29 stycznia 2017

Podobno był jakiś studencki protest


Jakże zmieniły się czasy od tych, kiedy jako asystent na Uniwersytecie Łódzkim uczestniczyłem w autentycznym i najdłuższym w powojennej Europie strajku studenckim. Brałem udział w strajku okupacyjnym w jednej z łódzkich uczelni - na Wydziale Filozoficzno-Historycznym UŁ, który trwał od 21 stycznia do 18 lutego 1981 r.

To było 36 lat temu. Młodzież akademicka wiedziała, kto jest wrogiem polskiego społeczeństwa, toteż strajk był reakcją na blokowanie przez ówczesny reżim rejestracji Niezależnego Zrzeszenia Studentów, ale nie tylko. Przy tej okazji można było niejako załatwić inne postulaty, polityczne, obywatelskie i dotyczące kształcenia w szkolnictwie wyższym, jak np. poprawa sytuacji bytowej studentów, wprowadzenie autonomii uczelni w sprawach naukowych i dydaktycznych, zniesienie cenzury i przymusu nauczania języka rosyjskiego oraz skrócenie czasu służby wojskowej studentów.


To, co miało miejsce w 2017 r. jako rzekome protesty studenckie, tylko potwierdza, w jak odmiennych okolicznościach młodzież postanawia zaistnieć w przestrzeni publicznej w nieodpowiedzialny sposób, bo kompromitujący nasze środowisko. W społeczeństwie wciąż jeszcze demokratycznym nie organizuje się protestów, jeśli nie ma się adekwatnych do realiów i idei postulatów oraz nie dysponuje się rzetelnie przygotowaną akcją, strukturą organizacyjną, logistyką i środkami komunikacji.

Co to były za protesty? Gdzie? Na uniwersytetach czy przed nimi, jak w Łodzi - na ulicy Piotrkowskiej, której przestrzeń nie ma nic wspólnego z środowiskiem akademickim? W 2017 r. nie włącza się do studenckich protestów ludzi o skompromitowanej biografii, których obecność nie tylko ośmiesza całą akcję, ale i pozwala rządzącym na trafne podkreślenie żałosnej akcji. Jedni się cieszą, inni współczują, ale nikt tu niczego nie zyskał, natomiast świat akademicki bardzo dużo na tym stracił.


Młodzież 2017 r. okazała się skapcaniałą, niedojrzałą, infantylną i słabo zorganizowaną w sprawie, z którą identyfikowali się byli SB-cy, ludzie poszukujący nowej trampoliny do wciśnięcia się na scenę politycznych zysków. Jak widać z relacji mediów niepublicznych, bo rzetelności TVP1 raczej już ufać nie można, to w tym pseudoproteście brali udział studenci "zaoczni", ci, którzy nigdy studentami nie byli, albo już dawno nie są.

Młodzieży było niewiele, bo przecież w świecie konsumpcji i rynkowej rywalizacji wolała w swej większości korzystać z uciech młodości i ewentualnie przygotowywać się do sesji egzaminacyjnej, aniżeli "wykrzykiwać" na ulicy hasła, których sama nawet nie rozumie. Widzę to we własnym środowisku akademickim. Studenci-członkowie rady wydziału albo są nieobecni fizycznie, albo - jeśli już przyjdą - nie zabierają głosu nawet w sprawach, które dotyczą bezpośrednio ich sytuacji. Obiecuję im, że już po raz ostatni zabrałem głos w ich sprawie, bo w gruncie rzeczy - skoro sami nie rozumieją, jak są manipulowani - to trudno, niech cierpią. Szkoda mojego głosu i czasu.


Submisja i wygodnictwo, alienacja i cwaniactwo nie mogą być podglebiem dla jakichkolwiek protestów. Jak ktoś chce o coś walczyć, to sam nie może być miernotą, obibokiem, zaradnym we własnych interesach, ale nieczułym na dobro wspólne cwaniakiem. Gdzie jest alternatywa? Do niedawna jeszcze społeczne komitety przekształciły się w stowarzyszenia, bo ich działacze zorientowali się, że tylko w ten sposób mogą utorować sobie, a nie społeczności akademickiej, drogę do zmiany.

Destrukcja samorządności zaczyna się w szkołach publicznych ku uciesze polityków i sprawujących w MEN władzę, bo widzą, jak łatwo jest zniewalać kolejne pokolenia pod szyldem "samorządności", byle tylko młodzi ludzie nie stawali się samorządni. O ile o strajku 1981 r można było napisać książkę, o tylko o tegorocznych protestach dziennikarze pisali jedynie kpiące z akcji artykuliki. I to jest dobra zmiana.



28 stycznia 2017

Skrępowanie sponsora, czyli bieda w kulturze


Nie przypuszczałem, że przyjdzie mi wstydzić się za złodzieja i pasera. A jednak, z przykrością muszę to odnotować, bo w końcu o edukację tu chodzi, czyli o kulturę.

W okresie przedświątecznym otrzymałem następującej treści list od pani bibliotekarki:

Panie Profesorze, jestem zwykłym, szarym bibliotekarzem, w tak małej miejscowości i tak biednej, że tu nie ma nic. Z bezradności opadają mi ręce wobec czytelników, bo nie jestem w stanie im pomóc. Czy byłaby jakaś możliwość, szansa podarowania do biblioteki, którą prowadzę - książki "Pedagogika tom 1-2".

Miasto nie zakupi, bo nie ma funduszy, tutaj idzie się w kierunku bestselerów, beletrystyki, a ja jestem już zmęczona kierowaniem studentów, zmęczona, zła i jakaś zdesperowana. Powiem więcej, studenci szukają pana książek, gdyby były np. jakieś inne tytuły, nie śmiem nawet prosić.

Jeśli pan profesor zechce i pomoże, będziemy bardzo wdzięczni.


Zrozumiałem tę sytuację i z podziwem dla operatywności pani bibliotekarki, która postanowiła szukać pomocy u autorów książek (w tym przypadku jestem z prof Z. Kwiecińskim współredaktorem dwutomowego wydania podręcznika akademickiego "Pedagogika"), odpowiedziałem pozytywnie na ów apel.

Obiecałem, że nie tylko pozyskam dla biblioteki ów podręcznik (w domu nie mam dubletów), kupując oba tomy na Allegro - bo w mojej księgarni nie ma już tego tytułu - ale i podzielę się tytułami innych autorów, których rozprawy posiadam w nadkomplecie.

Radość była wielka, a pani bibliotekarka nie ukrywała, że będzie wdzięczna za każdą darowaną książkę, także z literatury pięknej.


Jak obiecałem, tak uczyniłem. Wyszukałem względnie tanią ofertę, chociaż tanią ona nie była, zapłaciłem i wskazałem w zleceniu adres biblioteki w małym mieście, żeby nie krążyły oba tomy zbytecznie po kraju, tylko trafiły wprost do oczekującej na nie pani z biblioteki.

Antykwariusz zapewnia na stronie:

ANTYKWARIAT - SKUPUJEMY KSIĄŻKI I KSIĘGOZBIORY!!! Masz za dużo książek i nie wiesz co z nimi zrobić? Zadzwoń do nas! Przyjedziemy, spakujemy, zapłacimy gotówką. Działamy w całym kraju. Posiadamy 4 punkty skupu książek na terenie Polski (...). Reagujemy szybko. Wyceniamy starannie. Płacimy dobrze.

Świetnie. Transakcja została potwierdzona przez bank. Po ponad tygodniu otrzymałem wreszcie list od pani bibliotekarki, którego treść wprawiła mnie w osłupienie.

List 1:
"oba tomy książki są z kartami książek, tyle, że dawny system wypożyczeń, chyba, że taki mają. Pieczątki nie są wykreślone, wtedy można by mówić o ubytkach, wygląda na dawniejszą lub wcale nie kradzież to trzeba być mną ".

Treść listu była dla mnie częściowo nieczytelna i zaskakująca tym bardziej, że książki wystawił na sprzedaż antykwariusz, a nie złodziej-Iksiński. Dopytałem, czy aby dobrze zrozumiałem, że trafiły do biblioteki książki, które pochodzą z kradzieży? Odpowiedź była tego potwierdzeniem.

List 2:
"dostałam oba tomy tylko, że widać, że książki ktoś buchnął z biblioteki w Chorzowie".

Stwierdziłem, że to chyba nie jest możliwe, skoro zakupiłem podręcznik w ramach publicznej aukcji od instytucji. Zakupy przez Internet sprawiają, ze nie widzę książek na oczy, a nawet gdybym je widział, to skąd miałbym wiedzieć, że ktoś wprowadza do obrotu "kradzione". Sprzedawca zapewniał, że są w bardzo dobrym stanie, tylko okładki trochę podniszczone. Poprosiłem o bliższe wyjaśnienie.

List 3:
"antykwariat kupił albo skradzioną z biblioteki albo niezwróconą książkę od sprzedającego. Nie powinni tak robić, tym bardziej, że książka jest oznakowana, opieczętowana ma metkę biblioteczną, czyli system jest nowy udostępnień, nikt nie postarał się nawet zatrzeć śladów książki z biblioteki, ba, nawet na grzbietach jest numer inwentarzowy. Widać, że antykwariat idzie na zbyt a nie na jakość".

Obiecałem, że prześlę do administratora negatywny komentarz a do sprzedawcy wyjaśnienie powodu takiej reakcji.

List 4.
"książka oczywiście zostanie u mnie. Tylko, że moje zaskoczenie było fatalne. Patrzę, otwieram, numer inwentarzowy, pieczątka biblioteki, klasyfikacja, no super. Trudno, w pewnym sensie uratował pan książkę i nadał jej pan nowy bieg. Tym bardziej dziękuje".

Pani podziękowała mimo wszystko, ale ja mam poczucie wstydu za złodzieja i za pasera. Chciałem, dobrze, a wyszło... jak wyszło. Kradzione - jak wiadomo - "nie tuczy".


27 stycznia 2017

Kolejna ekspertyza z ramienia Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN



UWAGI DO PROJEKTU PODSTAWY PROGRAMOWEJ WYCHOWANIA PRZEDSZKOLNEGO DLA PRZEDSZKOLI, ODDZIAŁÓW PRZEDSZKOLNYCH W SZKOŁACH PODSTAWOWYCH ORAZ INNYCH FORM WYCHOWANIA PRZEDSZKOLNEGO przedłożyła profesor zwyczajna Uniwersytetu Gdańskiego - Dorota Klus-Stańska.

Pełna treść ekspertyzy została przekazana Ministerstwu Edukacji Narodowej, ale będzie w całości opublikowana na łamach "Forum Oświatowego". W blogu przywołuję tylko niektóre jej fragmenty. Już na początku Profesor D. Klus-Stańska trafnie stwierdza:

"Proponowana Podstawa programowa wychowania przedszkolnego nie stanowi kroku naprzód w polskiej powojennej tradycji tego rodzaju dokumentów. Nie jest dobrą odpowiedzią na zmiany w wiedzy naukowej na temat rozwoju dziecka w wieku przedszkolnym, jego możliwości i potrzeb. Pozostaje także bez związku z europejskimi i światowymi trendami edukacji przedszkolnej.

Trudno zatem ustalić po co w ogóle jest wprowadzana. Ma wszystkie braki dotychczas obowiązującej Podstawy, dodając do tego nieobecne w niej błędy i zaniedbania. Jest zastąpieniem słabej podstawy przez propozycję znacznie gorszą.


Dalej ma już miejsce bardzo rzeczowa, naukowa, ale przecież wynikająca z bogactwa także praktycznych doświadczeń nauczycielskich, krytyka projektu MEN. Jak pisze prof. D. Klus-Stańska:

Niestety, poza tymi nielicznymi walorami proponowana Podstawa programowa ma rozliczne niepokojące braki, błędy i mankamenty. Należą do nich:

1) Wybiórczość i braki. Podstawę programową cechuje niezrozumiała i niebezpieczna pod względem edukacyjnym wybiorczość. Grozi to pomijaniem wielu kluczowych obszarów rozwoju dziecka i jego fundamentalnych potrzeb i potencjalnie znaczących możliwości. (...)

2) Infantylizacja , która przejawia się w niedocenianiu możliwości psychofizycznych dziecka i wskazywaniu jako osiągnięć dla dzieci kończących przedszkole kompetencji typowych dla wyraźnie niższego etapu rozwojowego. Tworzy to, podobnie jak wybiórczość, ryzyko pozbawiania odpowiedniego wsparcia pedagogicznego. (...)

3) Chaotyczność bowiem proponowany dokument jest niespójny. Zawartość poszczególnych obszarów rozwojowych nie są w żaden sposób pogrupowane, ani uporządkowane. Taki ład mogłoby na przykład zapewnić wskazanie w obrębie rozwoju społecznego takich grup efektów, jak: budowanie koncepcji Ja / relacje z innymi / funkcjonowanie w instytucji / wiedza i rozumienie innych i społeczeństwa; w obrębie rozwoju fizycznego: duża motoryka / mała motoryka / zdrowie, higiena i bezpieczeństwo.(...)

4) Programocentryzm i biurokratyzacja: Widoczny jest on szczególnie w dokumencie widniejącym na stronach internetowych MEN, gdzie rozwój dziecka jest traktowany jako synonim przygotowania do szkoły. Osiągnięcia dziecka są we wszystkich kolejnych obszarach opisane jako „dziecko przygotowane do podjęcia nauki w szkole”. W przedszkolu zgodnym z wizją resortu nie chodzi więc o przeżywanie dzieciństwa, czerpanie radości z aktywności poznawczej, społecznej, praktycznej, ani o wspieranie indywidualnego potencjału.

Życie dziecka zostaje zredukowane do logiki instytucjonalnej, a czas dzieciństwa jest w tej perspektywie pozbawiony wartości autotelicznej, bo służy jedynie przygotowaniu do dalszych etapów kształcenia. Fakt, że ma się to odbywać w możliwie „bezbolesny” i przyjemny sposób nie zmienia istoty tego pedagogicznie nieakceptowalnego dyskursu rodem z socrealizmu. (...)


5) Niezręczności i niejasności językowe. (...) takie usterki nie powinny mieć miejsca w dokumencie rządowym:

- w podstawie jest mowa o fizycznym / emocjonalnym / społecznym obszarze rozwoju dziecka, ale to nie obszar jest fizyczny czy emocjonalny, ale rozwój (powinno zatem być „obszar fizycznego / emocjonalnego / społecznego rozwoju dziecka); czytamy też, że dziecko „wyraża ekspresję”, „wykonuje własne eksperymenty” (a jak miałoby wykonywać cudze?),

- trudno ustalić, co mają oznaczać na poziomie przedszkolnym takie elementy, jak: o zadaniach przedszkola „wspieranie umiejętności korzystania z rozwijających się procesów poznawczych”; o osiągnięciach dzieci: „czyta obrazy”, „obdarza uwagą inne dzieci oraz osoby dorosłe
”.

Ocena ogólna

Jeśli ocenić strukturę dokumentu to stanowi on listę dość swobodnie przytaczanych pomysłów i skojarzeń, nietworzących żadnej uporządkowanej kategorialnie i spójnej wewnętrznie całości, która wynikałaby:

- z dobrej, pogłębionej koncepcji rozwoju psychofizycznego dzieci przedszkolnych,

- z dobrze przemyślanego projektu ich edukacji,

- z klarownych odniesień do ważnych zadań przedszkola, takich jak: organizacja środowiska uczącego, współpraca z rodzicami, miejsce przedszkola w środowisku lokalnym, dzieci obcokrajowców w przedszkolu.

Natomiast pod względem merytorycznym projekt nie spełnia elementarnych wymagań dokumentu, który ma budować ofertę edukacyjną dla dzieci w tak znaczącym dla całego życia i wrażliwym okresie rozwojowym. Jego zawartość jest wsteczna wobec nurtów pedagogicznych i edukacyjnych, jakie mają obecnie miejsce w edukacji przedszkolnej w Europie, a także jest bez związku z niezwykle dynamicznym przyrostem wiedzy naukowej w zakresie psychologii dziecka i jego rozwoju oraz socjologii i antropologii dzieciństwa. U jego źródeł leży wiedza nieaktualna i potoczna.

W mojej ocenie, projekt Podstawy programowej dla wychowania przedszkolnego to dokument nieprofesjonalny: niestaranny, chaotyczny, wybiórczy, niekompletny, znacznie odbiegający formą, strukturą i treścią od analogicznych dokumentów przyjmowanych w podobnych nam innych krajach.


Za ten projekt - jak i wiele innych - Ministerstwo zapłaciło łącznie z pieniędzy podatników 875 tys. zł. Tak jest od lat. Podobne błędy popełniały ministrzyce z Platformy Obywatelskiej. Pani Anna Zalewska nie potrafi wyciągać wniosków z błędów poprzedniej formacji, tylko je powtarza, i to w dodatku w jeszcze gorszym wydaniu.

Wcale się nie dziwię, że przeprowadzany przez premier Beatę Szydło przegląd resortów jest propagandową akcją władzy. Ta bowiem bezkrytycznie płaci rzekomym ekspertom za ich pracę, która niewiele ma wspólnego z profesjonalizmem.

Eksperci MEN powinni najpierw poczytać, czym są podstawy programowe i jaka powinna być zastosowana w ich pisaniu metodologia. Odsyłam do prac chociażby prof. Krzysztofa Konarzewskiego, bo do czytania tych z pedagogiki wczesnej edukacji aż wstyd nawoływać, gdyż wydawałoby się, że są znane. Nie są.


Redakcja dziennika "Rzeczpospolita" oceniała ministrów prawicowego rządu. Najgorszą ocenę - jedynkę - otrzymał minister zdrowia Konstanty Radziwiłł, zaś ministra edukacji Anna Zalewska otrzymała - jak mówią uczniowie - "dopa", czyli ocenę dopuszczającą, bo niedostateczną. Dziennikarze nie znali opinii prof. D. Klus-Stańskiej, bo na tej podstawie powinni wystawić pani minister za pseudoedukacyjne projekty - "ZERO".

Krytycznie, chociaż bardzo oględnie, oceniają ten projekt dyrektorzy przedszkoli. Wiadomo, boją się o swoje miejsce pracy, gdyż każdy wpis na stronie OSKKO będzie odkodowany i spersonalizowany. Piszą jednak: Proponowana podstawa programowa jest przegadana i przepełniona frazesami już na etapie ogólnych celów kształcenia. Zdaniem niektórych - trwa demontaż polskiej edukacji.

Czy jest coś dobrego w ostatnich decyzjach MEN? Tak. To likwidacja kiczowatego, a darmowego "Elementarza", za który podatnicy zapłacili już ponad 60 mln zł. Obawiam się jednak, że czekają nas kolejne straty. Minister nie pokrywa ich z własnej kieszeni, tylko z naszej, wspólnej.