25 sierpnia 2016

Powszechny szum oświatowy



W prasie czytam, a powtarzają ten błąd także media wizualne, że resort edukacji rezygnuje z jednego z pomysłów: nie będzie przekształcenia podstawówek w szkoły powszechne.

Nie rozumiem. Czyżby dotychczasowe szkoły podstawowe, czy też te, które są czyimś wymysłem (powrót do ośmioletniej szkoły podstawowej), nie były lub nie będą szkołami powszechnymi? Czyżby urzędnicy resortu edukacji nie wiedzieli, że obowiązujące wciąż szkoły podstawowe i gimnazja są szkołami powszechnymi?

Po co ta gra słów, manipulowanie nazwami, które nie stanowią żadnej różnicy? Dlaczego dziennikarze są tak bezrefleksyjni, że powtarzają za MEN rzekome odejście od czegoś, co po pierwsze, jeszcze w ogóle nie zaistniało (nie było i nie ma żadnego projektu ustawy o zmianie ustroju szkolnego), a po drugie, jest typowym błędem logicznym określanym jako "to samo przez to samo".

W art.70, ust.1. Konstytucji RP czytamy:

Każdy ma prawo do nauki. Nauka do 18 roku życia jest obowiązkowa. Sposób wykonywania obowiązku szkolnego określa
ustawa.


a w art. 70.ust.4.

- "Władze publiczne zapewniają obywatelom powszechny i równy dostęp do wykształcenia".

Obecna szkoła podstawowa i gimnazjum są szkołami powszechnymi, bowiem każda osoba od 6 do 18 roku życia podlega obowiązkowi szkolnemu (wraz z obowiązkiem uczęszczania do przedszkola od 6 roku życia). Niezależnie zatem od struktury ustroju szkolnego, od podziału na różnego rodzaju placówki oraz czas trwania w nich obowiązkowej edukacji są one szkołami powszechnymi, ogólnodostępnymi.

Natomiast nie są już szkołami powszechnymi szkoły ponadgimnazjalne, gdyż jest ich więcej niż jeden typ. Muszą one zapewnić jednak osobom do 18 roku życia bezpłatną możliwość uczenia się. Kandydaci do nich są zobowiązani do spełnienia warunków przyjęcia do danego typu szkoły.

Ekonomista dr Antoni Jeżowski, któremu - nie wiedzieć, na jakiej podstawie, dziennikarz przypisał miano profesora - jest oburzony zmianami, twierdząc m.in.:

W tej chwili, tak naprawdę, mamy do czynienia ze skróceniem szkoły podstawowej do czterech lat, bo jak wyczytałem na stronie ministerstwa klasy 5,6,7,8 to będzie kształcenie gimnazjalne. Jest to co najmniej zaskakujące.

Otóż, gdyby tak miało być, że nastąpi powrót do 8-letniej szkoły, to będzie to szkoła podstawowa, powszechna, ale w tym wariancie skrócona do lat czterech, skoro klasy V-VIII miałyby być klasami gimnazjalnymi. Tak jest w niektórych kantonach w Szwajcarii, gdzie wczesna edukacja trwa 4 lata. Po co zatem tworzyć nowe byty - nawet w odrębnych budynkach - w jednolitej strukturze określając je mianem klas gimnazjalnych?

Brakuje tu odpowiedzi na pytanie - czym ma być "stara/nowa" szkoła podstawowa? Czy ma być tylko czteroletnią wczesną edukacją, po której nastąpi selekcja do cyklu kształcenia gimnazjalnego? Jeśli tak, to na jakiej podstawie absolwent klasy czwartej będzie musiał kontynuować kształcenie w szkole podstawowej lub mógł przejść do cyklu gimnazjalnego?

Jak widać, nie o dzieci i młodzież chodzi w tych tzw. reformach, tylko o realizację celów politycznych i światopoglądowych kolejnej ekipy władzy. Ustrojem szkolnym można bawić się w nieskończoność, manipulować nim na prawo i lewo, tylko kim będą jego absolwenci? Kto i jak będzie ich socjalizował, kształcił i wychowywał?

Powszechna szkoła pojawiła się na ziemiach polskich po raz pierwszy w Księstwie Warszawskim w 1808 r., w zaborze pruskim w 1825 r., natomiast w Galicji w 1873 r. Na terenie całej Polski, po odzyskaniu niepodległości po I wojnie światowej, wprowadzono powszechną, obowiązkową siedmioletnią szkołę.

We współczesnych słownikach pedagogicznych i leksykonach nie znalazło się pojęcie "szkoły powszechnej", gdyż nie zachodzi taka potrzeba, na skutek kilkudziesięcioletnich procesów utrwalenia w polityce państwa zasady powszechności kształcenia. Znajdziemy definicję "szkoły powszechnej" w Wikipedii, ale ta nie jest właściwa, gdyż poza krótką notą historyczną stwierdza się, że: "Współczesnym odpowiednikiem szkół powszechnych są 6-klasowe szkoły podstawowe". Nie jest to zgodne z prawdą, gdyż pominięto gimnazja.

Natomiast znajdziemy hasło "szkoła powszechna w jakże dawno temu opublikowanej "Podręcznej Encyklopedji Pedagogicznej" w opracowaniu dr. Feliksa Kierskiego. W 1923 r. ukazał się tom 1, zaś w 1925 r. tom 2.

O szkole powszechnej pisze się jako o dążeniu Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego do utworzenia w całym państwie obowiązkowej 7-klasowej szkoły powszechnej o 7 nauczycielach, skupiającej młodzież w w. od lat 7-14. Do tego celu zasadniczego zmierzają zarządzenia i ustawy szkolne zarówno w dziedzinie prawno-administracyjnej organizacji szkolnictwa, jak i programu naukowego szkoły powszechnej.

Okres przejściowy jednak między stanem faktycznym a przyszłym stanem idealnym, kiedy zrealizowana zostanie zasada powszechnego nauczania rozciąga się na długie lata z powodu 1) braku nauczycieli, 2) braku budynków szkolnych, 3) braku dostatecznych funduszów.
(tom 2, s. 539-541)

Dzisiaj jesteśmy w lepszej sytuacji, bowiem mamy wykształconych nauczycieli, nadmiar budynków szkolnych i dostateczne fundusze. Tylko czy zmieniając ustrój szkolny mamy wracać do minionego, sprzed 1999 r. z programowymi jedynie zmianami, co jest oczywiste, czy może korzystniejsze dla młodzieży, a nie dla polityków i rządzących byłoby stworzenie zupełnie innej struktury szkolnictwa ponadpodstawowego, po sześcioletniej szkole podstawowej, która mogłaby być szkołą pięcioletnią, skoro sześciolatki są edukowane w przedszkolach?

Tym samym po szkole podstawowej mogłyby powstać różne typy szkół powszechnych, jako szkoły średnie I stopnia, a różnicujące dzieci ze względu na ich potencjał rozwojowy, dotychczasowe osiągnięcia szkolne oraz zainteresowania, uzdolnienia i aspiracje edukacyjne.

Co to za reforma, która nie tworzy nowoczesnych rozwiązań, adekwatnych do dwóch, jakże dynamicznie zmieniających się światów: realnego (off line) i wirtualnego (on line)? Co to za reforma, której urzędnicy pozbawieni merytorycznych argumentów majstrują jedynie tym, co jest najłatwiejsze, a mianowicie strukturalnym skracaniem czegoś lub wydłużaniem, podstawą programową kształcenia ogólnego i podręcznikami szkolnymi? To są kwestie wtórne wobec diagnozy stanu zupełnie innego świata oraz rozwoju młodych pokoleń, niż ten, w którym do szkół uczęszczali dzisiejsi politycy. Kształcić można w każdym ustroju szkolnym, także bez podręczników, ale trzeba wiedzieć po co, gdzie, jak i (z) kim. Bez akceptacji społeczeństwa, którego dużą częścią są rodzice oraz bez akceptacji nauczycieli rząd niczego nie osiągnie, poza ewentualnymi dymisjami czy odwołaniem kolejnych ministrów.

Czy urzędnicy i politycy oświatowi udają, czy nie wiedzą, że nastąpił radykalny zwrot cyfrowy w komunikacji międzyludzkiej, która jest nośnikiem każdej edukacji? Ucieczka od niej jest już niemożliwa i tylko ośmiesza władze, chyba że planują jakąś "żelazną bramę", zamknięcie wszelkich granic. Polacy akurat są tą nacją, która poradzi sobie i z takim problemem. Czyżby lata solidarnościowej opozycji stały się dla niektórych decydentów już tylko częścią historii?

24 sierpnia 2016

Kogo w UMK (nie) interesuje pedagogika ogólna?



Szkice z pedagogiki ogólnej autorstwa Romana Schulza są studium syntetycznego i metateoretycznego badania stanu pedagogiki ogólnej Anno Domini 2016. Mała książeczka cieszy wartością treści, bowiem konieczne jest w każdej dyscyplinie naukowej choć na chwilę zatrzymanie stanu dotychczasowej refleksji, by poddać ją dociekliwemu oglądowi.

Dobrze, że czyni to tej klasy Profesor pedagogiki ogólnej, który ma za sobą wiele znakomitych dzieł z tej subdyscypliny nauk pedagogicznych. Autor nie upomina się jedynie o ich uobecnienie w dyskursie naukowym, ale dokonuje komparatystycznego oglądu rozpraw różnych autorów, a nawet instytucji czy naukowej korporacji, jaką jest Komitet Nauk Pedagogicznych PAN z punktu widzenia ich wkładu w rozwój pedagogiki ogólnej. Z tym większą więc wdzięcznością odnotowuję niniejszą rozprawę, gdyż niewielu uczonych dostrzega i wskazuje na aktywny udział profesorów KNP PAN w powyższym zakresie czy prowadzących badania zakładów lub katedr w różnych uniwersytetach lub akademiach pedagogicznych.


Rozprawę opiniował już wydawniczo prof. Zbigniew Kwieciński, toteż adnotacja wycinka z jej treści na okładce nie jest jedynie grzecznościowym czy koleżeńskim gestem afirmacji autora i jego dzieła, ale trafnym odczytaniem właśnie owego syntetycznego podejścia do pedagogiki ogólnej, które nie ma charakteru jakiegokolwiek streszczenia.

Zwięzłość narracji wynika – jak sądzę – z chęci uniknięcia powtórzeń także własnych badań w tej dyscyplinie wiedzy, ale i porównawczego uwydatnienia nowym pokoleniom badaczy konieczności powracania do kluczowych pytań o istotę, zakres, funkcje i powody braku konsensusu naukowego wokół kwestii, które być może wymagają zupełnie nowych dociekań.


Z jednej strony R. Schulz zachęca dojrzałych już badawczo czytelników do tego, by per analogiam do innych nauk społecznych (np. psychologii) ustalili, czy nasza dyscyplina posiada, (przeciw-)stawia wielkie pytania o uniwersalia przedmiotów własnych badań – „iżbyśmy przynajmniej nie czuli się gorsi pod tym względem od przedstawicieli innych nauk” (s. 62), z drugiej zaś strony udostępnia studentom pedagogiki i początkującym badaczom spójne kompendium wiedzy o stanie pedagogiki ogólnej.


Skorzystają z tej publikacji także historycy współczesnej myśli pedagogicznej czy teoretycy wychowania, którym słusznie przypomina się aktualność sporów światopoglądowych i potrzebę ponownego (re-)konstruowania własnych projektów badawczych. Na s. 60 autor wymienia kilka charakterystycznych dla pedagogiki dylematów światopoglądowych, które mogą stanowić podstawę do konstruowania i badania zmiennych:

(…)
• Wartości czy prawdy?

• Ideały czy realia?

• Technologia czy organizacja?

• Odtwórczość czy twórczość?

• Operacje czy struktury?

• Sterowanie czy wykonanie?

• Obraz czy słowo?

• Poznanie czy metabolizm informacyjny?

• Doświadczenie praktyczne czy prawda naukowa?



Całość kończą publicystyczne refleksje autora związanych z wykładaniem przez niego pedagogiki ogólnej na macierzystym Wydziale Nauk Pedagogicznych, którego kadrę – jak stwierdza - w większości stanowią konwertyci, a więc osoby z prymarnego wykształcenia będące byłymi wojskowymi, astronomami, duchownymi, historykami, filologami, filozofami czy absolwentami AWF.

Dopiero po przeczytaniu liczącego 138 stron tomiku można zrozumieć opinię Z. Kwiecińskiego: "Szczególne znaczenie dla polskiej pedagogiki ogólnej mają trzy pierwsze rozdziały publikacji (...)" W ostatniej bowiem części swojej książki Roman Schulz wskazuje na brak zainteresowania jego studentów pedagogiką ogólną, ich niezdolność do polemizowania z jego prowokacyjnymi tezami typu: skoro na studia psychologiczne przychodzą osoby mające problemy z samymi sobą, to zapewne i na pedagogikę ci, którzy byli zaniedbani wychowawczo czy na weryfikowany w czasie egzaminów niski poziom ich wiedzy.

Zachęca studentów do tego, by stali się najpierw dla siebie swoim Januszem Korczakiem czy Antonim Makarenką i udowodnili, że (…) Starożytni , a za nimi cała reszta, pomylili się w ocenie predyspozycji oraz kwalifikacji potrzebnych do pełnienia roli pedagoga” (s. 125). Zdaniem profesora - studenci wiedzą, że nic nie wiedzą, a nawet mają problem z jego podstępnym pytaniem: „Czy Janusz Korczak jeszcze żyje?”

Jak widać, Profesor nie miał szczęścia do swoich studentów, bo nie wspomina ich najlepiej na kartach swojej książki. O swoich studentach pisałem w okresie sesji letniej równie krytycznie. Spotykamy coraz większy odsetek takich studentów, którzy przyszli, posiedzieli i wyszli. Czego się nauczyli? Co przeżyli?

Może niektórzy z jego absolwentów powinni kupić sobie tę książeczkę i poprosić autora o dedykację lub autograf, by za jakiś czas z humorem i samokrytycznie spojrzeć na siebie oraz rówieśników z czasu studiów? A może za kilkanaście lat ukażą się relacje, wspomnienia czy memy autorstwa byłych studentów prof. R. Schulza? Wówczas poznamy drugą stronę lustra … weneckiego. W przyrodzie bowiem nic nie ginie, tylko zmienia właściciela.



23 sierpnia 2016

O rzekomym wyroku śmierci na polską naukę i projektowanych zmianach rozporządzeń ministra


W lipcu miała miejsce na łamach "Dziennik. Gazeta Prawna" (2016 nr 141) debata na temat stanu rodzimej nauki oraz szkolnictwa wyższego pt. "Polska nauka na krześle elektrycznym? Tak, ale może z niego jeszcze zejść?" zapewne legła już na makulaturowych stosach, bo kto będzie czytał letnią porą dyskusję polskich doktorów i profesorów na powyższy temat. Zainteresowało mnie to, czym jest nauka dla osób na światowym poziomie?

Każdy z rozmówców pracował przez krótszy lub dłuższy okres czasu w USA lub w Wielkiej Brytanii, a zatem już na wejściu usytuował się ponad polskim, akademickim "plebsem". Wiadomo, co krajowe, to fatalne, nędzne, beznadziejne, kolesiowskie, nonsensowne, prymitywne, itp. Nie bez powodu b. prezes PAN prof. Michał Kleiber stwierdził: "Ktoś powiedział, że zmiany w nauce przypominają zmianę lokalizacji cmentarza. Budzą wiele kontrowersji i nie można liczyć na zaangażowanie samych zainteresowanych" (s. A15). Wątek ten jednak nie został rozwinięty, w związku z tym metafora cmentarza pozostaje do dalszego wykorzystania. Może przez humanistów, których nie zaproszono do tej rozmowy?

Diagnoza polskiej nauki jest tu potoczna, powierzchowna, kawiarniana, bo i jaka miałaby być, skoro nie miała naukowego charakteru? Stała się natomiast dla niektórych okazją do autoafirmacji. Dowiedzieliśmy się, że fizyk studiował za granicą, ale zrobił doktorat w Polsce, by następnie wyjechać do Cambridge, i znowu powrócić do kraju. Jest też b. rektor Uniwersytetu Wrocławskiego, dla którego - jak mówi - "tytuł naukowy (profesora- BŚ) nie ma znaczenia, pozbyłem się go z moich drzwi, co wzbudza sensację". (A14)

W rozmowie bierze udział prof. AGH, który przez 25 lat żył w Wielkiej Brytanii, a kiedy powrócił do Polski, nie wyobrażał sobie, "(...)że jest tak źle. Powiedziano mi, że jeśli chcę zaistnieć w Polsce, , to konieczne są tytuły. Nie wystarczy, że pracuję na jednym z najlepszych uniwersytetów na świecie. to się postarałem". (tamże) Jednym z uczestników jest też prof. psychologii, która trafnie narzeka na punktozę, która demoralizuje jej doktorantów, bo wolą iść na skróty, podejmować modne teorie (bzdury?), zajmować się czymś, co jest bardziej publikowalne, niż dokonywać znaczących w nauce odkryć.

Zabrał też głos wiceminister edukacji, który zapewnił o światełku w tunelu, a ogłoszenie przez resort konkursu na ustawę o szkolnictwie wyższym jest otwarciem władzy na racjonale rozwiązania. 'Mamy nadzieję, że projekty konkursowe będą kompleksowe i zmienią całą filozofię podejścia do nauki. Ona powinna być czymś nieoderwanym od życia. Nauka i gospodarka muszą się przenikać. Chcemy więc wprowadzić doktoraty wdrożeniowe (...)". (A15)

Nie znajdziemy odpowiedzi na pytanie, kto wydał wyrok śmierci na polską naukę czy kto wsadził naukę do "więzienia" z powyższym wyrokiem? Kara śmierci została w Polsce zniesiona, a zatem metafora z krzesłem elektrycznym jest nieadekwatna do rodzimy realiów. Czego jednak oczekują interlokutorzy Magdy Suchodolskiej z DGP?

1. Zniesienia habilitacji i tytułów naukowych. Niech uczelnie sam nadają tytuły komu chcą i ja chcą oraz niech zatrudniają tych, którzy będą na światowym poziomie zaangażowani, innowacyjni, twórczy, najlepiej tych z potencjałem naukowym sprawiającym, że "Polska mogłaby się znaleźć w pierwszej setce światowych rankingów;

2. Połączenia uniwersytetów z politechnikami i akademiami, by zintegrowana uczelnia mogła podejmować inicjatywy pod jednym szyldem, a wówczas będzie na 70. miejscu w świecie;

3. Zlecania niemieckim uczelniom testowania pewnych projektów, bo w nich uczeni nie są tak zdemoralizowani łatwymi pieniędzmi, jak polscy profesorowie, a zatem wykonają je taniej;

4. "Wystarczy zebrać w kupę najlepszych, dać im trochę pieniędzy i czasu, a prędzej czy później coś z tego wyjdzie. Chodzi o to, żeby trzymać w pogotowiu grupę najlepszych ludzi." (A16)

a - jak stwierdził jeden z rozmówców -

5. Jeśli jakaś uczelnia ma straty, nie zarabia na siebie, to zaksięgujmy je i sprzedajmy ją za złotówkę. Ja chętnie kupię i rozkręcę interes"
(A16).

Tymczasem w dniu wczorajszym minął termin ogłoszonych przez MNiSW konsultacji w sprawie projektowanych zmian w szkolnictwie wyższym. Aż siedem projektów rozporządzeń dotyczy m.in. warunków prowadzenia studiów, kryteriów oceny programowej, maksymalnej wysokości opłaty rekrutacyjnej na studia, ogólnopolskiego wykazu pracowników naukowych oraz dokumentacji przebiegu studiów.

Proponuje się np. rezygnację z obowiązku przedkładania kopii dokumentów wymaganych w poszczególnych przepisach rozporządzenia uprzednio poświadczonych przez jednostkę organizacyjną wybraną do prowadzenia danego postępowania.

Ponadto przewiduje się zastąpienie wymogu przekazywania przez przewodniczącego rady jednostki organizacyjnej przeprowadzającej postępowanie habilitacyjne informacji o składzie komisji habilitacyjnej, która podjęła uchwałę zawierającą opinię w sprawie nadania lub odmowy nadania stopnia doktora habilitowanego, z podaniem imion i nazwisk członków komisji oraz nazw jednostek organizacyjnych, w których są oni zatrudnieni – wymogiem przekazywania kopii uchwały podjętej przez tę komisję.

Ciekawą zmianą jest możliwość przeprowadzenia publicznej obrony rozprawy doktorskiej w formie wideokonferencji.
Nie będą ogłaszane w dzienniku urzędowym przez ministra szkolnictwa wyższego i nauki informacje o nadanych stopniach doktora i doktora habilitowanego w poprzednim roku kalendarzowym.

Przewiduje się zastąpienie wymogu przekazywania przez przewodniczącego rady jednostki organizacyjnej przeprowadzającej postępowanie habilitacyjne informacji o składzie komisji habilitacyjnej, która podjęła uchwałę zawierającą opinię w sprawie nadania lub odmowy nadania stopnia doktora habilitowanego, z podaniem imion i nazwisk członków komisji oraz nazw jednostek organizacyjnych, w których są oni zatrudnieni - wymogiem przekazywania kopii uchwały podjętej przez tę komisję.

Wreszcie rezygnuje się z obowiązku określenia przez radę jednostki organizacyjnej przeprowadzającej przewód doktorski maksymalnej liczby kandydatów, nad którymi promotor lub promotor pomocniczy mogą sprawować opiekę naukową w
jednym czasie. Tym samym zwiększy się w niektórych dziedzinach i dyscyplinach nauk "produkcja" doktorów.

Proponowane zmiany nie wychodzą naprzeciw wielu oczekiwaniom władz jednostek organizacyjnych prowadzących postępowania awansowe. Oczekiwały one konieczności zaprezentowania się przed nimi habilitanta np. z autoreferatem czy wkładem, bez potrzeby powrotu do kolokwium. O innych problemach napiszę odrębnie i w innym czasie, bo jak widać nie ma woli resortu do skorygowania wadliwej procedury i dwuznacznych lub niejasnych zapisów - szczególnie w postępowaniach habilitacyjnych.

Konsultacje przewidziano na okres wakacyjny, kiedy to uczeni z niecierpliwością czekają na możliwość czytania tego typu dokumentów, by móc jak najszybciej przesłać do resortu swoje opinie. Jeden z projektów rozporządzeń, które powinno ich zainteresować, dotyczy szczegółowego trybu i warunków przeprowadzania czynności w przewodzie doktorskim, w postępowaniu habilitacyjnym oraz w postępowaniu o nadanie tytułu profesora.