08 czerwca 2020

Wirusomentalna matura



Po województwie śląskim czerwonym kolorem oznaczono województwo łódzkie jako środowisko, w którym nastąpił najwyższy wzrost zdiagnozowanych zakażeń na Covid-19. W drodze do domu widziałem na ulicach rozgrzanego słońcem miasta liczne grupy dzieci, młodzieży i dorosłych, także z małymi dziećmi absolutnie lekceważących zalecenie, by jednak nosić maseczki osłonowe na twarzy.

To zdumiewające, że można tak bezmyślnie postępować, jakby nic się nie działo i nic nie miało się wydarzyć, co mogłoby zagrozić zdrowiu a nawet życiu doraźnie zadowolonych z siebie i z możliwości przebywania z sobą osób w przestrzeni publicznej.

W mediach już nawet nie pojawiają się ostrzeżenia, bo trwa kampania prezydencka. Tak obecny prezydent jak i jego kontrkandydaci otaczani są w różnych miejscach licznie gromadzącymi się osobami bez jakichkolwiek zabezpieczeń, bez zachowania koniecznego dystansu. Media niejako zachęcają do łamania zasad, eksponując radość spotykających się ze sobą osób i zachwyt z przełamanego dystansu.

Życzę dzisiejszym maturzystom, by dotarli do szkół bezpiecznie, by nie zostali zarażeni koronawirusem i przestrzegali wytycznych sanitarnych spotykając się z koleżankami i kolegami z klasy. Nie będzie to łatwe, jednak warto mieć na uwadze innych, w tym także bliskich, do których wrócą po egzaminie.

W tym roku do matury przystąpi ponad 278 tys. młodych dorosłych. Zdawać będą w specjalnie przygotowanych do tego  pomieszczeniach, z zachowaniem warunków higienicznych i dystansu przestrzennego. Ma to swoje zalety, bowiem pozwoli lepiej skoncentrować się na własnej pracy bez odczuwania czyjejś bliskości i emocji za plecami, przed sobą czy obok siebie.

W moim przekonaniu tegoroczni abiturienci mają korzystniejsze warunki do zdawania egzaminu, gdyż w inaczej zorganizowanej przestrzeni będzie większe skupienie każdego na zadaniach. Poza tym nie odbędzie się część ustna egzaminów, co już w pewnym stopniu ujmuje nieco stresu i dodaje czasu na przygotowanie się do pisemnych sprawdzianów. Do ustnych matur zgłosiło się zaledwie  327 maturzystów, którym wynik z tego egzaminu będzie potrzebny w rekrutacji na zagraniczną uczelnię. 

Nie wiemy, jaki będzie poziom trudności tegorocznych egzaminów maturalnych, bo to okaże się w ich trakcie. Nie ulega jednak wątpliwości, że w tak specyficznych warunkach są traktowani ze szczególną troską.

Będzie to także sentymentalna matura. Nie tylko ze znanych nam już relacji znajomych, ale także wstępnych wyników badań dotyczących edukacji zdalnej w okresie pandemii wynika, że akurat młodzież kończąca w tym roku klasy maturalne miała korzystniejsze warunki do uczenia się, powtarzania wiedzy i jej utrwalania od swoich poprzedników.

Dla tegorocznych abiturientów zakaz uczęszczania do szkoły okazał się zbawienny. Konieczność bowiem przebywania w budynku szkolnym, w salach lekcyjnych, na zajęciach, które nie miałyby nic wspólnego z wybranym przedmiotem dodatkowym na egzamin maturalny, byłaby dla nich najzwyklejszą stratą czasu.


Sam doskonale pamiętam ten okres, kiedy moja córka musiała chodzić do liceum na zajęcia, w czasie których nauczyciele pracowali tylko i wyłącznie z tym uczniami, którzy deklarowali wybór ich przedmiotu na maturę. Pozostali mieli zajmować się sobą, czyli nicnierobieniem.

Do szkoły musieli chodzić tylko po to, żeby nie naruszyć limitu możliwych nieobecności w ciągu całego roku szkolnego. To było absurdalną stratą czasu. Jedyną zaletą chodzenia do szkoły była możliwość spotkania się z rówieśnikami. Szkoła nie była im do niczego potrzebna, z wyjątkiem zajęć z tych przedmiotów, które są obowiązkowymi i wybranymi przez nich na maturze.

Generalnie młodzież klas maturalnych uczy się sama w domu, w dużej mierze korzystając z pomocy korepetytorów i stwarzanych jej przez nauczycieli dodatkowych zajęć i konsultacji. Nauczyciele szkół ponadpodstawowych  traktują absencję młodzieży klas maturalnych z przymrużeniem oka, bo doskonale zdają sobie sprawę z rzeczywistych powód jej występowania.  Jednym z nich są sami nauczyciele.

W szkołach średnich powinien być wprowadzony tutoring, dzięki czemu młodzież nie traciłaby czasu na udział w zajęciach, które odrzuca jako mniej ważne w stosunku do przedmiotów maturalnych. Mogłaby natomiast realizować edukacyjne projekty, w których nauczyciele uzgadnialiby między sobą możliwość  większego wykorzystania wiedzy i umiejętności uczniów w ramach ich pasji, zainteresowań i aspiracji edukacyjnych, a nie pozorowali kształcenie i egzekwowanie dyscypliny w tym zakresie.

Zobaczymy, jak będzie wyglądał przyszły rok szkolny. Tymczasem życzymy maturzystom przysłowiowego połamania piór. Nie będzie im bowiem wolno mieć przy sobie maskotek i telefonów komórkowych. Ba, nie będzie im wolno pożyczyć od koleżanki czy kolegi przyrząd do pisania, gdyby ich własny odmówił posłuszeństwa. 


(źródło memów: Fb)

07 czerwca 2020

LIBRUSOWY sondaż opinii o zdalnej edukacji



Nie ulega wątpliwości, że prywatna spółka LIBRUS  trafnie wykorzystała swoje narzędzie do dwukrotnego pomiaru postaw rodziców wobec zdalnej edukacji ich dzieci. Na tak szeroki dostęp do respondentów nie byłoby stać żadnego badacza nauk społecznych, gdyż sondowanie opinii nie jest traktowane przez władze oświatowe jako ważne dla prowadzonej przez nie polityki.

Opublikowane dwa raporty nie mają naukowego wymiaru, ale to nie znaczy, że nie są godne zainteresowania  tak przez naukę, jak i polityków oświatowych i samorządowych. Zebrano opinie rodziców bez naukowej analizy uzyskanych danych, ale firma ta nie musi się o to troszczyć. Warto docenić tę "fotografię", gdyż jak każdy sondaż opinii odzwierciedla pewien stan świadomości zdarzeń społecznych wśród respondentów.   

Skoro nikt inny nie przeprowadził diagnozy opinii w tak dużej skali, a objęto nią w I edycji 20 989 rodziców uczniów uczęszczających do ponad 6,6 tys. szkół  w naszym kraju, to informacja zwrotna jest niezwykle cenna, także dla socjologów i psychologów. Każde badanie prowadzone po tej diagnozie nie będzie miało już takiego znaczenia, jak uchwycenie opinii w trakcie zachodzących procesów.

Pierwsza diagnoza za pomocą kwestionariusza ankiety miała miejsce w dn. 1-6 kwietnia. Nie znam tej ankiety, toteż mogę  odnieść się tylko do tych danych, które zostały ujawnione w raporcie.

Druga diagnoza nastąpiła w dniach 20-23 maja br. Tym razem wzięło w nim udział 18 346 rodziców. Udzielili oni odpowiedzi na pytania, które były zadane w I edycji. Nie wiemy jednak, czy są to  ci sami rodzice. Trudno zatem jest wyciągać wnioski dotyczące stanu zmian, jeśli nie jest to badanie wzdłużne, tylko poprzeczne.

Librus nie informuje także,  jaka liczba uczniów jest objęta tym systemem komunikacji między szkołą a uczniami i ich rodzicami.  Być może zatem część spośród respondentów odpowiadała na pytania ankiety po raz pierwszy.

Rodziców pytano o to, jak wygląda nauczanie zdalne w ich domach oraz w jaki sposób szkoły realizują tę edukację? Nie pytano uczniów i nauczycieli, a szkoda. Proces kształcenia nie powinien być ewaluowany przez jedną stronę, która na domiar tego jest nieprzygotowana do analizowania i oceniania problemów kształcenia na odległość.

Czego jednak dowiedzieliśmy się o warunkach kierowanej edukacji domowej z diagnozy LIBRUSA?

Przede wszystkim, w tej próbie ankietowanych 30 proc. stwierdziło, że nie było w stanie zapewnić każdemu dziecku urządzenia do nauki online. Twierdzenie o zaistniałym postępie w tej kwestii - jako nieco większym - jest zdumiewające. Przecież 31 proc. wskazało, że tego dostępu nie ma. 

Tymczasem w raporcie stwierdza się na s.5: 

Jednak w powtórnym badaniu dostępność urządzeń jest już nieco większa  – 69% rodziców deklaruje, że jest w stanie zapewnić odrębne urządzenie dla każdego dziecka. W badaniu przeprowadzonym w kwietniu tę grupę stanowiło 63% rodziców. Dzieci mają  dostęp w największym stopniu do komputerów (91%), telefonów (72%) i drukarek (57%).   


Zadziwiająca jest opinia na temat realizacji przez nauczycieli obowiązujących uczniów przedmiotów. Nauczanie zdalne wg 48% rodziców jest realizowane  ze wszystkich przedmiotów. Dwa miesiące temu wynik ten wyniósł 53%. Pozostali ankietowani deklarują przeważnie, że zdalna edukacja realizowana jest z większości przedmiotów (28%), a 13% rodziców uważa, że z mniej niż połowy przedmiotów. (tamże)

Czy to znaczy, że połowa przedmiotów w ogóle nie została objęta nauczaniem zdalnym? Czy może rodzice nie wiedzą lub nie rozumieli pytania? Jak bowiem rozliczyli się ze swojej pracy nauczyciele, którzy podobno nie prowadzili kształcenia online?

Podobnie dziwi wiedza rodziców na temat tego, z jakiej platformy korzystała szkołą w komunikacji z ich dzieckiem.

Z diagnozy wynika, że z Microsoft Teams 20% korzystało w kwietniu, zaś 38% w maju; z Zoom – 19% : 34%; zaś z Google G Suite – 13% : 18%.  Wynika z tego jakiś wzrost wiedzy rodziców, ale czy nie był on większy, skoro nie wiemy, czy odpowiadającymi na to pytanie są ci sami rodzice?

Dla pedagoga ważna była odpowiedź na pytanie, czego dzieciom brakuje najbardziej w nauce zdalnej. Z pierwszego, kwietniowego raportu wynikało, że najbardziej brakuje uczniom kontaktu z rówieśnikami (59% wskazań) i z nauczycielami (54%.). 

W II edycji LIBRUS podaje jedynie: Na drugim miejscu znalazła się odpowiedź, że dzieciom brakuje bezpośredniego kontaktu z nauczycielami (nawet online) –  kwiecień 54%, maj 48%. [s. 6]  Dlaczego nie podano, że na pierwszym miejscu są uczniowie i w jakim nasyceniu pojawiła się ta kategoria? Czyżby w ciągu kilku tygodni uczniowie mieli już dość swoich nauczycieli? Są rozczarowani, rozżaleni, niezadowoleni? Dopiero na s.7 raportu przeczytamy, że - zdaniem 69 proc. rodziców -  dzieciom najbardziej brakuje kontaktu z rówieśnikami.  Poziom tęsknoty jest tu zatem wyższy.

Być może nie rozumiem odpowiedzi na pytanie, którego treści też nam nie podano, natomiast wynika z niej, że:

W dalszym ciągu przeważają metody podawcze. Jednak w powtórnym badaniu korzystnie zmniejszyła się grupa rodziców (kwiecień 85%, maj 62%) informujących, iż nauczyciele realizują 
nauczanie zdalne, przesyłając wiadomości, które strony z podręczników i zeszytów ćwiczeń 
należy zrealizować samodzielnie.    [s. 6]

Czyżby wcześniej nauczyciele informowali uczniów, że mają sami sobie poszukać, na której stronie znajdują się konieczne do wykonania zadania treści oraz jakie ćwiczenia mają wykonywać samodzielnie?  Brzmi to dziwacznie.  Obawiam się, że rodzice nie są właściwymi opiniodawcami jakości kształcenia zdalnego.

Również z 72% do 56% zmniejszyła się grupa rodziców deklarujących, że nauczyciele przekazują materiały/zadania do samodzielnego wykonania przez dzieci, np. karty pracy do wydrukowania i wypełnienia. Jest to efektem wprowadzenia na znacznie większą skalę lekcji online za pomocą platform umożliwiających wideolekcje. [tamże]

Skąd autorzy raportu wiedzą, co jest tu efektem czego? Korelowali zmienne?

Natomiast jest konstatacją faktu niepodjęcie przez część szkół żadnych skutecznych działań, które zaowocowałyby rozpoczęciem prowadzenie lekcji online w formie wideo spotkań choćby z wybranych przedmiotów, na co wskazało 19% rodziców. Tylko czy byli to rodzice z jednego miasta, województwa, czy z wszystkich ośrodków? Tego nie wiemy.

Natomiast niewątpliwie badani rodzice byli ekspertami sytuacji, w których oczekiwane było ich zaangażowanie w edukację domową dzieci. Wszelkie jednak porównania między pomiarem kwietniowym a majowym są metodologicznie nieuprawnione.  Należy zatem traktować każdy z raportów LIBRUSA oddzielnie.

Jest to ciekawa, interesująca diagnoza, ale od strony warsztatowej o bardzo niskim poziomie wiarygodności wyciąganych z niej wniosków. 

  









06 czerwca 2020

Ministerstwu Edukacji nie jest potrzebna naukowa wiedza o (zdalnej) edukacji




Ministerstwo Edukacji Narodowej nie zamówiło badań naukowych na temat sytuacji dzieci, młodzieży, nauczycieli i rodziców w okresie zamknięcia szkół. Po co, prawda? Przecież ministrowi D. Piontkowskiemu oraz jego zastępcom nie jest potrzebna wiedza naukowa na temat tego, co dzieje się ze zdalną edukacją. On ma "swoich" kuratorów, którzy pozamykani w gabinetach wiedzą tyle, ile wymuszą od dyrektorów szkół.

Co innego, gdyby oświata była na pierwszej linii frontu z koronawirusem, a nawet przed pojawieniem się w kraju pandemii. Wówczas mogłyby powstać różne spółki badawcze i kierować do NCBiR wnioski o sfinansowanie badan naukowych w szkolnictwie publicznym. Szkolnictwo zawsze było ubogim krewnym w każdej formacji rządzącej, piątym kołem u wozu, a minister edukacji nigdy nie miał i nadal nie ma nic do powiedzenia. Może co najwyżej uśmiechać się, opowiadać bajki o tym, jak to znakomicie jest dzięki władzy w oświacie.

Premier nie musi też martwić się o dochody i kapitał ministra edukacji, bo ten nie musiał rozdzielać wspólnoty majątkowej. Na edukacji chyba nieliczni się dorobili majątku. Prędzej korzystali na tym ci, którzy otrzymywali granty w ramach EFS na rzekomą cyfryzację szkół czy zabezpieczyli sobie prawo do wydania jednego (niezależnie od fatalnej jakości) podręcznika  szkolnego, a do  tej pory nie poznaliśmy wyników dochodzenia prokuratury w sprawie milionowych strat budżetu państwa z tego tytułu.

Minister edukacji jest dla każdej władzy skarbem, bo doskonale można wykorzystywać jego wizerunek do promowania polityki rządu, której nie uzasadniają żadne naukowe projekty, modele, teorie czy wyniki badań. Tu trzeba "atakować" społeczeństwo powszechnym dobrem, które jest przez nie niesprawdzalne, nieweryfikowalne.

Prawie w każdej rodzinie jest  dziecko (osoba do 18 roku życia) skazane na obowiązkową edukację. Skazane, bowiem mamy powszechny obowiązek kształcenia się do 18 roku życia. Czy ktoś chce, czy nie chce, staje się dla państwa kosztem ekonomicznym. Jak jednak ten koszt jest rozliczany? Dawniej była prowadzona ewaluacja jakości kształcenia, ale tez różnych sfer funkcjonowania uczniów w  edukacji szkolnej. 

W uczelniach prowadzi się mnóstwo lokalnych diagnoz w ramach przygotowywanych przez studentów prac dyplomowych (licencjackich, magisterskich). Powstają rozprawy doktorskie i habilitacyjne, w których autorzy dokonują analizy stanu najnowszej wiedzy o edukacji oraz przedstawiają wyniki swoich badań.

W MEN nikogo to nie obchodzi, nikt się tym nie interesuje, z jednym może wyjątkiem. Kiedy trzeba znaleźć poplecznika deformy oświatowej, to szuka się go wśród młodszych lub starszych naukowców. Zapewne oni stają się nośnikami danych, jakiejś wiedzy, którą można spożytkować w podejmowaniu decyzji, albo wysłuchać i wykorzystać ich nazwiska oraz stopnie naukowe do upełnomocnienia czegoś, pod czym w żadnej mierze nie podpisaliby się indywidualnie. W tłumie nikt ich nie wypatrzy.         
      
MEN słusznie może dzielić się sukcesem, jakim było wyemitowanie przez telewizję publiczną - na antenach Telewizji Polskiej: TVP3, TVP Kultura, TVP Rozrywka, TVP Historia, TVP Sport i TVP HD ponad 1600 godzin   lekcyjnych. Propagandowo stwierdza się, że (...) Pierwsze zajęcia „Szkoły z TVP” wystartowały już 30 marca ... , gdyż w istocie ruszyły one dopiero po dwóch tygodniach  od zamknięcia szkół!  

Jednak dobrze się stało, że ten projekt w ogóle miał miejsce. Szkoda tylko, że nie wiemy, jaka była efektywność emisji telewizyjnych zajęć? Ilu uczniów, nauczycieli czy rodziców korzystało z tych emisji oraz co było najsilniejszą, pozytywną ich wartością? Była to niewątpliwie celna działalność Telewizji Polskiej, toteż dobrze wiedzieć, z jakim skutkiem edukacyjnym została ona spożytkowana.