14 października 2018

O kondycji polskich nauczycieli... także w Islandii



Kondycja – jak podaje Wikipedia – to aktualny stan fizjologiczny organizmu podlegający zmianom pod wpływem czynników środowiska zewnętrznego. Wynika ona ze stanu odżywienia i wytrenowania organizmu, a także zabiegów pielęgnacyjnych.

Spróbujmy znaleźć odpowiedź na pytanie: Jaka jest kondycja nauczycielskiego stanu pod wpływem czynników środowiska zewnętrznego, skoro jest ono nie tylko zróżnicowane co do siły i zakresu wywierania wpływu na innych, ale także generuje skutki uboczne, odroczone w czasie? Co jest dla nauczycielskiego organizmu jego siłą odżywczą, a co wynika ze stanu wytrenowania i zabiegów pielęgnacyjnych ze strony wskazanych w definicji czynników zewnętrznych?

Jest też w definicji opisowej mowa o rodzajach kondycji, toteż można tę kategorię wykorzystać jako metaforę do analizy nauczycielskiego stanu wyróżniając w ślad za tym następujące rodzaje jego kondycji:

kondycja fizyczna, cielesna - możność wykorzystania przez nauczyciela własnego organizmu w pracy, jego wytrzymałość na trudy pełnionej profesji;

kondycja "grantowa" – typowa dla nauczycieli zarabiających z tytułu udziału lub kierowania projektami dydaktycznymi w ramach Narodowej Strategii Spójności i Europejskich Funduszy Społecznych. To maksymalnie rozwinięta tkanka grantowa, dzięki której można mówić o wyrazistości rozwiniętego Kapitału Ludzkiego.

kondycja głodowa – widoczne zarysy żeber i zewnętrznych guzów pohospitacyjnych, niska wydajność lub dzielność pracy, słaby rozwój tkanek profesjonalnej autonomii i funkcjonowania pomimo wypalenia zawodowego;

kondycja hodowlana – pożądana ze strony Ministerstwa Edukacji Narodowej kondycja specjalistów od tzw. dobrych (dla władzy) praktyk, a więc nauczycieli wyselekcjonowanych przez nadzór pedagogiczny do reprodukcji interesów MEN. Nauczyciele o tej kondycji mają dobrze rozwiniętą tkankę uległości, lojalności, konformizmu przy słabo rozwiniętej tkance osobistej godności i profesjonalizmu.

kondycja wystawowa – wizerunek nauczycieli w społeczeństwie, ich image oraz ich postrzeganie i stosunek do nich.

Każdy nauczyciel dysponuje kondycją, tylko może ona mieć różny stan ogólny: słaby, przeciętny czy wysoki. Kiedy dyskutuje się w sferze publicznej o stanie nauczycielskim, to najczęściej jest on pochodną uogólnionej opinii o profesji w sondażach tak, jakby nauczycielski stan nie był wewnętrznie zróżnicowany.

Tymczasem nauczyciel nauczycielowi nie jest równy. Różnią się oni wiekiem, stażem pracy, stopniem awansu zawodowego, płcią, dochodami, stanem cywilnym, dochodami, rodzajem zatrudnienia (Karta Nauczyciela, Kodeks Pracy czy tzw. umowy śmieciowe), miejscem pracy (miasto-wieś), typem placówki (publiczna, niepubliczna), w przypadku szkół – typem szkoły, a nawet wewnątrz niej przydzieloną do prowadzenia klasą szkolną, byciem wychowawcą lub tylko przedmiotowcem, a w tym prowadzeniem zajęć z dyscyplin egzaminacyjnych lub nie (tzw. "michałki"), naukowych, artystycznych, technicznych, religijnych lub fizycznych itp.

Na Facebooku krąży nauczycielski żart, bowiem ministra edukacji Anna Zalewska przebywa w Dniu Edukacji Narodowej w Republice Islandii, gdzie weźmie udział w I Zjeździe Nauczycieli Polskich w Islandii i spotka się z nauczycielami polskich szkół na Islandii. Czyżby był to nowy kierunek emigracji nauczycielskiej za chlebem?


W związku z tym, ze minsitrzyca edukacji nie złożyła Państwu jeszcze życzeń, kieruję je do wszystkich nauczycieli we własnym imieniu. Niezależnie od stanu Państwa osobistej i profesjonalnej kondycji składam w Dniu Edukacji Narodowej korczakowskie życzenie, by zatroszczyć się o własną wolność, autonomię, gdyż "nie da się wychowywać innych w wolności i do wolności samemu będąc zniewolonym".

Nauczyciele! Bądźcie ODLOTOWI!

Ponoć premier Mateusz Morawiecki chce się pozbyć 5 ministrów:

Jak tylko będzie mógł, premier z rządu usunie wicepremier Beatę Szydło, ministra infrastruktury Andrzeja Adamczyka, ministra energii Krzysztofa Tchórzewskiego, szefową MEN Annę Zalewską i minister bez teki Beatę Kempę.

Nawet, jak pozbędzie się Anny Zalewskiej oferując Jej ambasadorstwo w Islandii, to rodzice rozliczą tę partię w wyborach parlamentarnych za deformę edukacji, za cofanie polskiego szkolnictwa w mroki PRL.

13 października 2018

Humanistyka - po coś, czyli recenzja na ekranie krytycznego myśłenia


Po co nam humanistyka? Zdaniem autora książki prof. Lecha Witkowskiego humanistyka musi być po coś, a więc stanowić wartość heteroteliczną, a nie autoteliczną. Wynika to tak z tytułu jego najnowszej monografii - "Humanistyka stosowana" oraz z wprowadzenia do jej zawartości. Jego zdaniem naiwne, sentymentalne i niedojrzałe jest przekonanie, że humanistyka może być zarówno bezinteresowna, jak i wdrożeniowa.

Jej bezinteresowność jest pozorem, gdyż "(…) staje się de facto interesownym utrwalaniem prawa do zaślepiającej odmowy poważnego pogłębiania własnego bycia w świecie i do wygodnego, a maskowanego spłycania w odbiorze największych dzieł humanistów "kompletnych" w ich dawaniu do myślenia , odnoszących refleksję do życia, jego obszarów i pułapek (aż po zło - zbrodnię i ludobójstwo).". (s.19)

Dali Bóg, nie rozumiem tej argumentacji, skoro nie wszyscy humaniści ... utrwalają prawo do zaślepiającej odmowy poważnego pogłębiania własnego bycia w świecie i do wygodnego, a maskowanego …". Skąd Autor czerpie tę rację? Co jest jej przesłanką, w wyniku której odmawia humanistyce i jej twórcom prawa do jej bezinteresowności, ani do bycia po nic, ani do bycia dla kogoś czy czegoś?


Nie budzi sprzeciwu natomiast tłumaczenie, że humanistyka traci swoją autoteliczność, kiedy "(…)ulegający tej interesowności i kierujący się mierzalnym zyskiem nie są w stanie(i to jest ich nierozpoznana często strata ) uświadamiać sobie własnych ograniczeń ani dostrzegać alternatyw projektujących inny sens i wartość własnego zaangażowania. Tacy "humaniści", nieświadomi szkodzenia humanistyce, stają się argumentem przeciw otwarciu na pełnię refleksji, skoro to "bezużyteczne głupstwa, jakaś historia, jakaś filozofia, po co to komu?" (tamże)

A jednak takie odczytanie jest mylne, gdyż L. Witkowski upomina się o humanistykę, która jest pochodną wirtuozerii, pasji i inicjacji, o ile są te fenomeny takimi, jakimi on ich doświadcza w kontakcie z dotychczasowymi wytworami, dziełami poddanych własnym badaniom wytworom humanistyki. Jego perspektywa jest - jak twierdzi - radykalnie odmienna, upominająca się "(…) o zrozumienie jej wagi i stosowanie... w samej humanistyce w interesie jej samej i jakości praktyki społecznej w profesjonalnym wydaniu rozmaitych sfer życia oraz form instytucjonalnych" (s. 20)


Wydawałoby się zatem, że dla tego filozofa humanistyka stosowana to taka, która jest zaangażowana w autoteliczny sens i wartość humanistyki jako takiej. To, czy stanie się ona impulsem dla szeroko pojmowanej praktyki społecznej, "ekologii umysłu", to już jest inna kwestia. Humanistyka nie jest w kontrze do czegokolwiek, co nią nie jest, ale co może czerpać z jej źródeł, zaś Humanista "(…) nie uniknie ani źródłowych powrotów, ani uwspółcześnionych dzięki nim przewrotów, gdy odważy się czytać wielkich ponad głosami ich następców, nie zawsze zdolnych oddać im sprawiedliwość w nowych kontekstach" (s. 21).

W takim miejscu zawsze pojawia się pytanie o rozstrzygające i rzekomo obiektywne kryteria rozpoznawalności WIELKICH od ich następców, skoro z dziejów humanistyki wiemy, że cecha wielkości zależy w dużej mierze od tych, którzy ją komuś przydają (najczęściej zresztą lokując samych siebie w tym gronie). Po co mieszać sprawiedliwość do odczytywania dzieł innych? Jaką sprawiedliwość ma autor na myśli? Może sprawiedliwością być przecież spychanie do niepamięci, nieobecności tych, którzy ustawicznie upominali się także w swoich rozprawach o wyróżnienie ich jako wybitnych, wielkich z powodów zakorzenionych w kontekstach historycznych, prawnych, politycznych, społecznych, kulturowych itp.?

Czy przedstawiciel nauk humanistycznych, a tym bardziej społecznych powinien tak samo jak L. Witkowski organizować dyskurs humanistyczny, podejmować wysiłek pozyskiwania (...) instrumentów przydających tej przestrzeni potencjału zupełnie innej siły sprawczej, a nawet zbawczej wobec prób przekreślania wartości humanistyki w funkcjonowaniu uniwersytetów i w wyposażeniu kulturowym adeptów wielu obszarów szkolnictwa wyższego" (s. 22)?

Autor przywołanej tu monografii nie musi zapewniać czytelników o własnych zasługach w walce z otwartą przyłbicą z psychologami, pedagogami czy filozofami, by niejako zobowiązać ich do wdrożenia jego studiów do "humanistycznych zastosowań w Polsce", gdyż czytelnicy mają prawo do osobistego odczytania także jego publikacji, bez powyższego imperatywu. Nikt nie będzie klonem L. Witkowskiego , dzięki czemu może przekroczyć stan jego dokonań na miarę własnej metodologii badań oraz przyjętych przez siebie założeń czy posiadanych instrumentów poznania.

Właśnie dlatego warto czytać książki także tego filozofa, by móc nie zgadzać się z jego miejscami dość autorytatywnym stylem perswazji osadzonej w niezrozumiałych dla zdecydowanej większości uwikłaniach osobistych dróg i problemów autora w różnych środowiskach akademickich. Po co je nieustannie przywoływać? Czyż na tym ma polegać humanistyka stosowana, że stosuje się miejscami jej treść jako oręże do zadawania ran minionym przeciwnikom, przełożonym, merytorycznym krytykom, a unikania ostrza krytyki wobec tych, których ani dzieła, ani dokonania tego nie usprawiedliwiają? Może w tym kryją się konteksty jakiejś sprawiedliwości?

Znamy humanistów, dla których nauka jest w stylistyce felietonu orężem do zastosowania jej w walce politycznej o władzę w państwie, stąd ich nawet partyjne zaangażowanie w próbę ingerowania w politykę i ludzi władzy albo opozycyjną wobec niej aktywność. Jedni konsekwentnie trzymają się własnej formacji politycznej (np. Jan Hartmann - lewicy) a inni zmieniają swoje afirmację w zależności od tego, czy uprawiana polityka im odpowiada (np. Jadwiga Staniszkis - raz za prawicą, innym razem za lewicą). Czyż nie są humanistami? Są. Czy powinni zajmować się Gregory Batesonem lub Erikiem H. Eriksonem, by odczytywać ich dzieła z taką samą pasją, która natchnęła do twórczej pracy Lecha Witkowskiego? Nie.


Niech każdy, kto z pasją prowadzi badania, sam dokonuje wyborów ich przedmiotu, określa ich cele, formułuje własne problemy i stara się je rozwiązywać bez naśladowania tak L. Witkowskiego, jak i innych humanistów, których tu nie wymienię, by nie być posądzonym o stronniczość. Warto czytać książki L. Witkowskiego, podobnie jak książki wielu innych autorów, byle właśnie czynić to z pasją, wirtuozerią i inicjując własne, niezależne podejście badawcze.

Autor przyznaje, że określenie "humanistyka stosowana" jest pochodną postulatu Marii Janion, która przypisała temu określeniu miano praktyki i myśli pomagającej tej praktyce "(…) rozumieć samą siebie w różnych sferach działania kulturowego i społecznego." (s. 37). Nie jest to słuszne podejście do humanistyki, gdyż każda nauka stosowana jest nauką praktyczną, aplikacyjną. Tak jest z psychologią, socjologią, pedagogiką, naukami o polityce czy mediach itd.

Przypisanie zatem humanistyce zwrotnej relacji między nią a praktyką skutkuje imperatywem typowym dla inżynierii społecznej czy psychicznej manipulacji, tymczasem humanistyka w zakresie swoich badań podstawowych staje na straży człowieczeństwa, humanum i autotelicznych wartości. Rozumiem intencję M. Janion i jej epigona w tym zakresie, by praktycy zaczęli myśleć, czerpać z idei, teorii i modeli inspiracje do własnych praktyk. Jednak humanistyka musi być w swej istocie poza zobowiązaniem do jej aplikacji w praktyce. Inaczej będzie dalej redukowana do zastosowań jako jedynie zasadnych naukowo i godnych finansowo wsparcia.

Mam nadzieję, że nie znajdą się inżynierowie środowisk czy dusz ludzkich, którzy po przeczytaniu niezwykle interesującej monografii Lecha Witkowskiego postanowią wdrożyć ją do naszej rzeczywistości społecznej czy psychoduchowej. Pozwólmy czytelnikom suwerennie rozpoznać sens zawartych w książce przesłań, idei czy teorii, by kontynuować ich nowe odczytanie. Aplikując je bowiem w praktyce zaprzeczą temu, co jest kluczowe dla humanistyki.












12 października 2018

NARODOWY OPERATOR ODROCZONYCH W CZASIE "USŁUG" - POCZTA POLSKA


Poczta Polska straciła w moich oczach swoją wiarygodność i markę. Na swojej stronie chwali się, że jest największym polskim operatorem pocztowym z ponad 459-letnią tradycją. Chyba zarządzający tą firmą nie wiedzą, co się w niej dzieje i jak ona funkcjonuje, albo są na tyle niekompetentni, że naruszają dobre imię tak ważnego operatora usług pocztowych!

Jestem już od kilku lat mocno sfrustrowany faktem braku odpowiedzialności i profesjonalizmu pracowników Poczty Polskiej, która kompromituje urząd, państwo i służby publiczne. Mało kto przejmuje się tym faktem, że ze środków instytucji państwowych wydatkowane są pieniądze na opłaty pocztowe, wcale nie takie małe, ale listy trafiają w terminie, który dewaluuje ich zawartość.

Wysłana pocztą korespondencja z Łodzi do miejscowości w okolicach Częstochowy "idzie" cały tydzień. Mamy kolejny rok akademicki. Rektorzy, dziekani kierownicy jednostek akademickich wysyłają do różnych instytucji i osób zaproszenia na uroczyste inauguracje, ale także na konferencje, sympozja, debaty naukowe, posiedzenia komisji awansowych itp. Dziekan Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Szczecińskiego pisze: "Sprawdziłam dzisiaj. 2 października wysłany został list do Pana Profesora na adres domowy. Jeśli nie dotarł, to ogromnie mi przykro."

List do tej pory nie doszedł. Zaproszenia otrzymuję na dzień lub kilka po wydarzeniu, w którym miałem uczestniczyć. Nie przypuszczałem, że może mieć miejsce tak zła usługa Poczty Polskiej, że zaproszenia trafiają do mnie po terminie.

Kto zarządza tą firmą? Kto odpowiada za tak skandaliczne opóźnienia? Po co instytucje i obywatele wydają pieniądze na usługę, która nie ma żadnego sensu? To rzeczywiście jest już teoretycznie Poczta Polska, bo po I wojnie światowej listy dostarczano znacznie szybciej niż dzisiaj. Dziekan ze Szczecina zapewnia o wysłaniu pisma i przeprasza, że od ponad tygodnia jeszcze do mnie nie dotarło. Teoretyczne państwo w państwie?

Dla zainteresowanych podaję:

ILE ZARABIA PREZES POCZTY POLSKIEJ?

Prezes Zarządu Spółki zarabia 49 tys. zł miesięcznie – tyle wynosi jego podstawowe wynagrodzenie, oprócz tego w skład wynagrodzenie wchodzi wynagrodzenie uzupełniające, które w skali roku nie może przekroczyć 25% wynagrodzenia podstawowego. Maksymalna kwota wynagrodzenia uzupełniającego może wynieść 147 tys. złotych za rok obrotowy.

Wiceprezes Zarządu Spółki zarabia 47 tys. złotych miesięcznie, maksymalna kwota wynagrodzenia uzupełniającego w jego przypadku może wynieść 141 tys. złotych. W skali roku wiceprezes otrzymuje 564 tys. złotych wynagrodzenia podstawowego, jeżeli doliczymy do tego maksymalną kwotę wynagrodzenia uzupełniającego, to może zarobić nawet 705 tys. złotych.

ILE ZARABIAJĄ CZŁONKOWIE ZARZĄDU POCZTY POLSKIEJ?

Członek Zarządu Spółki otrzymuje 47 tys. zł miesięcznie, maksymalna kwota wynagrodzenia uzupełniającego wynosi tak jak w przypadku wiceprezesa 141 tys. złotych, z tym, że te wszystkie kwoty należy pomnożyć razy cztery, bo tylu jest członków zarządu spółki. A więc w skali rok wszyscy członkowie zarządu otrzymują 1,13 mln złotych, a jeżeli doliczymy do tego wynagrodzenie uzupełniające to koszt wynagrodzeń wyniesie 1,41 mln złotych.

Całkowita roczna suma wynagrodzeń dla tego organu wynosi 2,85 mln złotych. Wynagrodzenie Zarządu Poczty Polskiej i Banku Pocztowego łącznie kosztuje nas 7,11 mln zł rocznie.


Przepraszam nadawców, że nie odpowiadam na listy, zaproszenia czy przesyłane do mnie pisma, bo dochodzą z tak dużym opóźnieniem, że nie mam możliwości na terminową reakcję. Korzystam służbowo z usług i płacę operatorowi, który nie wywiązuje się ze swoich obowiązków. Nie wszystkie pisma czy publikacje mogę wysłać drogą elektroniczną.

Być może przymus zamieszczania w uczelnianych repozytoriach rozpraw sprawi, że książek też już nie będziemy wysyłać. Prezesowi Poczty Polskiej sprawię większą przyjemność, bo nie będzie musiał w ogóle przychodzić do pracy.