21 lutego 2016

Redukcja i infantylizacja czytelniczej aktywności


Na biurku piętrzy się sterta książek, które cierpliwie czekają na przeczytanie. Dochodzi do tego codzienna prasa, a ta nie może być odłożona na później, bo informacje stają się nieaktualne. Później można powrócić jedynie do tekstów publicystycznych, reportaży czy recenzji. Te są nieustannie aktualne, gdyż tworzą szczególny rodzaj zapisu wydarzeń czy ludzkich postaw w syntetycznie zredagowanej refleksji i wrażliwości ich autorów.

Polacy ponoć nie czytają, ale wystarczy, że kilkadziesiąt tysięcy naukowców czyta chociaż jedną książkę miesięcznie, to podnoszą średnią krajową. Nie rozumiem zatem, co nas tak niepokoi, że wskaźniki czytelnictwa maleją, skoro dotyczą one literatury w wersji drukowanej. Tymczasem wiele osób czyta wersje elektroniczne. To prawda, że spada sprzedaż prasy codziennej i tygodniowej, miesięczników i kwartalników, półroczników i roczników. Jak nie kupujemy czasopism i książek, to wydawcy nie mają środków na wydawanie kolejnych numerów czy tytułów.



Jeden z zaprzyjaźnionych ze mną profesorów z Niemiec prenumerował najważniejsze tytuły prasowe i kupował kluczowe dla nauk pedagogicznych monografie. Na pytanie, dlaczego zamawia jeszcze tak wiele tytułów czasopism mówił, że nawet, jeśli nie ma czasu na przeczytanie ich "od deski do deski", to jednak w ten sposób podtrzymuje ich wartość i obecność w przestrzeni publicznej, w kulturze i nauce. Gdyby nie było prenumeratorów, to nie opłacałoby się oficynom wydawać pism niskonakładowych, a naukowe takimi być muszą.


Wielu z nas zgromadziło po latach pracy naukowej szereg publikacji. Być może niektórzy nie kupują książek czy nie prenumerują specjalistycznych czasopism, gdyż stają się coraz bardziej mobilni, zmieniają miejsca pobytu, pracy, zamieszkania, a więc nie mają ich gdzie gromadzić lub najzwyczajniej w świecie nie stać ich na ich zakup. Głównym jednak powodem spadku drukowanej prenumeraty i zakupów pism naukowych jest ich otwarty lub częściowo ograniczony dostęp w elektronicznej wersji. Nawet, jak trzeba za to zapłacić, to koszty są zdecydowanie niższe od drukowanej wersji. Tak więc, nie jest prawdą, że nie czytamy, tylko mamy dostęp do piśmiennictwa w Internecie.


Uczniowie też czytają. W ich minimum znajdują się lektury szkolne, albo ich opracowania. Niektórzy wydawcy postanowili już tak bardzo uprościć recepcję literatury pięknej, że na marginesach odnotowują kategorie analityczne do ich szkolnego omówienia. To jest dopiero banalizacja i wykluczanie z kultury! Koniec z koncentracją uwagi, myśleniem, wyobraźnią, przeżywaniem treści, pamięcią, bo jakiś belfer postanowił ułatwić za parę złotych własnego honorarium odczytanie tekstu. Potem jesteśmy zaskoczeni, że uczniowie piszą tak samo, odpowiadają podobnie na zadane pytania, bo przecież dostarczono im gotową "papkę". Sieć też jest pełna streszczeń, wypracowań czy pseudoanaliz.


W księgarniach zaśmieca się półki wydawnictwami, które z literaturą nie mają nic wspólnego. To nawet pięknie wydane, oprawione zeszyty, broszury, których jedynym sensem ma być odmóżdżenie klientów, rzekome ich odstresowanie, uwalnianie od napięć lub nudy. Wystarczy, że zaczną jak małe dzieci rysować szlaczki, malować i wyrażać zachwyt po ukazaniu się jakiejś figury. Infantylizm do potęgi n-tej. Kiedy moja córka zobaczyła zeszyt zatytułowany "Książka bez sensu", też chciała go kupić. Wydawca nie kryje nawet w tytule, że sprzedaje coś, co nie ma żadnego sensu. Jak zajrzymy do środka, to zobaczymy, że jest to zbiór kartek do gry w "kółko i krzyżyk", "wisielca" itp.


Trzeba zatem dzieci stawiać przed pytaniem: "Po co ci to?", "Zastanów się!", "Nie potrafisz w swoim zeszycie czy na kartce narysować czterech linii? Musisz wydać pieniądze na taki chłam? Zamiast pobiegać, pójść na rolki, rower itp. wolisz siedzieć i durnowato zamalowywać jakieś esy-floresy?

Na książkę żałuje ktoś pieniędzy, bo ponoć jest droga, ale na bulwarową prasę wyda w ciągu tygodnia więcej. Ważne, że dowie się, kto, z kim, ile razy i dlaczego. Im więcej obrazków, fotek a mniej tekstu, tym lepiej. Umysł natchniony czymś na podobieństwo książki z kartkami do wyrywania, które swoją założoną "jakością" mają spełniać funkcję papieru toaletowego. To już taki poziom osiągają niektórzy wydawcy.

Jedynym pocieszeniem jest to, że wyrokowanie o końcu książek drukowanych okazało się mocno nietrafione. Pisze o tym w "Polityce" Aleksandra Żelazińska (2016 nr 6).

19 lutego 2016

Rekonstrukcja Rady Naukowej Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki w Polsce?


W mediach społecznościowych pojawił się komunikat przewodniczącego Rady Narodowego Programu Rozwoju Humanistyki - wybitnego uczonego - profesora Ryszarda Nycza o tym, że Rada została właśnie rozwiązana przez wiceministra nauki i szkolnictwa wyższego. Powód przerwania jej pracy po zaledwie roku działalności został spuentowany wcześniej przez min. Jarosława Gowina stwierdzeniem, że:

część środowiska wskazywała na niekiedy mało transparentne zasady przyznawania finansowania".

Minister powinien zwrócić uwagę na to, że żadne z gremiów nie było i nie jest transparentne, skoro nie są jawne do końca procedury związane z przydzielaniem środków na granty także w Narodowym Centrum Nauki czy celowe dotacje resortu na działania różnych uczelni publicznych i niepublicznych. Kategoria "małej transparentności" nie jest zatem przekonywująca. Najmniej transparentna jest Polska Komisja Akredytacyjna.

Jak oświadczył przewodniczący Rady - prof. Ryszard Nycz, taki argument nie jest zgodny z prawdą. Wymagałby jednak udokumentowania powyższej diagnozy. W końcu Rada nie działała ksobnie, tylko na podstawie ram prawnych, które określiło jej ministerstwo. Oczywiście, kiedy Rada NPRH rozpoczynała swoją pracę rok temu, w styczniu 2015 - ministrem była prof. Lena Kolarska-Bobińska, co do której działalności, a ja bym dodał także - zaniechania wielu działań w obszarze krycia przez resort patologii - każdy z nas mógłby zgłosić wiele zastrzeżeń.

Minister J. Gowin też może już zastanawiać się nad tym, które z jego decyzji są monitorowane w środowisku i rejestrowane jako karygodne lub co najmniej niewłaściwe. Nie ma ministra bez skazy, gdyż zarządzanie tak obszerną dziedziną życia części elit polskich wcale nie jest łatwe i wdzięczne.

Mnie przekonuje "Oświadczenie" prof. R. Nycza, że "Rada NPRH jako zespół doradczy działa oczywiście w ramach wyznaczanych przez MNiSW, lecz działając w tych ramach spełnia w swych procedurach konkursowych wszelkie kryteria obiektywności i transparentności. Przyjęte przez obecną Radę kryteria oceny są zawarte w ogłoszeniach o konkursach dostępnych na stronie MNiSW. W toku postępowania kwalifikacyjnego owe procedury oceny były zawsze rygorystycznie przestrzegane: najkrócej mówiąc, w pierwszym etapie Rada zaproponowała ranking anonimowych streszczeń wniosków, w drugim zaś Zespoły Specjalistyczne przeprowadziły procedurę konkursową w sposób całkowicie autonomiczny. W każdym dotychczasowym posiedzeniu Rady brali też udział przedstawiciele MNiSW (Departament Nauki), którzy nigdy nie mieli zastrzeżeń do decyzji Rady oraz trybu ich podejmowania. (...)".

Mam jednak wrażenie, że powód rozwiązania Rady jest inny, natury aksjonormatywnej czy - jak kto woli - światopoglądowej. Trudno, by obecny rząd, ale i poprzedni tolerował fakt publicznej wypowiedzi jednego z członków tej Rady - materialistyczno-dialektycznego teoretyka kultury, socjologa i psychologa z wykształcenia dr. hab. Jana Sowy, który w jednym z wywiadów stwierdził:

Jestem wk...ny na Kościół jako obywatel. Kościół to pijawka i pasożyt. Nie ma tygodnia bez doniesień o skandalu z jego udziałem: wymuszenia majątku, pedofilia, znęcanie się nad dziećmi. Ta instytucja nie przynosi w Polsce żadnego pożytku, a traktowana jest jakby była źródłem wszelkich społecznych wartości. Jako obywatela oburza mnie preferencyjne traktowanie kościoła względem innych podmiotów. Zwłaszcza to, które wiąże się z realnymi pieniędzmi. Weźmy sprawę dofinansowania Świątyni Opatrzności Bożej przez ministra Bogdana Zdrojewskiego. Jest sto czterdzieści innych podmiotów, które ubiegają się o dofinansowanie, a kościół dostaje połowę stawki.

Taki język, stylistyka narracji i generalizacja nie uchodzą studentowi socjologii, a co dopiero członkowi Rady Naukowej tak ważnego Programu. To jest przedstawiciel kultury wysokiej czy popkultury?

A może innym powodem rozwiązania Rady jest obecność w niej doktora filozofii Emanuela Kulczyckiego, który prowadzi w Internecie stronę "Warsztat badacza" optując z jednej strony za umiędzynarodowieniem polskiej nauki, z drugiej zaś strony będąc zwolennikiem ścisłej parametryzacji osiągnięć naukowych? Bywa, że pośrednio krytykował rektorów za nieprzejrzyste konkursy dla naukowców a ministerstwo za to, że nie zmieniły się znacząco w naszym kraju warunki zatrudniania, pracy i płacy uczonych.

Jak pisał:

Nie uda nam się zwiększyć liczby dobrych naukowców pracujących w Polsce, jeśli nie będziemy zapewniać stabilnych warunków finansowania oraz jednocześnie:

◾rzetelnie oceniać tych, których już pracują i wyciągać konsekwencji z tej oceny – zarówno konsekwencje „nieprzyjemne” (zwolnienia) jak i „przyjemne” (podwyżki, awanse naukowe).

◾zatrudniać młodych pracowników w sposób przejrzysty i naprawdę otwarty.


Z programu PiS nie wynika, że sytuacja ulegnie w powyższej sferze poprawie, ale oczekiwania za to będą na miarę Japonii, USA czy bogatych Niemiec.

Nie wiem, dlaczego stało się tak, jak się stało. Mam żal do ministrów poprzednich rządów PO i PSL, że stworzyli i dobrze żyli z środków na wdrażanie biurokratycznych procedur i kontroli rzekomej jakości kształcenia, finansowania nauki w wymiarze służącym nielicznym, demotywującym zdolnych, bo i tak autorzy wielu bardzo dobrych wniosków nie mieli szansy na uzyskanie środków na własne projekty badawcze - głównie w wyniku ograniczeń strukturalno-finansowych, a nie merytorycznej ich niedoskonałości.

Biurokratyczny podział dziedziny nauk na dwie odrębne: humanistyczne i społeczne sprawił, że dyscypliny w naukach społecznych zostały wyjałowione z świata wartości humanistycznych. Kierowane zaś do NPRH wnioski pedagogów czy socjologów o sfinansowanie podstawowych badań z historii idei, myśli, badań hermeneutycznych w tych dyscyplinach naukowych były odrzucane jako niespełniające warunków formalnych. Formalnie, nie mieściły się w dziedzinie nauk humanistycznych. To może min. J. Gowin naprawi wieloletnie szkody w nauce i połączy obie dziedziny w jedną dziedzinę - nauk humanistyczno-społecznych. Może minister J. Gowin skończy z turystyką habilitacyjną na Słowację przecinając szalbierstwo niektórych pseudonaukowców?

18 lutego 2016

Versus


Ukazała się najnowsza rozprawa naukowa prof. Lecha Witkowskiego, która - na szczęście dla niektórych pedagogów – nie liczy już 900 stron (nie objętością mierzy się wielkość dzieła), ale stanowi niezwykle interesujący i poważny wkład w nauki humanistyczno-społeczne.

To nie jest książka do powszechnego studiowania przez początkującą w zdobywaniu wiedzy i kwalifikacji zawodowych młodzież, ale powinna stać się obowiązkową lekturą dla doktorantów. Ci bowiem mają już za sobą przynajmniej formalne wykształcenie magisterskie, więc stać ich na to, by zmierzyć się z metarefleksją autora o wysublimowanym, a przez to rzadkim „rozsmakowaniu się” wiedzą w poszukiwaniu zupełnie nowych w niej znaczeń. Brytyjski uczony, mikrobiolog, Bernard Dixon zakwalifikowałby te badania naszego filozofa edukacji do tych, które płyną nie tylko z ciekawości poznawczej, ale przede wszystkim w poczuciu akademickiego posłannictwa, troski o podejmowanie wysiłku intelektualnego nad czytanymi rozprawami.

Niniejsza monografia jest bowiem niejako pośrednio prowadzeniem przez autora dialogu z młodymi uczonymi, którzy stają się nadzieją dla kontynuowania tego typu badań w dziedzinach obu, niesłusznie rozdzielonych przez urzędników resortu, nauk humanistycznych i społecznych. Czytając tę rozprawę ma się wrażenie, jakby uczestniczyło się w rozmowie z filozofem, który nieustannie powraca w różnych jej częściach do tych samych zasad, dyrektyw, a nawet akademickich moralitetów w trosce o rozpalenie czy podtrzymanie ognia naukowego poznania, fascynacji naukową wiedzą o dotychczasowym jej stanie.

Uczula nas zarazem na pojawiające się w literaturze naukowej błędy, przekłamania, nieudolne tłumaczenia czy interpretacje kluczowego dla modelu Eriksona operatora VERSUS. Odkrywa relację versus (bycie wobec) jako antynomię strukturalną, która wpisuje się w jego dotychczasowe badania przełomu dwoistości w humanistyce. Jak pisze: "Bycie wobec" wymaga "ontologii między". jako że niesie powiązanie, sprzężenie zwrotne, komplementarną więź, wzajemnie niezbywalną, wykluczająca łatwe hipostazowanie.(s. 24)

Tego typu studia tylko pozornie nie przynoszą wymiernych korzyści ani państwu, ani systemowi edukacji. Ich autoteliczny wymiar wpisuje się w niedostrzegalny dla rządzących na różnych szczeblach, także akademickiego życia, rozwój kultury naukowej. W przypadku tej rozprawy jest już ona na wyższym poziomie, bowiem łączy w sobie jakże typowe dla tego autora myślenie krytyczne, a nawet samokrytyczne w połączeniu ze swoistego rodzaju rebelią. Słusznie nas zachęca do tego ze względu na bezmyślne utrwalanie od lat w środowisku psychologicznym, ale także w recepcji przedstawicieli innych nauk, niewłaściwie – jego zdaniem – odczytanej kategorii „versus” w psychodynamicznym modelu Erika H. Eriksona cyklicznego rozwoju człowieka.

Na tego typu rebelię mogą sobie pozwolić albo ci, którzy jak prof. L. Witkowski, znajdują się na samym szczycie akademickich osiągnięć, toteż – jak pisze o tym Dixon – nie mają nic do stracenia, albo młodzi naukowcy, których dzięki własnemu talentowi odwadze stać na ryzyko nieortodoksyjnego myślenia uwolnionego od spodziewanych korzyści. Lech Witkowski łączy powyższą rozprawą niejako cykl własnego naukowego rozwoju w obszarze analiz modelu Eriksona, który fascynował go właśnie na początku jego drogi akademickiego rozwoju, aby po kilkudziesięciu latach powrócić na ścieżkę myślenia z nowymi pytaniami, hipotezami i stanowczo formułowanymi tezami. Odsłania nam wartość metarefleksji, ustawicznie prowadzonych przez niego badań, które są odroczone w czasie na tych samych w większości rozprawach źródłowych interesującego go dorobku. Poszerzył je jednak o nowe źródła i opracowania, zawierające często błędne ich odczytania, powierzchowne czy też o bezmyślne streszczenia podręcznikowych redukcji myśli.

Jest to pasjonujące laboratorium myśli uczonego, z którym trudno będzie zmierzyć się młodemu pokoleniu, jeśli uprzednio nie przeczyta w oryginale wszystkich rozpraw Erika H. Eriksona. Niestety, obawiam się, że nie znajdziemy takich nawet wśród obecnych psychologów, skoro – jak pisze L. Witkowski – nie zadali sobie nawet trudu, by zastanowić się nad tym, co oznacza fundamentalna na każdym poziomie cyklu życia formuła „versus”. Nie wystarczy tu jej proste, lingwistycznie techniczne przetłumaczenie, skoro kryje ona w sobie znacznie więcej, niż z niego by wynikało. Być może to studium auto- i metakrytyczne nawet zwolni naukowców z wysiłku dotarcia do tych lektur i zastanowienia się nad sensem treści oporu wobec dotychczasowej recepcji i akademickiej popularyzacji eriksonowskiej koncepcji. Po co mieliby to czynić, skoro L. Witkowski wykonał już za nich to zadanie?

Moim zdaniem właśnie ta książka powinna zachęcić studentów i naukowców psychologii, pedagogiki i socjologii do ponownego studiowania tekstów E.H. Eriksona i zastanowienia się nad nimi w kontekście zarówno przywoływania ich we własnych studiach teoretycznych, jak i konceptualizowaniu własnych badań empirycznych. To, o czym pisze w swojej książce Witkowski powinno doprowadzić do radykalnej zmiany także narzędzi diagnostycznych, które były przez dziesiątki lat konstruowane na bazie niewłaściwej recepcji istoty typologii każdej z faz cyklicznego rozwoju człowieka.

W tym zatem upatruję także ogromny walor praktyczny publikacji, bowiem wynika z jej treści jaka odpowiedzialność spoczywa na uczonych, badaczach, jeśli konstruują narzędzia diagnostyczne w oparciu o strukturę nieadekwatnych do teorii zmiennych. Z publikacji Witkowskiego wynika, jak jego krytyka demistyfikuje niewłaściwe panowanie psychologów nad różnymi wymiarami ludzkiej egzystencji badanych osób według błędnie odczytanego eriksonowskiego modelu.

Znakomicie się stało, że profesor Lech Witkowski poświęcił ponownie swoją refleksję filozoficzną dotychczasowemu odczytaniu modelu Eriksona, bo ani psychologów, ani socjologów czy pedagogów nie było do tej pory stać na taki luksus głębokiej, świetnie udokumentowanej kontemplacji. Widać dzięki niej jak ważna jest w nauce migracja umysłowa, przemieszczanie się uczonego z jednej dyscypliny do drugiej bez kompleksu bycia w niej formalnie wykształconym. Ten typ migracji naukowej prowadzi właśnie do powstania nowych powiązań wiedzy i być może tworzenia się także nowych sieci badawczych.

Mam nadzieję, że psycholodzy darują sobie milczenie czy obojętność na obecną już na rynku rozprawę Lecha Witkowskiego i zaczną włączać do swoich debat, studiów i zespołów badawczych przedstawicieli także innych nauk społecznych i humanistycznych. Może nawet będzie miała miejsce naukowa dyskusja nad tezami L:. Witkowskiego tak, jak uczynili to pedagodzy w ub. roku polemizując i wychwalając na łamach "Studiów z Teorii Wychowania" wcześniejszą monografię naukową tego autora poświęconą pedagogice Heleny Radlińskiej. W przeciwnym razie zdarzająca się ze strony psychologów arogancja wobec pedagogów i ignorancja pedagogiczna będą prowadzić do projektów badawczych, na których wprawdzie da się dobrze zarobić, ale nie tylko finansowo. Można bowiem znacznie więcej stracić, kiedy publikuje się wyniki badań coraz łatwiej rozpoznawalnych jako zbiór artefaktów.