08 lutego 2016

Jak Polska Komisja Akredytacyjna poprawia sobie samopoczucie


Otrzymałem tekst, który nosi tytuł: "OCENA ZEWNĘTRZNA PRAC PKA w świetle badań ankietowych (w 2015 r.)".

Nie wiemy, kto jest autorem tego niby-raportu, ale z jego treści wynika, że prawdopodobnie jest nim urzędnik/pracownik PKA. Jeśli tak, to by oznaczało, że oceniany stworzył narzędzie do oceny, które posłużyło mu do tego, by móc po uzyskaniu odpowiedzi na 11 pytań od pracownika naukowego z kontrolowanej jednostki - dokonać samooceny. Stwierdzenie w tytule tego materiału, że jest to ocena zewnętrzna świadczy o tym, że jego autor nie rozumie tej kategorii.

Raport powinien brzmieć: "Ocena PKA w świetle jawnej opinii jednostek poddawanych kontroli". Wiadomo przecież, kto udzielał odpowiedzi na pytania sugerujące, a więc najmniej wiarygodne i de facto bezwartościowe (poza tym ostatnim, które tylko częściowo spełnia ten warunek):

1. Czy Biuro PKA przysłało Państwu informację o planowanej wizytacji wystarczająco wcześnie, aby można się było do niej dobrze przygotować?

2. Czy Państwa zdaniem członkowie zespołu wnikliwie zapoznali się przed wizytacją z Raportem Samooceny? Jeśli odpowiedź jest negatywna prosimy o krótkie uzasadnienie.

3. Czy zakres przedmiotowy wizytacji pozwolił na sprawną i rzetelną ocenę jakości kształcenia?

4. Czy czas trwania wizytacji pozwolił na sprawną i rzetelną ocenę jakości kształcenia?

5. Czy zespół wizytujący formułował swoje oczekiwania w sposób zrozumiały?

6. Czy zespół wizytujący formułował swoje oczekiwania w sposób zgodny z obowiązującymi przepisami prawa?

7. Czy postawa i zachowanie członków zespołu oceniającego w trakcie całej wizytacji świadczyły o poszanowaniu standardów etycznych?

8. Czy podsumowanie pracy zespołu oceniającego podczas spotkania z władzami uczelni było poparte rzeczową i obiektywną argumentacją?

9. Czy wizytacja okazała się pomocna w rozwiązywaniu bieżących problemów dotyczących ocenianego kierunku / jednostki?

10. Czy wizytacja okazała się pomocna w ukierunkowywaniu ewentualnych zmian?

11. Jak ogólnie oceniają Państwo jakość pracy zespołu oceniającego?

Nie wiem, kto układał te pytania, ale musiał być ignorantem. Moi studenci wiedzą, że nie należy w taki sposób konstruować pytań, jak te oznaczone numerem 3,4,7 i 8, jak i nie ma sensu stawianie respondentom pytań rozstrzygnięcia, jeżeli zależy nam na ustaleniu prawdy o badanej rzeczywistości.

Ba, złamana jest tu zasada anonimowości. PKA sugeruje, że jest to ocena zewnętrzna, natomiast miałoby to miejsce, gdyby podmiotem dociekającym prawdy o jakości przebiegu akredytacji była instytucja zupełnie nie związana z PKA Tak chyba w tym przypadku nie było.

Nawet z tej lipnej diagnozy wynika, że prawie co trzeci członek zespołu akredytacyjnego nie wykazał się profesjonalizmem. Fajnie. To znaczy, że byli wśród nich ignoranci, ludzie niekompetentni. Natomiast aż czy zaledwie 25% członków zespołów akredytacyjnych cechowała życzliwość i kultura osobista? Czyżby zatem arogancja była dominującym przejawem postaw członków PKA? To dobrze czy źle? Zależy, jak na to spojrzeć.

Gratuluję dobrego samopoczucia poprzednikom, a częściowo przecież przechowanym w kolejnej kadencji. Napisali bowiem o sobie:
"Podobnie jak w latach ubiegłych ogólna ocena prac Polskiej Komisji Akredytacyjnej pozostaje na bardzo wysokim poziomie, a oceny negatywne zdarzają się incydentalnie."

Co za banały, co za bezwartościowy dokument. Czy warto tak ośmieszać państwową instytucję? Może zatem czas na rzetelną a zewnętrzną kontrolę i ocenę? Może jednak ktoś sprawdzi, jak to jest możliwe, że jednostki, w których są zatrudnieni członkowie PKA, uzyskały oceny wyróżniające? Czyżby było tak wspaniale?

Dlaczego PKA nie dociekała powodów zwrotności ankiet na poziomie jedynie 25%!!! Nikomu nic to nie mówi?


07 lutego 2016

Pies ogrodnika w lokalnej polityce oświatowej




W jedenastotysięcznym miasteczku został oddany w 1995 r. do użytku nowy budynek liceum ogólnokształcącego. Do wielkiego, akademickiego miasta młodzież miała średnio ok. 25 km. Są w nim jednak dwie szkoły podstawowe i dwa gimnazja, a zatem - mogłoby się wydawać - nie powinno być problemu z naborem do średniej szkoły ogólnokształcącej tym bardziej, że do nowocześnie wyposażonego budynku dobudowano z funduszy unijnych halę-salę gimnastyczną. Tak szkołę, jak i nowoczesną halę poświęcił biskup, byli obecni przy kolejnych wydarzeniach związanych z nadaniem jej imienia jednego z najwybitniejszych Polaków XX i XXI wieku władcy samorządowi, polityczni, państwowi, bo w małym mieście ceni się tradycję, czci pamięć ludzi zasłużonych dla społeczeństwa, w tym także dla edukacji.

Dyrektorką LO została nauczycielka języka polskiego, o której można powiedzieć tylko same dobre słowa, wyrazić wdzięczność w imieniu młodzieży i jej rodzin, że potrafiła w małej szkole (chyba w najlepszym okresie liczyła 110 uczniów) stworzyć unikalne środowisko autoedukacyjne, mocno osadzone w kulturze i dziedzictwie mikroregionu troszcząc się o każdy kolejny rocznik jak matka o własne dzieci. Niektórzy płacą wysokie czesne, by ich dziecko było w bezpiecznej szkole, w której klasach nie ma więcej niż 20 uczniów. A wspomniane liceum spełnia te warunki za darmo, bo jest szkołą publiczną.

Nauczyciel kochający swoją pracę, a jest takich w naszym kraju wielu, pasjonat własnego przedmiotu, miłośnik - w tym przypadku - literatury polskiej i światowej, znakomity wychowawca i rzecznik także egzystencjalnych problemów nastolatków, może mieć poczucie wielkiej satysfakcji z dotychczasowych dokonań. Rozmawiając z dyrektorką o "jej" szkole, obcuję zarazem z historią i pedagogiką społeczną setek rodzin z jednego z łódzkich powiatów. Widzę, jak u nauczycielki żyjącej przez lata radością tworzenia unikalnej wspólnoty wychowawczej pojawia się ból dramatu, który jest wynikiem podjętej przez powiatowych radnych uchwały o zamiarze likwidacji tej szkoły w 2017 r. Nie chodzi tu już o to, czy łódzki kurator wyrazi na to zgodę czy nie, bo jest to w gruncie rzeczy tylko i wyłącznie administracyjna decyzja.

Tymczasem w tle jest zadziwiająca polityka działaczy SLD i PSL, którzy opanowawszy teren w samorządowych wyborach muszą zaznaczyć swoją dominację, by zrealizować określone interesy. Być może w grę wchodzą też czyjeś kompleksy, zawiść, ot, ludzkie, prymitywne instynkty wśród części nauczycielskiego jednego z gimnazjów, którego grono mogło zniechęcać kończących szkołę absolwentów do kontynuowania edukacji w lokalnym liceum. Motyw? Po co dać powód do satysfakcji pani dyrektor? Dlaczego ona ma mieć sukcesy? Jeszcze okazałoby się, że rozejdzie się w mieście wieść o tym, jak źle kształcono niektórych uczniów lub w niektórych przedmiotach? Pies ogrodnika jest tu stałą regułą gry o pokazanie, kto ma władzę.

W końcu, to w jednym z gimnazjów dyrektor-alkoholik stał się głównym bohaterem mediów i okrył wstydem tę placówkę. To źle, bo dyrektorka liceum nie tylko, że jest osobą o wielkiej kulturze osobistej, to jeszcze przekazuje ją swoim wychowankom. W liceum od początku jego istnienia, nie było żadnej interwencji policji, nie było narkomanii, alkoholizmu, fali przemocy, a wszyscy jego absolwenci mogą pochwalić się dyplomami ukończenia szkół wyższych. To nie dobrze! Powinno być źle, wtedy lokalna społeczność miałaby na kim "psy wieszać", a tak to "spuszcza swoje z łańcucha", by nie dać powodu do kolejnego naboru do liceum.

Wystarczy, że od dwóch lat nauczyciele gimnazjum zmówili się, by swoich trzecioklasistów zachęcać do emigracji: "a po co wam tutejsze liceum", "nie lepiej uczyć się w Łodzi", "w mieście macie większe szanse" itp. Skąd taka zapiekłość? Z prozaicznego powodu. Dwa lata temu dyrektorka LO chciała powołać i doprowadziła do tego dzięki uzgodnieniom z władzami miasta i gminy oraz powiatu, że powstanie zespół szkół łączący gimnazjum z liceum. Moim zdaniem był to znakomity ruch, bowiem stwarzał szansę na objęcie najzdolniejszej młodzieży kształceniem ogólnym w sześcioletnim cyklu w warunkach edukacyjnie ekskluzywnych.
Czegoś takiego nie mogli darować nauczyciele gimnazjum, którzy nagle musieliby zacząć walczyć, zabiegać w rekrutacji o uczniów dla swojej placówki. A po co, skoro bez wysiłku, bez żadnego trudu, bez jakichkolwiek zmian można mieć zawsze spełniony limit i spokojnie przychodzić do pracy? Trzeba było zatem "wykosić" dyrektorkę liceum innym sposobem. Nie tylko, że pozbawiając liceum naboru przynajmniej do jednego oddziału, to teraz włączając polityków w pozbawienie jej miejsca pracy.

Najważniejsze w tym wszystkim jest to, czego nie wiemy, a co odbywa się w zaciszu gabinetów, pokoików czy telefonicznych rozmów między dysponentami szkoły, a więc radnymi powiatowymi i organem prowadzącym. Co z tego, że rodzice i jedna z lokalnych biznesmenek są gotowi wesprzeć szkołę, by ta miała szansę na przetrwanie demograficznego niżu. Tu jest już klasyczny wariant zemsty za ambicje, za waleczność dyrektorki o liceum, które jest dumą tej społeczności. Ona sama była w poprzedniej kadencji radną miasta i potrafiła - jak na ironię losu - uratować małą szkołę podstawową, której prowadzenie absolutnie nie opłaca się gminie. Teraz sama jest w sytuacji, kiedy nikomu już nie zależy na jedynym liceum.

Nikomu? Przesadziłem. Pojawił się klient, który ma chrapkę na ten budynek i prowadzenie w nim niepublicznej szkoły, a jest nim zakon łódzkich Bernardynów. Mają swoje liceum w Łodzi, ale... nagle zapałali chęcią wejścia w posiadanie liceum w miejscowości, w której rok temu nabór był tak niski, że nie otworzono żadnego oddziału dla pierwszej klasy. W szkole jest zatem tylko klasa trzecia i druga. Pojawiła się szansa na lepszy nabór w tym roku, bo dyrektorka zaczęła prowadzić bardzo intensywną kampanię rekrutacyjną spotykając się z rodzicami gimnazjalistów. Cóż z tego, skoro zainteresowany likwidacją LO starosta (a może i burmistrz miasta i gminy?) w czasie styczniowej sesji zabronił jej prowadzenia naboru.

Czyżby starostwo lub gmina już dogadało się z ojcami Bernardynami i za wszelką cenę chcą im tę szkołę przekazać, a na przeszkodzie stoi im już tylko dyrektorka liceum? Nota bene starosta jest z SLD, a pani dyrektor przez lata była radną popieraną przez PiS. W ostatniej kampanii wyborczej do samorządu wyeliminowano ją z gry prowokacją z rzekomą jej niechęcią wobec nadania placu zabaw imienia "Kubusia Puchatka" tylko dlatego, że ujawniła zagrywkę polityczną swojej konkurentki. Plac jaki był, taki jest nadal, a ani Puchatka, ani chatki tam nikt nie uświadczy.

To nie jest tylko polski problem, chociaż usiłuje się mu nadać cechy narodowej wady. Nie lubi się tych, którym coś się chce i jeszcze na domiar wszystkiego mają sukcesy. Niektórzy uwielbiają za to czyjeś zmartwienia, byle tylko inni mieli gorzej. Ot, syndrom Kargula i Pawlaka. Takim postawom zawsze towarzyszy zdrada - zdrada wartości, własnego środowiska, wyborców. Nawet powiatowi radni z tego miasta głosowali za likwidacją liceum! Nie chcą mieć publicznej szkoły średniej drugiego stopnia? Wolą, by tylko przez rok prowadzili ją księża Bernardyni, mimo że nie mają żadnych gwarancji naboru do I klasy? Co zrobi starostwo powiatowe, jak rodzice nie zechcą płacić za edukację swoich pociech w liceum?

Jak ten świat potrafi się zmieniać. Cóż za idiosynkrazje odczytujemy w polityce, w której nie o młodzież i nie o edukację musi chodzić, ale o zupełnie inne interesy. Jakie?

(Fot. Twitter)

06 lutego 2016

Oświatowa kartografia dla analfabetów








Komunikacja polityków ze społeczeństwem schodzi do poziomu, który świadczy o tym, że rządzący uważają swój lud za niedorozwinięty, a może źle wykształcony. Ktoś znowu rysuje i publikuje na stronie resortu edukacji mapki jak dla małych dzieci (z pełnym szacunkiem dla dzieci). Czyżby zagnieździli się w MEN kolejni marketingowcy, którzy postanowili tak upraszczać zapowiadane przez ministrę zmiany, żebyśmy nie mieli już żadnych wątpliwości, co do zawartej w nich treści, a raczej ich braku? Czy może jest to znak naszych czasów, pełnych pseudoznaczeń, kiczowatych symboli, opakowywanych w ilustracje banałów?

Zaczęła z tym pseudokartograficznym kiczem b. ministra edukacji Katarzyna Hall, a potem z lubością pompowała pieniądze podatników w kolejne mapki Krystyna Szumilas i Joanna Kluzik-Rostkowska. Jak widzę, wirus "PR-kartografów" tak mocno zagnieździł się w budynku MEN, że chyba nie znajdziemy już na to medycznego antidotum. Jeden z wybitnych profesorów geografii Uniwersytetu Łódzkiego zapytał mnie - co to jest za jakaś nowa moda w posługiwaniu się przez rządzących mapami, które z kartografią nie mają nic wspólnego? Przecież to jest antyedukacyjne, kompletne nieporozumienie.

Od kiedy to decyzje polityczne są "mapą drogową"? Ta metafora już się zużyła. Metaforę można zastosować raz, ale nie odgrzewać jak stare kotlety, bo przestaje "smakować", a tym samym być strawną do konsumenta. To już nawet w tej miejscami "śmieciowej" Wikipedii potrafiono napisać, że określenie "mapa drogowa", które stało się popularne w debatach publicznych, jest "niepoprawnym językowo synonimem harmonogramu, czy szczegółowego planu lub schematu działań realizowanych stopniowo, a mających doprowadzić do osiągnięcia zamierzonego celu."

Pytam zatem o CEL PODRÓŻY, w którą chce zabrać ministerstwo nasze dzieci, "skazane" na powszechny obowiązek szkolny. Quo vadis ministrze edukacji?

Jak spojrzymy na tę mapkę, to zobaczymy, że autostrada jak rzeka bierze początek w morzu - co już jest kuriozalne - a kończy swój bieg w szkole, co jest jeszcze bardziej niepokojące, bo oznacza, że może dojść do zderzenia. Co gorsza, ta mapa jest patologiczna w swej treści, bowiem województwo mazowieckie, lubelskie, śląskie i podlaskie są na północy kraju, a warmińsko-mazurskie jest na zachodzie naszego kraju. Jeszcze lepiej, bo województwo podkarpackie, a nawet moje - łódzkie są na miejscu warmińsko-mazurskiego. To niezła się nam szykuje mapa drogowa - bez celu, z zalaną wodą rzeką i nowym podziałem administracyjnym kraju.

Kto siedzi w tym gimbusiku enerdowskiej marki? W tytule mapki: "Uczeń-Rodzic-Nauczyciel. Dobra zmiana" są tylko trzy podmioty, a w gimbusiku siedzą cztery. To pewnie tajny związkowiec, który będzie pilnował, by szkoła była dobra dla kilkunastu tysięcy związkowców na etatach, z których braku obecności w procesie kształcenia i wychowania nie wynika żadne dobro ani dla uczniów, ani dla ich rodziców, a już tym bardziej dla nauczycieli. Dobrze, że jest tańsza benzyna, to z falą rzeki dokądś dojadą. Tylko ciągle nie wiem, dokąd?