27 lutego 2017

Dekalog BELFRA

Pan Michał Augustyn, który ma w swoim doświadczeniu zawodowym także pracę w szkołach publicznych, tak się zdenerwował rozchwianiem morale koleżanek i kolegów z pracy, że postanowił upomnieć się o minimum kultury nauczycielskiej. Nadał swojemu przesłaniu miano "Dekalogu Belfra" i - jak dodaje - sam go stosował w swoim życiu zawodowym. Prowadzi własny blog, w którym od czasu do czasu zamieszcza własne refleksje, komentarze, własne teksty piosenek i wiersze.

W wyniku prowadzonej od dłuższego czasu korespondencji z autorem utwierdziłem się przekonaniu, że nie jest tak źle z naszymi nauczycielami, skoro sami sobie wyznaczają imperatyw społeczno-moralny. Pan Michał Augustyn nie jest ani jedyny, ani pierwszy, a jednak - jako rodzic - słusznie oczekuje od nauczycieli zaangażowanego profesjonalizmu, bez względu na warunki pracy. Belfer - jak twierdzi - ma zawsze być belfrem. W każdych okolicznościach.

Dekalog Belfra:


1. Wiem, co robię, po co, jak i kiedy. Jestem belfrem świadomym każdego celu założonego przez podstawę programową, wpisanego do programu nauczania i przygotowanego przez ze mnie planu wynikowego.

2. Dydaktyka i pedagogika to moje religie. Znam ich święte księgi i wielkich teologów. Jestem ich skromnym kapłanem; korzystającym z wielkiego dorobku tych, którzy wiedzieli jak uczyć i wychowywać.

3. Lekcja jest święta. Mam ją zaplanowaną w każdym detalu. Nawet jeżeli pozwalam sobie i uczniom na improwizację, w każdej chwili mogę wrócić do schematu, który mnie nie więzi, ale umożliwia realizację celów, o jakich nie zapominam nigdy.

4. Bez względu na to, jaką relację wybiorę: czy jestem bardziej trenerem, czy członkiem „Stowarzyszenia umarłych poetów”, ja odpowiadam za realizację celu; przed uczniem, rodzicem, sobą samym, swoim przełożonym i całą globalną społecznością szkolną.

5. Będąc podmiotem, permanentnie samodoskonalącym się, świadomym siebie i świata poza mną, wiem, że moją rolą jest służba uczniowi; w tym sensie jestem tylko instrumentem - godzę się z tym.

6. Ciągle sprawdzam, czy osiągnąłem założone cele; porażki rozkładam na czynniki pierwsze, szukając ich racjonalnych wytłumaczeń i nie godzę się z nimi łatwo; zostałem powołany do zwycięskich krucjat, a nie rozpamiętywania klęsk.

7. Nie wolno mi uczyć i wychowywać do miałkości, brzydoty, ignorancji i zła. Realizując postawione przede mną cele, pamiętam, że służę uniwersalnym wartościom: wiedzy, dobru i pięknu.

8. Powierzając mi wychowanie i wykształcenie dzieci, dano mi wielką władzę; nie przepełnia mnie strach płynący z obawy, jak wiele mogę popsuć; jestem uskrzydlony wizją tego, jak wiele mogę dokonać; pamiętam zawsze, że delikatne są skrzydła uczniów moich, woskiem sklejone i nie zabieram ich w loty zbyt blisko Słońca.

9. Buduję mosty między dyscyplinami, szukam komplementarności, wiem, że nauczany przeze mnie przedmiot jest tylko jednym z wielu; nie wolno mi przyzwyczaić ucznia do fragmentarycznego oglądu świata; nie wolno mi pozwolić, by nie rozumiał kontekstu; gdziekolwiek, kiedykolwiek się znajdzie, ma zobaczyć całość, a nie tylko część, która leży w jego zainteresowaniu, którą być może uczynił swoim zawodem i powołaniem.

10. Nie jestem sam dłużej niż chwilę, może dwie. Przy mnie są koledzy, przełożeni, instytucje, uczniowie moi i ich opiekunowie. Realizując założone cele i biorąc za nie odpowiedzialność, nie zapominam o tym, że szkoła nie jest zbiorem samotnych monad; inni członkowie szkolnej społeczności też nie pozwalają mi o tym zapomnieć.


26 lutego 2017

Wędrujący doktorat


W jednym z uniwersytetów został wszczęty przewód doktorski z dyscypliny ujętej przez b. minister nauki i szkolnictwa wyższego Barbarę Kudrycką w dziedzinie nauk społecznych. Doktorantka intensywnie przygotowywała swoją rozprawę, ale w międzyczasie promotor wszedł w jakiś konflikt społeczny z członkami macierzystej rady wydziału, w wyniku którego odszedł z tej uczelni. Doktorantka wpadła w rozpacz, bo nagle straciła opiekuna.

Polak jednak potrafi wyjść z każdej sytuacji. Jej promotor zatrudnił się w innym uniwersytecie na przeciwległym krańcu kraju i... zamiast wystąpić do poprzedniej rady z wnioskiem o zamknięcie przewodu, zlekceważył ów fakt, by otworzyć w swoim nowym miejscu pracy akademickiej przewód swojej dotychczasowej doktorantki na ten sam temat. Tyle tylko, że już nie podjął się roli promotora, ale uzgodnił ze swoim kolegą, że ten powoła go na recenzenta.

Tak też się stało. Kobieta dokończyła swoją dysertację na ten sam temat, tyle że już w innym uniwersytecie i ją szczęśliwie obroniła. Nauka na tym nie straciła. Pojawił się jednak dylemat natury formalno-prawnej. Jakże to ta sama osoba mogła obronić pracę doktorską na ten sam temat, który został przecież przyjęty przez jedną radę wydziału i z wskazaniem na konkretnego profesora, a podjęty już w innej uczelni przy nieprzypadkowej zamianie ról?

Każdy wszczęty przewód doktorski powinien zostać zamknięty, jeżeli promotor rezygnuje z opieki w danej jednostce akademickiej. Można rzecz jasna podjąć go ponownie, ale nie w tak pokrętny sposób.

No cóż, nie mówmy o upadku etosu nauczycieli akademickich, tylko o jego braku u części z nich. Takich niegodnych uniwersytetu czy akademii i postaci jest więcej. Ostatnio spotkałem się z analizą rozprawy doktorskiej, której autor nie tylko dokonał ordynarnego plagiatu, ale podał zarazem fałszywe informacje w rozdziale metodologicznym o rzekomo przeprowadzonej kwerendzie literatury w instytucji, która w ogóle w ogóle nie istniała pod wskazaną przez niego nazwą.

Coraz częściej zastanawiam się, czy aby w "wyścigu szczurów" po stopień lub tytuł naukowy nie biorą udział gracze "fałszywymi kartami", mali oszuści, cwaniacy, którzy obronili prace doktorskie na określony temat, a potem zmienili lekko tytuł i już w kilka lat później złożyli wniosek o habilitację?

Czy rady wydziałów są rzeczywiście odporne na te matactwa, krętactwo, fałszerstwa, kumoterstwo, pseudonaukowe sitwy? Jak to jest możliwe, że ktoś tak bezceremonialnie i bez zażenowania kradnie czyjąś własność, publikuje książkę bez znajomości źródeł wiedzy na dany temat, popełnia mnóstwo błędów merytorycznych, źle sporządza przypisy a recenzent wydawniczy nie zwraca uwagi na wady konstrukcyjne rozprawy, subiektywizm tez, publicystyczny język, potoczną stylistykę itp.?

Tak, to jest możliwe, gdyż w uniwersytetach, akademiach a szczególnie w państwowych i prywatnych Wyższych Szkołach Zawodowych pracują także - choć na szczęście w mniejszości - doktorzy, doktorzy habilitowani i profesorowie, którzy własne stopnie czy tytuł naukowy uzyskali w pokrętny sposób. Czym zatem mają promieniować na innych, jak nie właśnie reprodukcją matactw?

25 lutego 2017

Co się dzieje w szkolnych świetlicomatach?




Wchodzę do szkoły podstawowej, by odebrać dziecko ze świetlicy - pisze jeden z rodziców - a tam totalny chaos. W małym pomieszczeniu przebywa czterdziestka dzieci w różnym wieku, z różnych klas, które słuchają piosenek z gatunku disco polo. Ta tandeta rozbrzmiewa z taką siłą, a teksty są tak prymitywne, że aż dziwię się, kto na to pozwala?!

Czyżby już tak nisko upadła kultura kształcenia i wychowania? Czy rzeczywiście opiekujący się dziećmi strażnicy szkolni - bo trudno nazwać ich pedagogami - uwierzyli Jackowi Kurskiemu, że warto promować w szkołach ten prymitywizm pseudoartystyczny? Można im jeszcze puścić Marylkę Rodowicz, bo jest jak w PRL - na topie. Dzieci utworzą w parach wozy kolorowe i pojadą szkolnymi korytarzami ... .

To nie ma już w szkołach publicznych nauczycieli, którzy mieliby profesjonalne przygotowanie do pracy właśnie w tego typu przytułkach, przechowalniach, poczekalniach szkolnych? Trzeba włączać im taką tandetę, by powtarzały bezmyślnie "majteczki w kropeczki itd." ciesząc się i głupkowato radując z tego faktu?

Zaraz ktoś napisze, że to wszystko jest winą rządów Platformy Obywatelskiej i PSL. Owszem, JEST, bo to ministrzyca J. Kluzik-Rostowska utrzymała w szkołach publicznych "karciane godziny", czyli zezwoliła na to, by każdy nauczyciel, któremu brakuje kilku godzin do pensum, dorabiał je w świetlicy, a reszta godzin przypadła pozostałym w ramach "godzin karcianych".

Rzecz jasna, nazwa tego pseudopedagogicznego rozwiązania pochodziła od nowelizacji Karty nauczyciela, stąd "godziny karciane", ale życie dopisało ich drugie znaczenie, a mianowicie "granie z dziećmi fałszywymi kartami" (to za Januszem Korczakiem). Czym bowiem jest, jak nie szulerstwem, zobowiązywanie matematyków, geografów czy polonistów do tego, by sprawowali w szkolnych świetlicach rolę niekompetentnych dozorców?

Godziny karciane stały się okazją do wewnątrznauczycielskich rozgrywek, szlemików, ale i blefowania. Przyszły rządy PIS-u i godziny zniknęły, ale problem pozostał. Na wszystkim i na wszystkich trzeba oszczędzać, więc nie ma potrzeby zatrudniania pedagogów o specjalności opiekuńczo-wychowawczej w świetlicach szkolnych. Wystarczy postawić tam kogokolwiek (w sensie statystycznym, z całym szacunkiem dla każdego specjalisty), by pilnował, żeby dzieci i on/ona przetrwały do momentu odbioru osobowej "paczki" z "paczkomatu", czyli świetlicomatu.