27 października 2014

Polskę może uratować przed bankructwem innowacyjność Polaków a nie PR rządzących



Taką tezę przedstawił na XIII Sympozjum Tarnogórskim pan dr hab. Krzysztof Rybiński, prof. i zarazem rektor prywatnej uczelni "Vistula". Co to ma wspólnego z edukacją? Bardzo wiele.

Przywołam jednak najpierw główne tezy referatu tego ekonomisty, który powoływał się na międzynarodowe raporty na temat innowacyjności państw świata. W świetle nich przychody naszego kraju z działalności innowacyjnej są z każdym rokiem niższe, mimo że wzrastają środki budżetowe i unijne na innowacyjność. Z czego to wynika? Sam wielokrotnie pisałem o tym w blogu. Otóż duże środki finansowe na rozwój innowacyjności w różnych sektorach funkcjonowania naszego kraju są wynegocjowane w odpowiednich komisjach UE przez naszych polityków, europosłów, ale - jak się okazuje - częściowo także po to, by pod szczytnymi hasłami zbijać na nich własny kapitał czy rozwijać biznes swojego środowiska politycznego. Co z tego, że jako kraj otrzymujemy miliardy euro, skoro efektywność ich wydatkowania nie podlega rzetelnemu ich rozliczeniu. Nie wyciąga się konsekwencji od osób, które konsumują unijne pieniądze na etaty i etaciki, hotele i hoteliki, restauracje i cateringi, na reklamy, internetowe mapki, gadżety, spoty itp.?

Jak czytam wypowiedź ministry nauki i szkolnictwa wyższego prof. Leny Kolarskiej-Bobińskiej, że z budżetu resortu nauki zamierza wydać miliony złotych na popularyzację osiągnięć naukowych, to zastanawiam się, w jakim żyję kraju? Czy rzeczywiście trzeba w ten sposób wspierać rzekomy obowiązek publikowania i udostępniania przez badaczy wyników własnych badań naukowych?

Minister stwierdza: Myślę jednak, że trzeba pójść krok dalej: zobowiązywać ich nie tylko do publikowania, ale też do upowszechniania, czyli nagradzać za rozmowy z dziennikarzami i publikowanie artykułów w prasie . Ta zdumiewająca decyzja ministry wywołuje w Internecie, gdzie jednak jest więcej odwagi do wyrażania rzeczywistych poglądów, lawinę ironicznej krytyki.

Powracam zatem do referatu dra hab. K. Rybińskiego, który stwierdził, że Polskę cechuje najmniejszy wskaźnik innowacyjności. Znaleźliśmy się wśród najmniej innowacyjnych państw, na 49 miejscu, a więc w tzw. rankingu wstydu . Przed nami są takie kraje jak Rumunia (48 miejsce) i Bułgaria (41 miejsce). Polska jest też na 110 miejscu w świecie wśród państw nieefektywnie wydających pieniądze publiczne na innowacyjność między innymi dlatego, że marnujemy nasze aktywa, które miały ją stymulować. My je po prostu konsumujemy, "zżeramy własny ogon".

Zgadzam się z referującym ekonomistą, że zniszczyliśmy innowacyjność przez ostatnie lata, gdyż nomenklaturowe sępy wzmocniły postawy klientelizmu. Bierze się unijną kasę, by ją wydać pod pozorem innowacyjności. Papier jest cierpliwy a niektórzy z recenzentów projektów skorumpowani. Teraz znowu czekają w blokach startowych, by "zeżreć" kolejne miliardy.

26 października 2014

Sześciolatki w toksycznej szkole


(źródło: IMG_8069848615339.jpeg)




W mijającym tygodniu finalizowały swoje studia egzaminem magisterskim dwie moje magistrantki z Wydziału Pedagogicznego Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie. Obie od dwóch lat już pracują - jedna w przedszkolu, a druga w szkole. Mogłoby się wydawać, że jak ktoś składa egzamin w październiku, to zapewne należy do najsłabszych studentów. Błąd albo stereotyp. Jedni wolą, a inni muszą jeszcze dopracować własną pracę dyplomową. Jednym się spieszy, by ukończyć studia w terminie, a innym nie, gdyż mają zupełnie inne plany np. związane z wyjazdem do innego kraju.

Coraz częściej jest tak, że stacjonarni studenci włączają się do zawodu nauczycielskiego czy terapeutycznego dzięki uczęszczaniu na praktyki pedagogiczne do placówek oświatowo-wychowawczych. Egzamin magisterski jest ukoronowaniem ich studiów, ale także znakomitą okazją dla wydziałowej komisji do wspólnej rozmowy, dialogu, kiedy magistranci odpowiedzą na protokołowane pytania formalne, akademickie.

Tak też stało się i teraz. W toku poegzaminacyjnej rozmowy z absolwentką studiów okazało się, że jest nauczycielką wspierającą w liczącej ok. 700 uczniów w jednej ze szkół podstawowych w stolicy. Już z liczby uczniów wynika, że jest to szkoła publiczna. Ze względu na jej lokalizację, gdyż znajduje się na dużym osiedlu, szkoła prowadzi kilka oddziałów dla pierwszoklasistów, przy czym udało się ich rozdzielić zgodnie z wiekiem do monogamicznych struktur klasowych. Tak więc, są osobne klasy pierwsze dla sześciolatków, osobne klasy pierwsze dla siedmiolatków i osobne klasy "zerowe" (status oddziałów przedszkolnych) dla sześciolatków.

To, co dzieje się od początku września, woła o przysłowiową pomstę. Sześciolatki nie są dojrzałe do uczęszczania do szkoły, która nie jest do tego odpowiednio przygotowana i być nie może. Nie wystarczy bowiem wydzielić na najwyższym piętrze budynku jego część, która będzie zarezerwowana tylko dla maluchów, gdyż - czy tego chcemy, czy nie - muszą one przebywać w gmachu niedostosowanym do psychiki jeszcze niedojrzałego emocjonalnie i społecznie dziecka. Wielki, obskurny, nieestetyczny z zewnątrz i wewnątrz gmach odstrasza dzieci, a wchodząc do szkoły natrafiają na nieprawdopodobny hałas na korytarzu szkolnym.

Jeszcze kilka miesięcy temu pięciolatki uczęszczały do przedszkoli, których budynki są małe, wejście do nich przyjazne, niemalże domowe, a korytarze i sale do zajęć znajdują się w bliskiej odległości, toteż nie ma problemu z przejściem z jednej grupy do drugiej w sytuacji nagłej epidemii i konieczności połączenia zespołów dziecięcych. Przedszkolaki po prostu znają się nawzajem, wiedzą, które dziecko jest z której grupy. Nie odczuwają lęku przed obcością, bo te placówki mają strukturę willową, wielorodzinnego domu. Każda sala do zajęć jest zupełnie inaczej urządzona, wyposażona, w ciepłym kolorze ścian, z ergonomicznymi mebelkami i pełna zabawek, gier dydaktycznych, pomocy do indukcyjnego poznawania świata.

Proszę zajrzeć do wielkich szkół publicznych, liczących ponad 300 uczniów, a przekonacie się państwo, jak w takich molochach mogą czuć się maluchy, które nie są jeszcze dojrzałe psychicznie i społecznie do funkcjonowania w tak dużej i zimnej przestrzeni. Co gorsza, dzieci mają w klasach stoliki ustawione klasycznie, w rzędach, frontalnie do tablicy, nawet tej interaktywnej. Od pierwszej klasy uczą się zatem w warunkach, które są doskonałym sposobem na zniechęcanie do szkoły i uczenia się pomimo dużej serdeczności większości nauczycielek.

Kilka sytuacji z ostatnich dni w takiej szkole, które dobrze ilustrują krzywdę, jaką wyrządzono sześciolatkom (co ciekawe, nie są to jednostkowe przykłady, gdyż coraz częściej rodzice wrzucają do Fb albo memy, albo fotografie własnych pociech w tym wieku):

1) Przy wejściu do szkoły, codziennie słychać przeraźliwy płacz niektórych sześciolatków, które boją się wejścia do budynku i pozostania w nim przez pół dnia. Płacz - jak mówią sami rodzice - spowodowany jest lękiem, czy aby nie zostaną w tej przestrzeni same, czy rodzice przyjdą po nie, by zabrać do domu? Moja studentka opowiadała jak od 6 tygodni niektórzy rodzice muszą wprowadzać za rękę swoje dziecko na II piętro szkoły, bo inaczej nie uda się ono ani ze swoimi rówieśnikami, ani nawet z nauczycielką do własnej klasy;

2) Zdarza się, że niektóre sześciolatki udając się do toalety (z której korzystają przecież także uczniowie innych, starszych klas) nie chcą do niej wejść, tak silny mają lęk przed obcością, różnicą wieku czy brakiem estetyki i warunków higienicznych (np. brak papieru toaletowego). Są dzieci, które mówią, że za nic na świecie nie załatwią się w szkole, toteż zdarza się im moczenie (a to wzmaga poczucie wstydu i jeszcze większy lęk);

3) Dzieci absolutnie nie chcą ze sobą współpracować w klasie, gdyż co chwila jedno, drugie, trzecie itd. zabiega u nauczycielki o głaski, o przytulenie, o to, by mogło trzymać swoją panią za nogę, być blisko niej, gdyż to ona zapewnia mu poczucie bezpieczeństwa. To sprawia, że nauczycielki mają problem z realizacją programu kształcenia, bowiem aktywność opiekuńcza przeważa nad dydaktyczną;

4) Pojawia się panika, kiedy dzieci muszą podporządkować się akcjom całej szkoły np. próbnemu alarmowi przeciwpożarowemu. Są takie, które nie chcą wyjść z klasy, nie rozumieją, dlaczego miałyby uciekać drogą ewakuacyjną, itp.

5) Dzieci pytają w czasie przerwy o to, gdzie jest piaskownica, gdzie są huśtawki i zjeżdżalnia, gdzie mają spędzać czas wolny od zajęć, skoro szkoła nie posiada placu zabaw dla maluchów. Przed budynkiem? Na betonie?


6) nauczycielki odnotowują u dzieci bardzo niski poziom koncentracji uwagi, co utrudnia kształcenie, alfabetyzację sześciolatków. Są dzieci, które zasypiają w klasie. Są takie, które nie są w stanie odrobić pracy domowej.

Wśród 33 uczniów z dwóch klas pierwszych - po przeprowadzonych przez studentkę badaniach - okazało się, że aż 22 jest zagrożonych ryzykiem dysleksji. Wśród 11 uczniów tylko dwie dziewczynki uzyskały we wszystkich sześciu sferach: motoryce małej, dużej, funkcjach wzrokowych, językowych – ekspresji, percepcji bądź uwadze - wynik w normie. Reszta uczniów, przynajmniej w jednej ze sfer, uzyskała wynik pogranicza lub umiarkowanego ryzyka dysleksji.

Według badań profesor Marty Bogdanowicz - największe deficyty u dzieci występują w sferze percepcji językowo – słuchowej, co uniemożliwia skuteczną naukę czytania i pisania. W badaniach mojej studentki ta teza również została potwierdzona. W grupie dzieci ryzyka dysleksji u wszystkich badanych obserwuje się znaczne trudności w tej właśnie sferze. Dzieci takie mają problemy z odróżnianiem głosek w nagłosie, śródgłosie, wygłosie, przekręcają wyrazy w zdaniach oraz źle formułują swoje wypowiedzi. Dlatego też bardzo ważna jest stymulacja tej sfery oraz wdrożenie ćwiczeń logopedycznych tej sfery.

Faktem niepokojącym jest również wysoki odsetek dzieci, które maja problem z koncentracją uwagi co znacząco wpływa na ich poprawne funkcjonowanie w czasie zajęć oraz na późniejsze wyniki w nauce. Zdiagnozowane sześciolatki mają duże problemy w zakresie motoryki małej oraz dużej, źle posługują się nożyczkami oraz mają nieprawidłowy chwyt narzędzia pisarskiego. Nie radzą sobie również w czynnościach samoobsługowych takich jak, zapinanie guzików czy wiązanie sznurowadeł. Stosunkowo lepiej przedstawiają się wyniki w sferze percepcji wzrokowej. Dzieci z takimi deficytami mają problemy z odwzorowywaniem nawet prostych wzorów czy szlaczków, niechętnie układają puzzle oraz klocki.

Taki los zgotowało sześciolatkom Ministerstwo Edukacji Narodowej. Na temat ulg dla dyslektyków w czasie egzaminów zewnętrznych stwierdza się, co następuje: Ministerstwo Edukacji Narodowej nie zamierza w najbliższych latach wprowadzać żadnych zmian w zasadach zdawania sprawdzianów i egzaminów zewnętrznych przez uczniów, posiadających opinię poradni psychologiczno-pedagogicznej w sprawie specyficznych trudności w uczeniu się, w tym uczniów z dysleksją.

Ministerstwo uważa, że uczniom borykającym się ze specyficznymi trudnościami w uczeniu się trzeba efektywniej pomagać. Dlatego też nowa podstawa programowa kładzie większy nacisk na indywidualizację procesu kształcenia i wsparcie uczniów ze specyficznymi potrzebami edukacyjnymi. MEN pracuje również nad programem, którego realizacja spowoduje skuteczniejszą niż dotychczas pomoc dzieciom mającym specyficzne trudności w uczeniu się. Będzie on polegał na wcześniejszym diagnozowaniu uczniów oraz prowadzeniu przez szkołę zajęć i organizowaniu specjalistycznej pomocy
.

Rodzice mogą sobie dzwonić na infolinię, klikać na mapkę internetową, czytać o tym, jak cudownie jest w innych szkołach (ciekawe, których?). Za kilka lat czekają ich duże wydatki na terapię i korepetycje. Co sądzą o ministrze edukacji? Na Facebooku wyrażają to politycznymi memami, które odzwierciedlają to, co naprawdę społeczeństwo sądzi o politykach oświatowych:


(źródło: .facebooku_1413231857312_resized.jpg)

25 października 2014



Poezja jest jak ocean nieograniczonej wyobraźni i wyjątkowej wrażliwości poetów, którzy zamykają w strofach swoich wierszy fragmenty doznawanego świata. Jak pisze w tomiku-wywiadzie z poetką Julią Hartwig jej rozmówca, romanista, pisarz i podróżnik Artur Cieślar: Świat nie potrzebuje poetów – planety, oceany, góry, lasy i niebo są takiej, jakie są, i obywają się bez nich. To my, ludzie, ich potrzebujemy. Bo oni nas przebudzają słowem. Co prawda ograniczonym z natury, ale na tyle pojemnym, by zawrzeć w nim to, co podsuwa niemal nieograniczona wyobraźnia i wrażliwość. A te są prawdziwym darem. Poeci słowami malują obrazy. Tom wierszy to galeria. To zwierciadło, w którym mogą się przejrzeć nasze własne myśli. (s.5)

Tak odczytuje znaczenie poezji pisarz, który sam obdarza nas własną formą i stylistyką wypowiedzi, doznaniami świata, spotkaniami z ludźmi. Ich życie i twórczość wpisuje się przecież także w aktywność i doświadczenie pisarza. Prowadząc rozmowę z poetką A. Cieślar wydobywa na światło dzienne to, co ona sama skrywała w poetyckim języku jako wyższej formie językowego wtajemniczenia i komunikowania się z czytelnikami. Nagle, tę – jak pisze - poezję dyskretną, niehałaśliwą, skromną, uwolnioną od fajerwerków, literackich mód obudowuje fragmentarycznie rekonstruowanymi w toku rozmowy wspomnieniami Julii Hartwig, by posmakować codzienność jej życia, niejako zagościć w jej świadomości, pamięci, by zapisać i uprzystępnić nam to, co zostało w toku ich wspólnych rozmów wypowiedziane i... niestety, także autoryzowane.

Mamy więc swoistą podróż w ontogenezę istnienia poetki, którego „stacje” wyznaczają okresy życia określone jako czas przyjaźni i czas miłości, czasu podróży w czasie i podróży w przestrzeni, czas obcowania ze sztuką malarską i sztuką życia oraz wieńczącego ten tomik czas cierpienia i sensu przemijania. Odsłona biografii Julii Hartwig jest naznaczona fragmentami jej wierszy, które stały się dla prowadzącego rozmowę wyznacznikiem do dociekania kontekstów i sensu ich powstania. Przewijają się znaczące postaci nie tylko jej życia, ale także znane i cenione przez wielu z nas, chociaż z innego powodu.

To, co najbardziej urzeka mnie w treści rozmowy A. Cieślara z J. Hartwig, to przewijające się w niej, a miejscami nawet wyeksponowane drukowanymi literami, kluczowe dla pracy twórczej i autorki przesłanki oraz wartości codziennego stylu życia, jak chociażby te, że:

- Sztuka wymaga absolutnej wolności; (s.30)

- Miłość źle rozumiana, źle przeżywana potrafi być tylko przeszkodą (s. 30);

- Sukces związku dwojga ludzi zasadza się na stworzeniu dla siebie absolutnej wolności w sferze duchowej i intelektualnej; (s. 44)

- W przyjaźni poza zaufaniem ważna jest przecież wymiana. Bo drugi, bliski człowiek, przyjaciel czyni nasze życie lżejszym, ciekawszym; (s. 55)

- Nosimy szczęście w sobie. Tylko z odpowiednim dystansem możemy to dostrzec, inaczej, gdy będziemy zgnębieni, niczego nie dostrzeżemy, będziemy jak ślepce; (s. 66)

- Bo prawdziwa podróż to stykanie się z innością świata i porzucanie własnego; (s. 80)

- Myślę, że prawdziwa, to znaczy poważnie traktowana sztuka, wymaga wielkiego oddania; (s. 96)

- W warunkach cywilizowanych nie brakuje okrucieństwa innego rodzaju – gnębienia umysłowego, intelektualnego i ograniczania wolności ludzkiej. (s. 115)

- Sam fakt umierania bliskich przenosi nas w sferę czystości wspomnienia. Bo ludzi, którzy odeszli, chce się zachować w bardzo pięknej postaci, oczywiście w takiej, jakiej byli, jednak zapominając wszystko to, co mogłoby ich zbrukać, ukazać ich małość. (s. 131)

Tak osobliwe spotkanie z poetką rozczaruje tych, którzy poszukują podpowiedzi, wskazówek metodycznych na temat tego, jak pisać wiersze i osiągnąć dzięki nim sukces, gdyż ona sama mówi o tym, że wprawdzie można, choć bardzo skromnie, żyć z poezji, ale wiersze pisze się bezinteresownie, z potrzeby chwili, miejsca, spotkań i odnalezienia się w nich i z nimi. Trzeba mieć coś innym do przekazania, żeby się tym z nimi dzielić.

Wiersza nie da się napisać na zawołanie, zawsze musi być podkład, nagle się czuje, że coś się z nami dzieje, że jest inaczej, i my także inaczej możemy spojrzeć na świat. (s. 74) Dla Julii Hartwig synonimem słowa podróż jest ocean, z którym kontakt stał się jednym z największych przeżyć. Przedstawia się nam w rozmowie jako chrześcijanka, w życiu której (...) religia ma służyć ułożeniu się ludzi między sobą i ułożeniu się ludzi wobec siły, która jest nad nimi – uznania jej w sposób religijny lub inny. (s. 118)

Piękne, chociaż zapewne niezrozumiałe dla młodego pokolenia korposzczurów są myśli poetki na temat osób starszych, które mają szczęście długiego życia, bowiem to ono pozwala na spotkanie wielu ciekawych ludzi, dojrzewanie własnej mądrości, przeżywanie wiary w człowieka mimo szerzącego się zła i nieszczęść.

Zaletą długiego wieku jest to, że jeśli ktoś może nadal pracować w dziedzinie, którą obrał, to niewątpliwie tworzy rzeczy doskonalsze. (s. 128) Dobrze, że ukazał się ten tomik wspólnej rozmowy, chociaż wolę jej poetycką narrację, która jest subtelna, pozbawiona widocznego trudu codziennego życia, słabości i zwątpień, obaw o bycie „prześwietloną” przez wścibskich i pełnych popkulturowych roszczeń paparazzich.