodym i jednodniowym "posłom" gadżety, dobrze będą też nakarmieni i przenocowani w warszawskich hotelach, a wszystko po to, żeby już teraz nauczyli się, na czym polega w naszym kraju fasadowa demokracja.