29 sierpnia 2013

Zlikwidować gimnazja?




W najnowszym tygodniku POLITYKA został opublikowany (na zamówienie redakcji) mój artykuł pod takim właśnie tytułem w dziale "Ogląd i pogląd". Trwa dyskusja, czy powinniśmy zlikwidować gimnazja. Czym taka reforma różniłaby się od poprzednich i czy uzdrowiłaby polską oświatę? Nie ma wątpliwości, że zmiana systemowa, wprowadzająca gimnazja, się nie udała.

Pytanie powraca z coraz większą siłą: likwidować czy nie? Po 14 latach od wprowadzenia do systemu edukacji gimnazjów aż 96 proc. internautów (w sondzie Wirtualnej Polski) zadeklarowało, że należy z nich zrezygnować. Do przywrócenia dwustopniowej struktury szkolnictwa nawołują też politycy z lewej (Krystyna Łybacka) i prawej strony sceny politycznej (Roman Giertych, Jarosław Kaczyński, Ryszard Legutko). Komitet Nauk Pedagogicznych PAN ostrzegał przed wprowadzeniem gimnazjum jako jedynego typu szkoły średniej I stopnia, ale naukowcy zostali zignorowani przez MEN. Tymczasem mamy już dziesiątki badań wskazujących na ewidentną szkodliwość takiego modelu. W najnowszym wpisie w swoim blogu Dariusz Chętkowski pisze o tym, "jak powinni zachowywać się nowi gimnazjaliści czy licealiści" w nowej dla siebie szkole. Cytuję:

Na lekcjach do nauczycieli się nie odzywaj, chyba że tak, aby nie słyszeli. Miej w dupie lekcję, nie okazuj żadnego zainteresowania tematem. Gadaj za to bez przerwy do kumpli. Nie zapomnij strzelić jakiś zajebisty komentarz, żeby wszyscy mogli się pobrechtać. Największe jaja robi się z nauczyciela (że łysy, że brzydki, że stary, że głupi, że bredzi). Z telefonu korzystaj tak często, jak tylko się da. Najlepiej zrobisz, jak pod ławką będziesz cały czas trzymał w pogotowiu komórkę. Jak uda ci się na lekcji pogadać z kimś przez telefon, np. z fajnym ciachem z innej klasy, zapunktujesz na maksa.


Dosadnie, acz jak zwykle z dużym poczuciem humoru, na zasadzie inwersji łódzki polonista odsłania szkolne postawy uczniów, o których MEN pisze z dumą, że dzięki gimnazjum wyrównano ich szanse edukacyjne. Istotnie, wyrównano je w dół i mamy dzięki temu nową coolturę.

28 sierpnia 2013

Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego krytykuje własny organ opiniodawczy - Polską Komisję Akredytacyjną


Po raz pierwszy został upubliczniony przez Polską Komisję Akredytacyjną fakt krytyki, jaka została skierowana pod adresem jej władz przez Podsekretarz Stanu Panią Prof. Darię Lipińską-Nałęcz. Wprawdzie PKA nie opublikowała dokumentu pt.: „Kilka uwag na temat działalności PKA w roku akad. 2011/2012 r.”, jaki podpisał profesor prawa z UAM - Krzysztof Krasowski, ale jedynie treść swojej nań odpowiedzi, to jednak można w przeczytać między wierszami i ujawnionych cytatach, czego dotyczyła negatywna ocena pracy władz, członków i ekspertów PKA. Mamy oto swoistego rodzaju akredytację komisji akredytacyjnej.

Odpowiedź na zmasowaną krytykę PKA jest kluczowa także dla przyszłości tego organu, bowiem odsłania w strukturze nadzoru szkolnictwa wyższego patologię, z którą władze MNiSW same nie zamierzają od lat walczyć. Sam bardzo identyfikuję się z PKA jako organem, który miał i - jak sądzę - nadal ma służyć doskonaleniu jakości kształcenia w uczelniach publicznych i niepublicznych w naszym kraju. Wprawdzie owa służba ma dla większości jednostek i szkół wyższych charakter wymuszający, bowiem pewne rozwiązania w nich nigdy by nie powstały a określone warunki także nie zaistniały, gdyby ów bat nad nimi nie wisiał, to jednak też nie może oznaczać pozbawienia władz resortu prawa do formułowania uwag krytycznych. Nie jest to jednak jedyny organ z taką misją, ale - nie ulega wątpliwości - jedyny, z którego ocenami liczą się zarówno władze uczelni i akredytowanych jednostek akademickich oraz kadry prowadzące kształcenie na kierunkach studiów. Odpowiedź władz PKA na postawione temu organowi zarzuty jest wyrazista i niesłychanie krytyczna wobec resortu nauki i szkolnictwa wyższego. Już w uwagach ogólnych stwierdza się:

Już sam tytuł opracowania wprowadza czytelnika w błąd. Wskazany jest w nim rok akademicki 2011/2012, jednakże znacząca część uwag odnosi się do momentu tworzenia Polskiej Komisji Akredytacyjnej (2002 r.), dotyczy bowiem przyjętego modelu akredytacji. Ponadto tekst zawiera kilkadziesiąt, a nie kilka uwag, są to wyłącznie uwagi krytyczne, pozostające w sprzeczności z oceną działalności Komisji przez wiele uczelni oraz gremia międzynarodowe. Należy podkreślić, iż fakty interpretowane są dowolnie i jednostronnie, co narusza zasadę obiektywizmu, która powinna być respektowana przez każdego szanującego siebie i otoczenie Autora. Tekst ten sprawia wrażenie, że został przygotowany na zamówienie, pod z góry założoną tezę, którą próbuje się udowodnić wbrew oczywistym faktom.

Czy kierowana pod adresem PKA krytyka jest efektem lobbingu części podmiotów nierzetelnie prowadzących działalność w zakresie kształcenia wyższego? Nie wiemy. Nie są zadowoleni z prac komisji akredytacyjnych PKA niektórzy rektorzy, dziekani uczelni publicznych, jak szczególnie założyciele wyższych szkół prywatnych i państwowych wyższych szkół zawodowych, bowiem część z nich w pełni świadomie narusza nie tylko prawo, ale i dobre obyczaje i zasady etyczne, jakie powinny obowiązywać w tym środowisku. To oczywiste, że jak ktoś prowadził pokątny handel, pracował dla służb specjalnych okresu PRL, ma powiązania z szarą strefą i jedyne, co go interesuje, to jest maksymalizowanie własnego zysku, by szybko zwróciły mu się nakłady "inwestycyjne", nie będzie zadowolony z prac PKA.

Być może to część środowiska biznesowego doprowadziła do uzyskania orzeczenia Naczelnego Sądu Administracyjnego, w wyniku którego uzyskała zapewnienie, że uchwały PKA w przedmiocie oceny jakości kształcenia podejmowane przez Prezydium PKA nie są aktami lub czynnościami z zakresu administracji publicznej. Kto za to odpowiada? Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego! Dlaczego politycy przez kolejne kadencje nie wyciągnęli z tego wniosków? Czyżby dlatego, że sami mają w tym interes polegający na podtrzymaniu pozorowanej oceny jakości kształcenia w szkolnictwie wyższym? To właśnie w wyniku takiego statusu PKA zdarzało się, że zespoły akredytacyjne PKA nie były nawet wpuszczane na teren prywatnej szkoły wyższej. I co? Czy ktoś wyciągnął z tego jakieś wnioski?

Jesteśmy w Polsce mistrzami w pozorowaniu rozwiązań, które same w sobie zaprzeczają możliwości realizowania statutowych celów, misji i strategii organów władz centralnych. Części środowisk politycznych zależy na wykorzystywaniu także szkolnictwa wyższego w sferze prywatnej do realizowania własnych interesów biznesowych i prestiżowych, toteż będą czynić wszystko, by akredytacja była w dużej mierze sztuką dla sztuki. W końcu stwarza to dodatkowe miejsca pracy. Ktoś, także w strukturze PKA, czyni wszystko, by nie były podawane do wiadomości raporty powizytacyjne i ustalenia Prezydium PKA w zakresie ustanowionych ocen jakości kształcenia na danym kierunku studiów. Dlaczego nie jest to publikowane natychmiast po wydaniu decyzji Prezydium PKA? Może i władze tego organu też powinny uderzyć się we własne piersi? PKA oczekuje raportów samooceny od uczelni, ale sama raport samooceny swojego organu przedstawia w języku angielskim (dla kogo?) i w dodatku rażąco przestarzały, bowiem z datą 2008!

Tak członkowie PKA, jak i eksperci wszystkich kadencji zgłaszali swoje uwagi krytyczne dotyczące wadliwości prawa, a szczególnie manipulacji aktami wykonawczymi przez ministrów resortu nauki i szkolnictwa wyższego sprowadzającymi się nie do uszczelniania i podwyższania standardów w szkolnictwie niepublicznym, ale wprost odwrotnie, sprzyjania jego założycielom w kontynuowaniu biznesowych misji pod szyldem "edukacji wyższej". Rozpoczęcie zatem publicznej wojny między tymi, którzy tworzą wadliwe prawo, a władzami organu akredytacyjnego wyraźnie potwierdza, że coś jest na rzeczy w generowaniu w strukturach centralnych patologii. Już w samym resorcie zabezpieczono sobie prawo do przyzwalania podmiotom akademickim na rozwiązania, które są w rażącej sprzeczności z powszechnie obowiązującymi niby wszystkie uczelnie.

Władze PKA dyskutują z negatywną oceną raportu prof. Danuty Strahl jaki został sporządzony na podstawie wyników ankiet akredytowanych dotychczas uczelni, ale nie udostępniają ich wyników opinii publicznej. Nie wiemy zatem, czy uwagi krytyczne MNiSW pod jego adresem są słuszne, trafne czy też nie. Brałem udział w akredytacji instytucjonalnej i przychylam się do opinii PKA, że nieuzasadniony jest pogląd, iż „…pierwsze wizyty instytucjonalne przypominały błąkanie we mgle wobec braku jasnych procedur”. Sam bowiem przeszedłem stosowne szkolenie w tym zakresie, a przewodniczący zespołu akredytacyjnego dodatkowo przekazał wszystkim ekspertom szczegółowe zasady jak i podzielił się swoim doświadczeniem. Tak więc nie błądziłem we mgle, gdyż wiedziałem, jakie mam zadania do wykonania i czego ode mnie się oczekuje.

Z jednej strony zgadzam się, że to wizja, misja i strategia uczelni i jej jednostki nakreślona przez nią samą jest punktem odniesienia dokonywanej oceny, umożliwiającej stwierdzenie, czy uczelnia konsekwentnie realizuje swoje deklaracje, ale z drugiej strony jestem tez świadom tego, że owa konsekwencja dotyczy tylko i wyłącznie uczelni akademickich, z tradycjami, natomiast absolutnie nie jest weryfikowana w biznesowych szkółkach prywatnych, które ową wizję, misję i strategię dostrajają do interesów ekonomicznych założycieli, a nie wartości kształcenia akademickiego. W tym też sensie ocenianie renomowanych uczelni z karłowatymi i nie zawsze uczciwie prowadzonymi wyższymi szkołami prywatnymi według tych samych narzędzi i kryteriów jest niestosowne i nieskuteczne.

Z publikacji PKA po raz pierwszy opinia publiczna dowiaduje się, że doświadczenia środowiskowe np. Uniwersyteckiej Komisji Akredytacyjnej np. w postaci raportów powizytacyjnych, nie są udostępniane środowisku akademickiemu. PKA nigdy dotąd nie dokonywała oceny pracy tej Komisji, szanując rolę, jaką w przeszłości odegrała w budowaniu należytych standardów kształcenia. Niestety obecnie jej aktywność koncentruje się głównie na kontestowaniu i dezawuowaniu prac PKA, bez obiektywnego i rzetelnego uzasadnienia takiego stanowiska, a przede wszystkim bez pogłębionej refleksji nad rzeczywistymi, szerszymi skutkami jakie może takie działanie wywołać. Czyżby zatem nie odsłonięto tym samym faktu istnienia w naszym szkolnictwie organów oceniających jakość kształcenia i prowadzenia badań naukowych nie tylko w sposób niespójny, ale i być może nonsensowny z punktu widzenia jego skuteczności. Rzeczywiście, wydziały prowadzące studia np. na kierunku pedagogika nie zabiegają już o akredytację Uniwersyteckiej Komisji Akredytacyjnej, ponieważ muszą za nią zapłacić, a "zyski" z tego są w ich mniemaniu "żadne". To po co UKA?

Zmorą w PKA są odwołania od jej uchwał, bowiem zorientowane biznesowo wyższe szkoły prywatne zatrudniają prawników, którzy wykazują PKA błędy, luki w prawie i tym samym niemożność rzeczywistego wyegzekwowania od nich spełniania norm prawnych i akademickiej przyzwoitości. Słusznie zatem władze PKA odpowiadają: Sprawa właściwego ujęcia w ustawie Prawo o szkolnictwie wyższym możliwości wniesienia odwołania od oceny, czy opinii wydanej przez PKA była troską Komisji wyrażoną w złożonej przez nią propozycji w uwagach do założeń zmian tej ustawy. (...) ustawodawca zachował dotychczasowe procedury odwoławcze. Dotychczasowe procedury odwoławcze to znaczy takie, które paraliżują możliwość wyegzekwowania od pseudouczelni przestrzegania norm jakościowych. To taka zabawa w kotka i myszkę, w której kpi się z organu centralnego, zabawiając kosztem podtrzymywanego przeze resort niewłaściwego prawa.

Zapewne słuszny jest zarzut, że w pracach PKA ocen dokonują osoby, które nie tylko nie cieszą się autorytetem naukowym. Stwierdzenie zatem w replice PKA, że ów zarzut jest niestosowny, bowiem członkami PKA są wskazane przez senaty uczelni osoby, a nie eksperci reprezentujący bliżej nieznane środowiska, nie jest prawdziwe. Senaty wskazywały kandydatów, których ministra B. Kudrycka nie wybrała, natomiast z czyjejś podpowiedzi wskazała częściowo na takich, którzy nie powinni być członkami PKA. Trudno dziwić się władzom renomowanych uniwersytetów czy uczelni technicznych, kiedy wyrażają zdumienie z tytułu oceniania ich kadr i dorobku naukowego przez niektórych członków PKA i przez nich przecież wskazanych ekspertów o żenującym poziomie naukowym. Niestety, ale to ministra wprowadziła urzędową, a nie podnoszącą prestiż organu uznawalność nominowanych do składu PKA. Są tu wybitni uczeni, ale też i spełniający jedynie wymóg posiadania odpowiedniego dyplomu.

Rację ma jednak prof. K. Krasowski, że „PKA… nie eliminuje skutecznie z rynku edukacyjnego podmiotów nie spełniających elementarnych kryteriów". Powinien jednak dodać, że winę z tego tytułu ponosi w dużej mierze samo ministerstwo i jego władze, a szczególnie jednostki nadzoru, który jest niewydolny. Negatywny wynik akredytacji nie oznacza administracyjnej likwidacji uczelni czy prowadzonego w niej kierunku studiów. Nie pociąga się do odpowiedzialności założycieli tzw. "wsp" fałszujących dokumentację, nie ujawniających zachodzących a destrukcyjnych zmian w trakcie roku akademickiego.

Być może słuszna jest sugestia władz PKA, by wpisać się w naszym kraju w tendencję do rezygnacji z funkcjonowania wielu komisji akredytacyjnych na rzecz jednej ogólnokrajowej tak, jak jest np. w Austrii, Danii czy Irlandii. Może należałoby pójść dalej i dokonać połączenia zadań akredytacyjnych PKA z Centralną Komisją Do Spraw Stopni i Tytułów, by zintegrować w ocenie jakości kształcenia także to, jak wygląda praca na rzecz kształcenia kadr naukowych, prowadzenia studiów III stopnia, przeprowadzania postępowań doktorskich i habilitacyjnych itd. Tymczasem pozostaje nam pozorowanie troski o jakość kształcenia, gdyż sprawcy regulacji prawnych nie dostrzegają przysłowiowej belki we własnym oku.

27 sierpnia 2013

Czy inwestować w studia w wyższych szkołach prywatnych?

Po powrocie z urlopu przejrzałem lokalną prasę minionego okresu. Sytuacja w szkolnictwie wyższym budzi nieustanne zainteresowanie czytelników wszelkiej prasy, podobnie jak kwestie zbliżającego się roku szkolnego. Zacznę od sytuacji w szkolnictwie wyższym.

Trwa rekrutacja na studia w szkolnictwie publicznym, bowiem w uniwersytetach, w tym przymiotnikowych, ale i na uczelniach technicznych nadal są wolne miejsca na studiach stacjonarnych, a więc bezpłatnych. Jeżeli ktoś wybiera studia w szkole prywatnej, w której musi za nie zapłacić, a na ten sam kierunek są wolne miejsca w uniwersytecie, to nie ulega już żadnej wątpliwości, że nie o studiowanie tu chodzi. W Łodzi jest 17 prywatnych szkół wyższych, a w województwie kilka kolejnych. Wybór studiów w tzw. szkolnictwie prywatnym poza wielkim miastem, w miastach powiatowych jest naturalny, bowiem wynika z dogodnej lokalizacji dla studiujących, często także z wyjątkowej oferty dydaktycznej. Po co zatem płacić za studia niestacjonarne w uniwersytecie, skoro można je ukończyć w wyższej szkole zawodowej w pobliżu miejsca zamieszkania.

Nie jest natomiast wytłumaczalny fakt istnienia aż 17 wyższych szkół prywatnych w Łodzi, skoro tylko dwie z nich uzyskały w ciągu minionego dwudziestolecia status akademii, a więc uczelni kształcących w profilu ogólnoakademickim, a przy tym częściowo także zawodowym. Oznacza to, że pozostałe tzw.. "wsp" są firmami biznesowymi nastawionymi na rentowność dla ich właścicieli, a nie na ich rozwój akademicki. Wystawiane przez nie dyplomy, aczkolwiek mają ten sam wzór, co w renomowanych uczelniach publicznych, są już rozpoznawane na rynku pracy jako "INNE", a nie tożsame. Już pracodawcy wiedzą, że źródło pochodzenia wykształcenia ma istotne znaczenie dla wstępnej oceny potencjalnych kwalifikacji kandydata do pracy.

To prawda, że tak w renomowanych uczelniach prywatnych, jak i w publicznych pracują także osoby o - zdarza się - wątpliwych kwalifikacjach, bowiem - na co zwracają często uwagę komentatorzy bloga - zatrudniani są w nich nie z tego względu, tylko z powodów pozamerytorycznych. Ich jednak jest zdecydowana mniejszość w porównaniu z kadrami, jakie są zatrudnianie w szkolnictwie prywatnym, gdzie w wielu przypadkach właścicielowi nie chodzi o wizerunek, prestiż, renomę, a więc rzetelnie wypracowaną pozycję, tylko o spełnienie wymogów minimum ministerialnego. Wystarczy wpisać nazwisko osób zatrudnionych w charakterze nauczycieli akademickich w dowolną wyszukiwarkę, a jeszcze lepiej w wyszukiwarkę MNiSW - "Ludzie Nauki", by przeczytać, kim dana osoba jest, skąd pochodzi, jaki ma rzeczywisty dorobek naukowy, specjalistyczny, czym się zajmuje i co publikuje. Dzisiaj na szczęście te dane są dostępne.

Są jednak co najmniej dwie kategorie pracodawców: pierwsza, to właśnie ci nastawieni na jak najwyższy poziom pracowników, by wzmacniali oni swoimi kwalifikacjami i wykształceniem renomę firmy (instytucji), w której będą pracować. Pamiętam ogłoszenia w łódzkiej prasie w dziale "praca", w których ich nadawca wyraźnie zaznaczał, że nie życzy sobie absolwentów po określonej z nazwy wyższej szkole prywatnej. Dzisiaj już takiego ogłoszenia nikt nie opublikuje, ale ma ono miejsce w świadomości osób odpowiedzialnych za zatrudnianie kadr. Niektóre placówki, firmy dokonują rozpoznania wartości kształcenia w tzw. "wsp", by oferować pracę z takiej, ale nie z innej szkoły. Działa w mieście tzw. "marketing szeptany".

Osoby odpowiedzialne za zatrudnianie analizują dane zawarte na stronach tzw. "wsp" i weryfikują je w instytucjach centralnych, by potwierdzić opinię z realu z tą z wirtualu. To samo powinni czynić kandydaci na studia lub do zatrudniania się w tym sektorze szkolnictwa, by nie obudzić się z ręką w nocniku. Co z tego, że zacznie ktoś studia w tzw,. "wsp", bo na pierwszy rzut oka wydaje się ona atrakcyjną, skoro w rzeczywistości może doświadczyć w niej nie tylko poznawczego rozczarowania, ale i uzyskany w niej dyplom za kilka lat okaże się bezwartościowym papierem mimo jego mocy prawnej.

Dzisiaj młodzi ludzie, którym rzeczywiście zależy na jak najwyższym, realnym wykształceniu wyższym I i II stopnia, powinni zastanowić się nad tym, czy warto im inwestować czas, pieniądze i własny wizerunek w "obligacje pseudoakademickie" w postaci studiów w wątpliwych szkołach wyższych, o niskim poziomie, fatalnej renomie, których od nich później nikt nie kupi?

Jest jednak druga kategoria pracodawców, która działa na pograniczu prawa a już niewątpliwie narusza zasady etyki i dobrych obyczajów. To ci, którzy zatrudniają młodych absolwentów szkół wyższych nie zwracając nawet uwagi na to, jaki mają dyplom i skąd, byle tylko zgodzili się podjąć pracę na najgorszych dla nich warunkach - niska płaca, intensywna praca, z nadzieją, że potem się zobaczy... No i kiedy dochodzi do tego "potem", pracodawca rezygnuje z naiwnego pracownika, by przyjąć kolejnego, gdyż wie, że jest "nadprodukcja" osób z wyższym wykształceniem i zawsze znajdzie się taki, który wykona to samo lub nawet więcej za niższą płacę.

Rekrutacja w tzw. "wsp" trwa do 30 września a często i dłużej. Niech każdy sam wybiera i rozstrzyga w ten sposób o swoim przyszłym losie, a potem niech nie narzeka, że jest tak, a nie inaczej postrzegany na rynku: albo jako ktoś godny zatrudnienia, albo jako tzw."robol".

Jeśli ktoś chce dowiedzieć się, czy wyższa szkoła prywatna jest instytucją wiarygodną, nie manipuluje informacją na swojej stronie, nie podaje fałszywych informacji o ocenie akredytacyjnej, to niech zatelefonuje do Polskiej Komisji Akredytacyjnej (tel. (+22 622 07 18) i zapyta: jaką ocenę uzyskał prowadzony w danej szkole kierunek studiów? Zgodnie z art. 2 ust.1 ustawy o dostępie do informacji publicznej każdy ma prawo dostępu do niej. Często bowiem jest tak, że treść wielkopowierzchniowych reklam w prasie codziennej nie ma nic wspólnego z warunkami, w jakich przyjdzie komuś studiować czy pracować.