10 maja 2016

Kiedy Ministerstwo Edukacji Narodowej informuje i/lub dezinformuje


Nie wiem, kto tworzy na stronie MEN komunikaty i opisuje wydarzenia, ale zdarza się, że czyni to nieprofesjonalnie, a nawet popełnia błędy merytoryczne. Niby nic się nie dzieje, bo w końcu są one czymś ludzkim, tylko ktoś jednak powinien przeczytać tekst, zanim skieruje go do publikacji na urzędowej stronie resortu. Warto także zastanowić się, czy pewne treści dobrze świadczą o instytucji i jej kierownictwie, czy aby nie szkodzą wizerunkowi urzędu państwowego.

Przykład:

Wpis z 2 maja 2016 r.

Egzamin maturalny wyznacza poziom spełniania przez zdających wymagań programowych w zakresie ‎przedmiotów, z których przystępowali do egzaminów. Stanowi także potwierdzenie ich dotychczasowych osiągnięć, poziomu ‎wiadomości i umiejętności w zakresie języka polskiego, matematyki oraz wybranego ‎języka obcego.

Nie jest prawdą, że egzamin maturalny wyznacza poziom spełniania przez zdających wymagań programowych w zakresie ‎przedmiotów, z których przystępowali do egzaminów. Chyba, że komuś wymsknęła się prawda o stosowanej od lat w MEN/CKE strategii manipulowania poziomem trudności testów/zadań maturalnych, o czym wielokrotnie mówił i pisał prof. Krzysztof Konarzewski, by w ten sposób zabezpieczyć formacji rządzącej propagandowy sukces władzy. Innymi słowy, egzamin maturalny wyznacza poziom spełniania wymagań programowych, jeżeli dochodzi do manipulowania zadaniami pod polityczne zamówienie.

Natomiast nie ulega wątpliwości, że egzamin maturalny stanowi – nie także - jak napisano powyżej, ale przede wszystkim potwierdzenie dotychczasowych osiągnięć, poziomu ‎wiadomości i umiejętności maturzystów w zakresie języka polskiego, matematyki oraz wybranego ‎języka obcego.

Niektóre działania budzą pewien dyskomfort albo poczucie braku transparentności, do której mimo wszystko byliśmy przyzwyczajani w poprzednich latach. Mogło nam się coś nie podobać, mogliśmy coś popierać czy kwestionować, ale zawsze podstawą musiał być dostęp do wiarygodnych danych. Oto dwa przykłady z ostatnich wpisów ba stronie MEN:

Promocja PKP w wykonaniu młodszych uczniów szkół podstawowych

Zdarzają się na stronie MEN propozycje do działań, które nie przynoszą temu resortowi chwały. Mam na uwadze ogłoszony przez PKP Polskie Linie Kolejowe S.A. konkurs na projekt maskotki, do udziału w którym zachęcają władze MEN. Czy rzeczywiście jest to poważne zadanie dla instytucji władzy centralnej, by zachęcać do projektowania maskotek dla jednej z firm?

Tymczasem komunikat-oferta jest jednoznaczny:

PKP Polskie Linie Kolejowe S.A. ogłaszają ogólnopolski konkurs na projekt maskotki – bohatera kampanii społecznej „Bezpieczny przejazd – Szlaban na ryzyko!”. Akcji patronuje Ministerstwo Edukacji Narodowej. Zadaniem uczestników będzie przygotowanie indywidualnej pracy plastycznej obrazującej koncepcję maskotki – bohatera kampanii, ściśle związanej z tematem bezpieczeństwa na przejazdach kolejowo-drogowych i/lub terenach kolejowych. Najlepszy projekt stanie się elementem promującym kampanię „Bezpieczny Przejazd…”. W konkursie mogą brać udział uczniowie klas I-III szkół podstawowych.(…)


Jeszcze trochę i kilkadziesiąt kolejnych zgłosi się po logo MEN, by też uzyskując patronat dowartościować firmę lub obniżyć uczniowskimi pracami koszty działu promocji. W ten sposób rządzący, którzy od lat protestowali przeciwko nadużywaniu rynkowych, neoliberalnych rozwiązań w oświacie, nie dostrzegają, że sami zaprzeczają własnej polityce i misji, nie wspominając już o kodzie etycznym tego typu rozwiązań.

Jeszcze jeden przykład z ostatnich dni:

29 kwietnia 2016

Na stronie MEN pojawił się komunikat o zwycięzcy partnerskiego projektu konkursowego pod nazwą „Zmiany w systemie edukacji w Polsce odpowiedzią na oczekiwania społeczne i zmiany gospodarcze”. Jak odnotowano w komunikacie:
W wyniku naboru do, przeprowadzonego zgodnie z warunkami określonymi w ogłoszeniu, jako najkorzystniejsza została wybrana oferta złożona przez Fundację Rzecznik Praw Rodziców.

Pewnie nie ma wątpliwości, że konkurs został rozstrzygnięty zgodnie z warunkami określonymi przez resort, ale brakuje informacji, czy beneficjent był jedynym, który przystąpił do konkursu, a jeśli tak, to jaką otrzymał liczbę punktów i jaka została mu przyznana kwota na realizację zadania. Jeżeli natomiast byli inni konkurenci, to także przydałaby się informacja na ten temat oraz liczba przyznanych im punktów.

Brak tego typu danych rodzi domysły, że mamy do czynienia z ukryta formą zadośćuczynienia Państwu Elbanowskim, szlachetnie skądinąd walczących o prawa rodziców sześciolatków, za ich aktywność obywatelsko-polityczną w minionych latach. Wolałbym nie otrzymywać tego typu komentarzy czy insynuacji.



08 maja 2016

Akademia na kredyt i nowe miejsca pracy dla dysydentów z wyższych szkół prywatnych?


Podejmuję dzisiaj kwestię związaną ze szkolnictwem wyższym. Jest ona związana ze zjawiskiem kredytowania prawno-politycznego i naukowego zarazem. Rzecz dotyczy bulwersującej środowisko akademickie przyjęcia przez Senat RP ustawy o utworzeniu Akademii im. Jakuba z Paradyża w Gorzowie Wlkp. na zasadzie przekształcenia w nią działającej tam Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej. Nikt nie ma wątpliwości, nawet ustawodawca, że szkoła ta nie spełnia kluczowych warunków do nadania jej statusu akademii. Tym samym decyzja o jej powołaniu ma przede wszystkim polityczny charakter, a w tle muszą kryć się czyjeś ambicje lub interesy.

Być może posłowie będą wywoływać duchy z przeszłości i twierdzić, że na zasadzie kredytu zostały już wiele lat temu powołane przymiotnikowe uniwersytety, z których tak kielecki, jak i rzeszowski stały się pełnoprawnymi uniwersytetami. To była jednak inna sytuacja. Uniwersytety tworzono na bazie uczelni o charakterze akademickim, których wydziały dysponowały już uprawnieniami do nadawania stopni naukowych w określonych dziedzinach i dyscyplinach nauk.

W przypadku PWSZ w Gorzowie Wlkp. mamy do czynienia ze szkołą zawodową, która przez tyle lat istnienia nie uzyskała nawet w jednej dyscyplinie naukowej uprawnień do nadawania co najmniej stopnia naukowego doktora. Nie uzyskała, bo niby czemu miała się o to starać, skoro jest wyższą szkołą zawodową, w której kształci się młodzież na studiach licencjackich i magisterskich, a więc zawodowych? Jak mówił w Senacie Kazimierz Wiatr (senator PiS) - w PWSZ kształci się na 14 kierunkach studiów I stopnia oraz na zaledwie dwóch kierunkach studiów na poziomie II stopnia, a szkoła ma cztery wydziały! Świetny potencjał.

Co z tego, że w 2016 r. złożono dwa wnioski o prowadzenie kolejnych studiów II st.? Nie ma w tej szkole odpowiedniej liczby samodzielnych kadr naukowo-badawczych ze stopniem naukowym doktora habilitowanego oraz z odpowiednim dorobkiem naukowym, by móc ubiegać się o prawa do nadawania stopni naukowych. Dwa wydziały powinny mieć uprawnienie do nadawania stopnia doktora w co najmniej jednej dyscyplinie naukowej. Prawdopodobnie będzie to możliwe za 3 lata, kiedy te, które kształcą na studiach II stopnia zintensyfikują swoje prace naukowo-badawcze, a ich kadry będą promować doktorów w innych uczelniach.

Zgodnie z Ustawą o stopniach i tytułach naukowych takie uprawnienie nadaje Centralna Komisja na wniosek jednostki organizacyjnej, biorąc pod uwagę poziom działalności naukowej lub artystycznej jednostki oraz liczbę zatrudnionych w niej osób posiadających tytuł profesora lub stopień doktora habilitowanego (...) Centralna Komisja nadaje to uprawnienie po zasięgnięciu opinii Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, wyrażonej w terminie trzech miesięcy od dnia otrzymania przez Radę Główną Nauki i Szkolnictwa Wyższego wniosku o wyrażenie opinii.

Władze nowej Akademii, która ma zacząć swoją "naukową" działalność z dniem 1 października 2016 r. zapewne zdają sobie sprawę z tego, że same procedury trwają co najmniej pół roku. Tak więc przydzielony im kredyt politycznego wsparcia skraca się o pół roku. Co będzie, jeśli nie zostaną spełnione warunki ustawowe? Czy Sejm odbierze nazwę Akademii i przywróci jej nazwę PWSZ? Byłoby tak, jak z postulowaniem przez PO cofania niedojrzałych i problemowych sześciolatków z klasy I szkoły podstawowej do przedszkola.

Ktoś mnie zapytał, czy w tej sytuacji Centralna Komisja nie powinna przestać odrzucać negatywne recenzje w sprawie wniosków jednostek uniwersyteckich, które ubiegają się o uprawnienia do nadawania stopni naukowych? Skoro szkoła zawodowa nie musi ich spełniać, to dlaczego miałyby wywiązywać się z norm prawnych uniwersyteckie jednostki? To może powinno się rozdawać wszystkim chętnym jednostkom akademickim uprawnienia zgodnie z aspiracjami ich władz czy czyjąś wolą polityczną?

Nie znam PWSZ w Gorzowie Wlkp., ale życzę obecnej, jak i pozyskanej kadrze samospełnienia. Być może nowozatrudnianymi będą dysydenci z likwidowanych lub oszukujących nauczycieli akademickich najgorszych wyższych szkół prywatnych do nowej jednostki państwowej, a więc z gwarancjami zatrudnienia na co najmniej trzy lata. Kto naukowo jest jeszcze żyw i już choć raz został oszukany przez kanclerza wyższej szkoły prywatnej i nie chce dalej uczestniczyć w pozoranctwie, niech czyta ogłoszenia i gna do Gorzowa Wlkp.

To wielka szansa dla niespełnionych naukowo doktorów i doktorów habilitowanych. Mają ją jednak kandydaci do zatrudnienia głównie na dwóch wydziałach - Humanistycznym (jedynie filolodzy polscy) oraz na Ekonomicznym (uczeni w dyscyplinie nauki o zarządzaniu).

Pedagodzy, ekonomiści i kulturoznawcy chyba muszą "obejść się smakiem", podobnie jak inżynierowie nauk technicznych czy specjaliści z nauk o obronności i bezpieczeństwie narodowym. PWSZ prowadzi bowiem zaledwie kształcenie licencjackie, więc nie może pochwalić się dorobkiem naukowym w tych dyscyplinach. Przyszłość jest jednak przed nimi.

Sekretarz stanu w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego - wiceminister Aleksander Bobko uważa, że wprawdzie nadanie PWSZ tytułu akademii nie podniesie poziomu szkolnictwa wyższego, ale będzie dla miasta sprawą prestiżową i może być początkiem dynamicznego rozwoju szkoły. Może zatem będą i mieszkania do dyspozycji oraz wyższe pensje, niż w UJ czy UW?

Ciekaw jestem, czy rektorzy pozostałych PWSZ w naszym kraju też wystąpią z wnioskiem o przekształcenie ich w akademie?

06 maja 2016

Z wizytą w Londynie


Od czasu do czasu piszę o podróżach do różnych krajów czy miast. Ostatnia jednak nie miała naukowego charakteru, ani też nie wiązała się z próbą przygotowania publicystycznej relacji z pobytu w United Kingdom of Great Britain. Chciałem zwiedzić z rodziną Londyn w okresie wolnym od zajęć akademickich, by móc na własne oczy przekonać się, jak wygląda trzecie co do wielkości miasto Europy (po Moskwie i Stambule).

Niewątpliwie, dzięki polskiej transformacji i obecności w Unii Europejskiej mogłem polecieć do Londynu korzystając z tanich linii lotniczych, bo na te "normalne" stać tylko moich kolegów z University of London. Ci mogą rzeczywiście podróżować po świecie bez ograniczeń. Nie muszą nigdzie dorabiać, by przeżyć, tylko stać ich na inwestowanie we własny rozwój, jak i zatroszczenie się o rodzinę.


Podzielę się kilkoma refleksjami i obrazami z tego miasta, które utrwaliły mi się w ciągu kilku dni, ale nie są związane z jakąkolwiek próbą udowodnienia czegoś czy zaprzeczenia istniejącym, także we mnie, stereotypom, przekonaniom czy obawom. Ot, skonfrontowałem swoje wyobrażenia o tym mieście, ale przecież bez możliwości rozmów z mieszkańcami, bez dłuższego pobytu i doświadczania sytuacji, zdarzeń, praw, relacji społecznych itp. nie można ferować żadnych ocen. Co najwyżej coś mogło się potwierdzić z wiedzą, jaką dotychczas posiadłem.


Przyjmowałem w Uniwersytecie Łódzkim czy w Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie gości z Wielkiej Brytanii, którzy opowiadali o swojej profesji i dzielili się osobistymi wynikami badań czy studiów. W czasie tego pobytu nie interesowały mnie instytucje edukacyjne, chociaż trafiałem na nie "po drodze". Jedyną, która mnie szczególnie zainteresowała i miałem trochę czasu, by do niej dotrzeć, był Uniwersytet Londyński, a w nim Instytut Studiów Edukacyjnych.


Chciałem zobaczyć Instytut, do którego kierowani byli moi doktoranci lub b. współpracownicy. Jeden z nich po odbyciu półrocznego stażu naukowego na w tym uniwersytecie w I poł. lat 90. XX w. już więcej nie wrócił do nauki. Został biznesmenem i po zrobieniu tzw. "kariery" jest teraz uznawany z7a VIP-a naszego uniwersytetu. To tylko potwierdza, że można ją zrobić po studiach i asystenturze w dyscyplinie pedagogika.


Inna rzecz, że po przejrzeniu najnowszych wydawnictw z działów: Theory of Education, Study Skills, Teaching in Education, Comparative Education stwierdziłem, że Anglicy zatrzymali się w miejscu, drepczą wciąż wokół kilku zaledwie paradygmatów i koncentrują się na wyjałowionej z aksjologii pragmatyce kształcenia. Przy czym i tu - jak mawiał jeden z polskich polityków PO ze studia nagrań w Restauracji "Sowa" - niczego one nie urywają, a więc ani nie zaskakują, ani też nie wywołują szczególnego zachwytu.


Nie ulega wątpliwości, że Polacy mają większy zakres wiedzy i analiz porównawczych w zakresie teorii, modeli, podejść czy paradygmatów badawczych, niż studiujący w University of London. Nie mamy się czego wstydzić. Niektóre z polskich oficyn akademickich wydają znacznie lepsze, głębsze rozprawy polskich naukowców z dziedziny nauk społecznych i humanistycznych.


Jedyną ich słabością jest to, że są w języku polskim. Wiele tytułów z brytyjskiej literatury naukowej w zakresie nauk pedagogicznych (studiów edukacyjnych) zostało już przetłumaczonych i wydanych w naszym kraju, toteż nie ma problemu z ich analizą i prowadzeniem własnych badań na porównywalnym poziomie.


Moja zaś doktorantka z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie skierowana na tygodniowy pobyt studyjny do Londynu w ramach grantu badawczego, mimo otrzymania propozycji zatrudnienia się w zarządzaniu zasobami ludzkimi na Heathrow, mimo czekającej tam na nią wysokiej pensji, wróciła do kraju, napisała i obroniła świetny doktorat. Na pytanie, czy nie żałuje, odpowiedziała przecząco. Pasja akademickiej twórczości okazała się wyższa od ekonomicznie korzystniejszej możliwości samorealizacji.



Londyn jest rzeczywiście niezwykle zróżnicowanym etnicznie miastem. Mijając tłumy ludzi zmierzających ulicami tego miasta do miejsc przeznaczenia nie można odgadnąć, kto jest Anglikiem, a kto OBCYM. Tu wszyscy są INNI, a zarazem tacy sami. Ich wszelkie różnice łączą, a nie dzielą. Na ulicy czy w środkach publicznej komunikacji nie ma znaczenia, kto, skąd pochodzi, jaki ma kolor skóry, jakiej jest narodowości czy wyznania, jakim mówi językiem itp.



Londyńczykom można pozazdrościć znakomitego metra!, punktualnie poruszających się po mieście piętrowych autobusów czy charakterystycznych tożsamą marką samochodu taksówek.


Każdy spotka gdzieś swojego rodaka. Korzystałem z restauracji, kawiarenek i pubów, a w każdej pracował co najmniej jeden Polak płci męskiej lub żeńskiej jako kelner/-ka, kasjer/-ka czy pracownik obsługi. Nie wstydzą się swojej polskości, chociaż niektórzy, mimo młodego wieku, fatalnie już mówią ojczystą mową. Lepiej posługują się angielskim, bo inaczej nie mogliby pracować w publicznych miejscach, w których wymaga się co najmniej dobrej komunikacji w ich języku.


Centrum Londynu stanowi tzw. strefa "zero", którą jest mała dzielnica "City of London". To w niej znajdują się historyczne budowle, które są otaczane zewsząd architektonicznymi rozwiązaniami z różnych epok, a więc i stylów. Tu odnosi się wrażenie, że nie ma architekta miasta, który zadbałby o jakiś ład estetyczny czy nawet historyczny. Burmistrz miasta nie mógłby powiedzieć, jak uczyniła to prezydent m. Warszawy, że nie zgodzi się na budowę nowego pomnika, bo zakłócałoby to harmonię historycznej tradycji ulic, którymi kiedyś chadzał Fryderyk Chopin.


Londyn jest chyba najbardziej architektonicznie postmodernistyczną stolicą europejskich państw, gdzie obok pięknej, katedry stoi nowoczesny wysokościowiec ze szkła i aluminium czy jakaś kamienica z przełomu XIX i XX w. Natomiast oznakowanie miasta jest fenomenalne.



Każdy znajdzie miejsce, do którego zmierza, bo informatory z planami miejsca, w którym się znajduje, są niemalże co kilka skrzyżowań, a na pewno w pobliżu każdej stacji metra. Nie ma potrzeby pytania o to, gdzie coś się znajduje, gdyż można trafić bez jakiegokolwiek przygotowania czy elektronicznego przewodnika.


W Londynie widać wszystkie klasy i warstwy społeczne - od bezdomnych, żebraków, poprzez robotników, pracowników usług, klasę średnią, aż po elity. Podobnie jest z placówkami oświatowymi i szkolnictwem wyższym. Są poza strefą "zero" szkoły dla dzieci różnych narodowości i ras, wielokulturowe i elitarne, które są otwarte lub strzeżone a uczniowie dochodzący pieszo lub dowożeni do nich przez osobistych kierowców.

Widziałem szkoły małe, publiczne, ale i alternatywne, w tym np. elitarną szkołę tylko dla chłopców (edukacja zróżnicowana ze względu na płeć). Szkoły elitarne chwalą się wynikami z egzaminów swoich uczniów, czego przykładem jest z daleka widoczne płótno z odnotowanymi danymi.



Do szkół elementarnych uczęszczają dzieci w wieku przedszkolnym, które w tej strukturze dojrzewają od 5 do 7 roku życia do gotowości szkolnej mając zajęcia z co najmniej dwiema nauczycielkami przedszkolnymi. Tak więc wmawianie Polakom, że w Anglii dzieci uczęszczają do szkoły już od 5 roku życia jest półprawdą, bowiem drugą jej połową jest fakt bycia w niej przedszkolakami, a nie uczniami.


Neoliberalny rynek sprawił, że pedagodzy w zakresie animacji kultury, pedagogiki społecznej czy edukacji regionalnej znajdą w Londynie pracę w jednym z kilku domów towarowych, w którym oferuje się produkty jedynie dla dzieci i młodzieży. Zarówno w tzw. "markecie MMS"-ów" , jak i "markecie z zabawkami" na każdym z czterech pięter nieustannie aktywizowało przekraczające ich próg dzieci z rodzicami grono edukatorów, którzy pokazywali gry, modele, zabawki, zachęcali do wzięcia ich do ręki, zmierzenia się z instrukcją, doświadczania, by tym samym pośrednio nakłonić ich rodziców do wydania pieniędzy na zakup.

W ten sposób mali klienci stają się przyszłymi kupującymi w hipermarketach, gdyż także w nich obserwują jak rodziców zachęca się do posmakowania czegoś, dotknięcia, wysłuchania lub zobaczenia, a zarazem milcząco nakłania ich do dokonania zakupu towaru, po który wcale nie przyszli do danego sklepu.


Zarabia się tu także sztuką uliczną, stąd co rusz można spotkać jakiegoś wokalistę, skrzypków, czy operowych śpiewaków, którzy - podobnie jak ma to miejsce we wszystkich stolicach czy miejscowościach turystycznych - uprzyjemniają przechodniom życie. Przy jednym z mostów spotkaliśmy piaskowego rzeźbiarza, któremu rzucano pensy i funty z podziwu za wykonywaną budowlę zamku.

Jak wszędzie, także w Londynie są wandale, którzy zniszczą nocną porą zaparkowany przez kogoś rower, ale generalnie można w tym mieście czuć się bezpiecznie, gdyż jest ono pilnowane przez obecnych na ulicach policjantów. Jak ktoś bardzo chce, to może na Baker Street 221B poprosić stojącego przed wejściem do Muzeum Sherlocka Holmse'a o zdjęcie z bileterem w policyjnym mundurze (nie tylko literackiej epoki).


Był też polski akcent w czasie zwiedzania Londynu, bowiem natrafiliśmy na polski festyn, w którym wystawiali nad Tamizą swoje produkty nasi rzemieślnicy, piekarze, cukiernicy, restauratorzy, pszczelarze i ogrodnicy, ale także prezentowali się uczniowie z Międzynarodowej Szkoły Polskiej w Londynie. To oni częstowali polskimi pączkami tłumnie odwiedzających gości.

Przekraczając skrzyżowania zwracaliśmy uwagę na namalowane na jezdni ostrzeżenia, by najpierw odwrócić się w prawą stronę, a dopiero potem w lewą. Nie mieliśmy z tym problemu, bo w końcu przyjechaliśmy z kraju, gdzie od kilku miesięcy obowiązuje patrzenie w prawą stronę.



Powinienem jeszcze wspomnieć o tym, że skorzystałem z usług najlepszego fryzjera strefy trzeciej Londynu, którego polscy politycy nie przepuściliby zapewne przez granicę. Imigrant, muzułmanin, a był dowcipny, serdeczny i nie poderżnął mi gardła brzytwą, chociaż mógłby.