02 października 2016

Co dalej z edukacją domową?


Otrzymuję komentarze i opinie do projektowanej nowelizacji Ustawy o systemie oświaty w zakresie edukacji domowej. Politykom konieczne wydaje się zajęcie stanowiska wobec zmian związanych z tą edukacją.

Edukacja domowa ma swoich zwolenników, ba, wielbicieli, zarówno wśród rodziców, naukowców, jak i osób postronnych, w tym specjalistów i amatorów. Są tacy, którzy coś o tym modelu kształcenia i wychowywania dzieci przez własnych rodziców poza systemem szkolnym słyszeli, ale z tej racji, że sami uczęszczali do szkół publicznych lub niepublicznych, to nie wnikają w istotę, tylko przez pryzmat osobistego nastawienia są temu przeciwni, nie mają nic przeciwko tej edukacji lub biernie ją popierają.

Nieco inaczej jest z podejściem do edukacji domowej już w gronie fachowców, zarówno naukowców, jak i nauczycieli, przedstawicieli organów prowadzących szkoły i/lub ją kontrolujących pedagogicznie czy wśród urzędników MEN. Ci ostatni, jak się od lat okazuje, są wysoce niekompetentni w zakresie edukacji alternatywnej, bo od czasów monowładztwa w PRL obciążeni są syndromem homo sovieticus nie godząc się na jakiekolwiek wyłomy, "wyspy oporu edukacyjnego" w naszym państwie. Wszak dla nich tylko centralistycznie zarządzana oświata szkolna ma wartość i niepodważalny sens, gdyż mogą nią i jej podmiotami dowolnie sterować, manipulować.


Każda oddolna, niezależna od centralistycznego władztwa inicjatywa, instytucja czy środowisko - niepokornych wobec interwencjonizmu państwa - rodziców, nauczycieli czy społeczników traktowana jest przez MEN jak zamach na państwo, na interes polityczny (programowy) rządzącej partii. Nic dziwnego, że urzędujący w centrum władztwa szkolnego politycy i administratorzy są podatni na lobbing z różnych stron byle tylko zachować swoją dominację lub/i miejsce pracy.

Jak u władzy była lewica, to skutecznie tępiono edukatorów domowych zniechęcając potencjalnych zwolenników tego rozwiązania do wychodzenia z systemu szkolnego, a tym samym wymykania się państwu niszowych środowisk socjalizacyjno-edukacyjnych spod kontroli centrum. Jak rządzili neoliberałowie, to zrobili wszystko, by zwiększyć pole dostępu do edukacji domowej łącznie z uwolnieniem prawnym możliwości pełnej swobody w jej funkcjonowaniu, w tym także z pełnymi gwarancjami pozyskiwania środków finansowych subwencji państwowej via samorządy lokalne.

W latach 2005-2007 - krótkiego panowania przez nieudolną koalicję prawicy z lewicą (Samoobrona)- rozpoczęły się w MEN prace legislacyjne, które miały na celu wzmocnienie roli edukacji domowej jako najbardziej wymagającej, odpowiedzialnej, trudnej i niszowej, ale zarazem najbardziej zbieżnej z naturalnym prawem do rodziców do stanowienia o wychowaniu i kształceniu swoich dzieci. Dymisja rządu sprawiła, że w MEN projekty rozporządzeń trafiły do kosza.

Od ponad stu lat wiadomo, że edukacja domowa jest tylko i wyłącznie wyjściem naprzeciw tym rodzinom, które na nią stać w co najmniej kilku zakresach:

- organizacyjnym, bo przynajmniej jeden z rodziców musi poświęcić się swoim dzieciom, by stać się dla nich "dyrektorem-liderem-przewodnikiem-animatorem-facylitatorem itd." codziennego świata ustawicznego uczenia się;

- kompetencyjnym - a dotyczącym świadomości, wiedzy lub zdolności pozyskiwania edukatorów pomocniczych w zakresie narodowego curriculum, które te dzieci muszą opanować, jeśli chcą otrzymać świadectwa szkolne tożsame z tymi, jakie uzyskują po zdaniu egzaminów wewnątrzszkolnych i państwowych dzieci szkół ogólnodostępnych;

- finansowym - związanych z finansowaniem edukacji domowej, która jest dla rodziców niesłychanie kosztowna, jeżeli chcą umożliwić swoim pociechom dostęp do laboratoriów, źródeł wiedzy, nauki i techniki. To rodzice muszą wziąć na swoje barki koszty wycieczek autodydaktycznych, krajoznawczych, dostępu do mediów, najnowszych pomocy edukacyjnych itp., czego im subwencja nie zapewni, bo nie wystarczy na realizację zadań dydaktycznych.

- wychowawczym, który staje się przecież głównym powodem oporu przeciwko instytucjonalnej edukacji. Wszyscy rodzice w Polsce mają konstytucyjne prawo do nieposyłania swoich dzieci do szkół, ale 99,99 proc. korzysta z dobrodziejstwa państwa, które gwarantuje im z ich podatków finansowanie kształcenia oraz wychowywania ich dzieci w tworzonych i zarządzanych przez władze szkołach publicznych lub niepublicznych.

Każda szkoła przejmuje w większym lub mniejszym stopniu od (za) rodziców formację osobowości dzieci i młodzieży wywierając na nie wpływ, wobec którego mogą oni być bezradni. Edukując dzieci w domu zapewniają sobie i im integralność formacyjną, światopoglądową, normatywną, ale i uspołeczniającą w dopuszczalnych przez nich granicach.

Jeszcze do końca lat 90. XX w. w edukacji domowej kształciło się w Polsce ok. 2 tys. dzieci. Pierwsza dekada XXI w. skutkowała już wzrostem zainteresowania tą edukacją, w której dzisiaj, szacuje się - bo przecież ani GUS, ani MEN tego nie liczy - ok. 10 tys. dzieci, w tym dzieci rodzin przybywających do Polski z Niemiec, gdzie tego typu kształcenie jest prawnie zabronione.

Edukacja domowa kosztuje rodziców, ale opinii publicznej powiada się, że kosztuje ona także podatników. Tyle tylko, że tymi podatnikami są także rodzice - edukatorzy domowi, których dochody są często wysokie, a więc i płacą wyższe podatki (tym samym także na edukację szkolną innych dzieci).

Jeśli zatem krytykuje się edukatorów domowych, to nie ze względów ideologicznych, pedagogicznych, tylko właśnie finansowych uważając, że pobierając cząstkę z subwencji oświatowej uszczuplają budżet całego szkolnictwa. Uszczuplają go jednak wszyscy, bo przecież szkolnictwo nie jest utrzymywane z prywatnego konta ministra edukacji.

PIS został jesienią ub. roku poinformowany przez "życzliwych" edukacji domowej o tym, że założyciele różnej maści stowarzyszeń, fundacji a nawet niepublicznych poradni psychologiczno-pedagogicznych dostrzegli w edukacji domowej świetną szansę na powiększanie własnych zysków, rozwijanie własnego "biznesu". Rzeczowo pisze o tym dr Bogdan Stępień.

Pojawiały się zatem w różnych województwach placówki czy fundacje, także zakładane sieci "szkół" np. przez b. minister edukacji Katarzynę Hall, które zaczęły oferować wspomaganie rodziców edukacji domowej z różnych stron kraju, byle tylko móc przejąć część subwencji oświatowej na ich dzieci.

Nic dziwnego, że zdenerwowało to władze samorządowe, które musiały przelewać na konto podmiotów z innych województw, gmin czy powiatów przysługującą na uczniów tej edukacji subwencję, skoro objęte tą edukacją dzieci nie mieszkały na terenie ich "władztwa". Wykorzystano PIS do zemsty na PO-wcach odbierając samorządom na edukację domową kilkadziesiąt procent z dotychczasowej subwencji.

Nowelizowana ustawa przewiduje znacznie więcej sankcji, by odciąć głowę neoliberalnej hydrze. Tak oto prawica uderza we własne środowisko, ale że jest ono marginalne, niszowe, to można je poświęcić dla dobrej zmiany.

Co dalej z edukacją domową? Nic ponad to, do czego została ona powołana. Jeżeli ktoś myśli, że można pod jej szyldem robić nieuczciwy biznes, to powinien być świadom tego, że doprowadzi do całkowitego jej zakazu. Już w latach 2008-2015 przekonaliśmy się, że można pod pozorem troski o rodziców edukujących własne dzieci nieuczciwie "robić kokosy". Teraz ci, którzy doprowadzili do kryzysu w tym zakresie, powinni odsłonić karty i powiedzieć, co oferują w zamian?



30 września 2016

Habilitacyjna deklasacja pedagogiczna


Mój śp. profesor Karol Kotłowski uczulał mnie na to, bym nie był zbyt naiwny i ufny w akademickim środowisku, bowiem nie zawsze dr/dr hab. przed nazwiskiem oznacza - doktor.... Czasami znaczy dureń lub drań. Po latach przekonałem się, co miał na myśli, bo przecież każdy młody naukowiec nosi w sobie wyobrażenie starszych stopniem czy tytułem jako postaci idealnych, jako osób znaczących czy nawet wzorów osobowych.

Uzyskanie statusu doktora habilitowanego zamyka często bardzo trudną, wymagającą wielu poświęceń drogę intensywnej pracy badawczej, której finałem jest potwierdzenie autonomii, zdolności do suwerennego współtworzenia NAUKI przez społeczność naukową (radę wydziału czy instytutu z odpowiednimi uprawnieniami). To jest także wskaźnik nie tylko włączania się pracownika naukowego w prace zespołów badawczych, ale i zdolności kierowania nimi.

Każda subdyscyplina pedagogiki ma swoich mistrzów i ich uczniów, którzy potrafią iść własną drogą, zdarza się, że stają się w określonym zakresie lepsi od swoich nauczycieli. To Leonardo da Vinci mówił: "Kiepski to uczeń, który nie przewyższa swojego mistrza". Miał rację. Ta maksyma jest nadal aktualna. Niestety, niektórzy mistrzowie nie chcą czy nie potrafią pogodzić się z tym, że "ich" uczniowie stają się mistrzami już dla innych. Jest to widoczne szczególnie wówczas, kiedy usilnie czynią wszystko, by kładąc młodym kłody pod nogi, ograniczać ich autonomię, podważać ich pozycję, wartość dokonań itp.

Każda moneta ma dwie strony. Awersem jest w tym przypadku naturalny proces przemian osobowych i zaangażowania się w nauce oraz środowisku akademickim. Rewersem zaś są postawy (już/częściowo)byłych uczniów wobec ich mistrzów. Jedne wyrażają się w "maślanej" submisji, toteż zdarza się, że w niektórych rozprawach dość łatwo odczytamy tę postawę. Są bowiem takie teksty, w których przywoływanie rozpraw czy nazwiska "wielkiej" i "uwielbianej" postaci mistrza pojawia się w ilości trudnej nie tylko do zniesienia (łac. tolero znaczy ścierpieć), ale i do zrozumienia, nie wspominając o wartości naukowej takich zabiegów. Są to zatem wciąż niesamodzielni, chociaż formalnie już samodzielni akademicy. Zbigniew Kwieciński określa takich za S. Heinemannem mianem m.in. "wyczekujących odgórnych zleceń", półnaukowców", "kunktatorów" "fanatycznych cyników" (Cztery i pół, Wrocław 2011, s. 377-378).

Są też postawy o ukrytej dwoistości znaczeń. O nich dowiadujemy się albo z mediów (skandaliczne naruszenia prawa, korupcja, plagiaryzm "mistrza" itp.), albo z krążących w kuluarach uczelni czy konferencji plotek i insynuacji mających na celu pomniejszenie określonej osoby. Jeśli mistrz nie jest w stanie pogodzić się z naturalnym procesem zmiany, otwiera drogę do działań niegodnych. Postawa ta dotyczy także niektórych uczniów wspinających się "na plecach" swoich mistrzów "pasożytów", w sposób często odległy od przestrzegania norm moralnych.

Dla niektórych profesor jest tylko i wyłącznie "trampoliną" czy "drabiną" do własnej "kariery", do lokowania siebie jako produktu. Zdarza się, że karierowicz/-ka "wykorzysta" każdą osobę do własnych celów. Wynik pasożytowania może być wówczas korzystny dla obu stron pozorujących i wzajemnie się wykorzystujących. Heinemann określa takie postaci dość brutalnie mianem "padlinożerców" (...) karmiących się cudzym lękiem lub nieszczęściem (za. Z. Kwieciński, tamże, s. 377).

Spotykam się z monografiami podoktorskimi, które "udają" samodzielne dzieła naukowe, mimo iż powstały pod kierunkiem profesor/-a. Autorzy nie odnotują, nie wspomną o tym nawet w przypisie. Gorzej, kiedy stają się plagiatorami czyichś analiz, studiów lub wyników badań. Potrafią wówczas wykorzystać czyjąś pracę, przejmując wytwór, byle tylko uzyskać awans, za wszelką cenę. Nie podaję przykładów, bo te ponoć stają się metodycznym wzorcem.

Są też w naszym środowisku, a raczej już poza nim, osoby mające poczucie (nie-)uzasadnionego czy (nie-)sprawiedliwego potraktowania ich przez zwierzchników. Kiedy komunikują swoje problemy czy sprawy z własnej pozycji zdarza się, że najzwyczajniej w świecie KŁAMIĄ, MANIPULUJĄ, bo na pytanie - pokaż dowody, odsłoń karty swojego cierpienia, poprzestają na kolejnej kreacji fałszu. Mechanizmy obronne są tu łatwe do odczytania, tylko co z tego wynika na przyszłość?

Zaczyna się nowy rok akademicki - 2016/2017. Oby był dla wszystkich lepszy, a w naszym środowisku prawdziwy, zaangażowany, twórczy, naukowy i solidarny.

29 września 2016

EFEKTY WYCHOWANIA W SZKOŁACH WALDORFSKICH W POLSCE


Dzisiaj na Wydziale Historyczno-Pedagogicznym Uniwersytetu Wrocławskiego rozpoczynają się obrady konferencji poświęconej utopiom w edukacji. Względy osobiste uniemożliwiają mój wyjazd na tę debatę, ale przekazałem prof. UWr dr. hab. Wiktorowi Żłobickiemu wprowadzenie do analizy jakże interesującego fenomenu filozoficznego, politycznego, społecznego, ale także edukacyjnego. W tym ostatnim przypadku kieruję do uczestników wątpliwości związane z naszą dziedziną. W blogu piszę o pedagogicznej utopii, która stała się faktem realnym, została urzeczywistniona w wielu krajach świata, w tym także w Polsce, a mam tu na uwadze pedagogię waldorfską/steinerowską.

Zainteresowanie szkołami waldorfskimi/steinerowski na świecie jest względnie duże, ale nie ulega wątpliwości, że odwrotnie proporcjonalne do otwartości tych szkół na zainteresowanych nimi pedagogów, nauczycieli, a już tym bardziej badaczy. W niemieckim tygodniu "Der Spiegel" ukazały się artykuły na temat swoistego rodzaju eksperymentu pedagogicznego w państwowej Szkole Podstawowej w Hamburgu (staatlichen Hamburger Grundschule), w ramach którego zaproponowano uczniom ogólnodostępnej szkoły lekcje opracowane wspólnie przez ich nauczycieli i pedagogów waldorfskich.

Jak się okazuje, od wielu miesięcy trwa wokół tego eksperymentu konflikt, który z każdym miesiącem eskalował coraz silniej. Władze Stowarzyszenia Międzykulturowej Pedagogiki Waldorfskiej zażadali wycofania się ich nauczycieli z tego projektu, gdyż - jak zakomunikowano - "Różnice między koncepcjami pedagogicznymi są i stawały się w toku eksperymentu zbyt duże" ("Die Unterschiede zwischen den pädagogischen Konzepten haben sich als zu groß erwiesen." To są dwa odrębne światy we wszystkich niemalże wymiarach.

Rada Wydziału Nauk Pedagogicznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie zatwierdziła wynik obrony rozprawy doktorskiej Magdaleny Ostolskiej p.t. "EFEKTY WYCHOWANIA W SZKOŁACH WALDORFSKICH W POLSCE" przygotowanej pod moim kierunkiem, a wspomaganej przez promotor pomocniczą z APS dr Martę Kotarbę. Interesowały nas w tym zamyśle badawczym kwestie wychowania szkolnego oraz jego wskaźników w porównaniu ze szkołami ogólnodostępnymi, publicznymi. Nie wiedzieliśmy, że w Niemczech miała miejsce powyższa inicjatywa, gdyż nasze badania rozpoczęły się kilka lat temu.



Konieczne było jednak najpierw opisanie swoistości alternatywnych szkół waldorfskich ze względu na leżącą u podstaw ich funkcjonowania filozofię, uwarunkowania historyczne ich powstania i rozwoju, które niosą z sobą wiele niezrozumiałych dla szeroko pojmowanej opinii publicznej elementów, kontrowersji, a nawet budzą wobec nich opór. Wokół tych szkół narosło wiele pozytywnych i negatywnych mitów. Praca doktorantki nie skupiała się jednak na dyskusji z nimi, lecz ukazuje je możliwie obiektywnie, dając szansę czytelnikowi do wyrażenia własnych ocen.

Odrębnym celem było zweryfikowanie narzędzia mierzącego efektywność wychowawczą szkół podstawowych, które M. Ostolska skierowała do uczniów. W badaniach zastosowano metody ilościowe, które posłużyły do określenia poziomu wychowawczego uczniów i umożliwiły porównanie go z efektami osiąganymi w szkołach ogólnodostępnych. Pozwoliły one też objąć badaniem wszystkich uczniów klas szóstych szkół waldorfskich w Polsce i proporcjonalnie do nich publicznych szkół podstawowych. Oprócz sondażu kwestionariuszem ankiety wykorzystano metodę Flandersa do badania interakcji nauczyciel-uczeń.

Zastosowano także w tym badaniu metody jakościowe, które dostarczyły podstawowych wiadomości na temat efektów i celów wychowawczych obu typów szkół. Analiza tekstów wywiadów pozwoliła na wyłonienie kodów podstawowych (etykiet) i pogrupowaniu ich w szersze podkategorie. Po nazwaniu podkategorii, dla wszystkich wywiadów z dyrekcjami szkół zastosowano zogniskowane kodowanie kategorii traktując wszystkie wyłonione podkategorie tak, jakby stanowiły dwa osobne wywiady (dyrektorki szkół waldorfskich i dyrektorki szkół ogólnodostępnych).

Uzyskane wyniki z zastosowaniem poszczególnych technik potwierdzały i uzupełniały się wzajemnie, co pozwoliło doktorantce wnioskować o ich trafności:

1. Materiały wyodrębniające cele i założenia wychowawcze szkół: wywiady z dyrektorami, statuty, plany wychowawcze, gazetki szkolne, ankiety dla wychowawców, w części dotyczącej celów wychowawczych.

2. Materiały wskazujące na sposób realizowania wyodrębnionych celów: badanie interakcji nauczyciel– uczeń metodą Flandersa i obserwacje lekcji;

3. Materiały wskazujące na efektywność realizacji tych celów: świadectwa opisowe, ewaluacje zewnętrzne, wywiady z rodzicami uczniów, ankiety skierowane do nauczycieli, ankiety skierowane do uczniów.

Nie sposób w tym miejscu omawiać założenia i przebieg procesu badawczego. Ciekawe są wnioski z badań, z których wymienię tylko niektóre, bo mam nadzieję, że dysertacja zostanie opublikowana. W takim też duchu wnioskowała o to komisja doktorska, która przeprowadziła obronę pracy.

WNIOSKI:
- Polskie szkoły waldorfskie nie osiągają znacząco lepszych efektów wychowawczych, niż szkoły ogólnodostępne. W obu typach szkół osiąga się efekty wychowawcze na pograniczu oceny dostatecznej i dobrej. Różnica między wynikami jest nieistotna statystycznie.

- W poszczególnych badanych zakresach wychowawczych da się zaobserwować niewielkie różnice, które z dużą dozą prawdopodobieństwa można przypisać wpływowi specyfiki szkoły. Analiza poszczególnych zakresów wychowawczych i odpowiedzi na pytania rzuca światło na ciekawe aspekty różnic, jakie powstają między osiągnięciami wychowawczymi w dwóch badanych systemach szkolnych, a które z dużym prawdopodobieństwem są efektem stosowanych tam metod.

W zakresie rozwoju społecznego, mimo, że więcej punktów zdobyli uczniowie waldorfscy, uczniowie szkół ogólnodostępnych wypadają korzystniej w zagadnieniach związanych z postawą patriotyczną i prospołeczną. Uczniowie szkół ogólnodostępnych są też mniej egocentryczni i bardziej skłonni do poświeceń na rzecz innych. Osiągają również lepsze noty w zakresie rozumienia znaczenia kultury osobistej i w zakresie stosunku do nauki.


Dzieci „waldorfskie” potrafią lepiej i świadomiej dbać o swoje zdrowie, są nieco bardziej kreatywne i mają wyższą samoocenę w porównaniu z dziećmi ze szkół ogólnodostępnych. Mają jednak dużo mniejsze zaufanie do rodziców, niż uczniowie w szkołach ogólnodostępnych. Praca nad emocjami jest codziennością szkół waldorfskich. Szkoły publiczne wpajają zasady zachowania. Sama emocjonalność uczniów nie jest jednak przedmiotem działań wychowawczych.

Uczniowie szkół waldorfskich akceptują szkołę na dużo wyższym poziomie, niż uczniowie szkół ogólnodostępnych. Wszystkie wskaźniki z tego zakresu, uzyskują konsekwentnie więcej punktów niż w szkołach ogólnodostępnych. Ponad 72% uczniów steinerowskich odpowiedziało twierdząco, na pytanie: „Czy lubisz przebywać w szkole?”, i nikt nie wskazał odpowiedzi negatywnej. Wśród uczniów szkół ogólnodostępnych tylko 50% akceptuje szkołę, a ponad 23% całkowicie ją odrzuca.

Pozytywna atmosfera szkół waldorfskich jest dla ucznia czasem na przygotowanie się do funkcjonowania w rzeczywistości społecznej świata dorosłych. Szkoła chce chronić dziecko podczas jego pierwszych koków w samodzielność. Szkoły ogólnodostępne przyjmują przeciwną strategię. Tu dzieci maja się nauczyć odpowiadać na wyzwania codzienności, by późniejsze zmagania z życiem, nie były dla nich nowością.

Zainteresowanych wynikami badań - zanim zostaną opublikowane - odsyłam do pani Magdaleny Ostolskiej, która pracuje w APS w Warszawie. Rada Wydziału Nauk Pedagogicznych APS jednomyślnie przyjęła uchwałę o wyróżnieniu tej dysertacji, co jest znaczącym wsparciem dla dr M. Ostolskiej w staraniach o jej wydanie.