07 lutego 2016

Pies ogrodnika w lokalnej polityce oświatowej




W jedenastotysięcznym miasteczku został oddany w 1995 r. do użytku nowy budynek liceum ogólnokształcącego. Do wielkiego, akademickiego miasta młodzież miała średnio ok. 25 km. Są w nim jednak dwie szkoły podstawowe i dwa gimnazja, a zatem - mogłoby się wydawać - nie powinno być problemu z naborem do średniej szkoły ogólnokształcącej tym bardziej, że do nowocześnie wyposażonego budynku dobudowano z funduszy unijnych halę-salę gimnastyczną. Tak szkołę, jak i nowoczesną halę poświęcił biskup, byli obecni przy kolejnych wydarzeniach związanych z nadaniem jej imienia jednego z najwybitniejszych Polaków XX i XXI wieku władcy samorządowi, polityczni, państwowi, bo w małym mieście ceni się tradycję, czci pamięć ludzi zasłużonych dla społeczeństwa, w tym także dla edukacji.

Dyrektorką LO została nauczycielka języka polskiego, o której można powiedzieć tylko same dobre słowa, wyrazić wdzięczność w imieniu młodzieży i jej rodzin, że potrafiła w małej szkole (chyba w najlepszym okresie liczyła 110 uczniów) stworzyć unikalne środowisko autoedukacyjne, mocno osadzone w kulturze i dziedzictwie mikroregionu troszcząc się o każdy kolejny rocznik jak matka o własne dzieci. Niektórzy płacą wysokie czesne, by ich dziecko było w bezpiecznej szkole, w której klasach nie ma więcej niż 20 uczniów. A wspomniane liceum spełnia te warunki za darmo, bo jest szkołą publiczną.

Nauczyciel kochający swoją pracę, a jest takich w naszym kraju wielu, pasjonat własnego przedmiotu, miłośnik - w tym przypadku - literatury polskiej i światowej, znakomity wychowawca i rzecznik także egzystencjalnych problemów nastolatków, może mieć poczucie wielkiej satysfakcji z dotychczasowych dokonań. Rozmawiając z dyrektorką o "jej" szkole, obcuję zarazem z historią i pedagogiką społeczną setek rodzin z jednego z łódzkich powiatów. Widzę, jak u nauczycielki żyjącej przez lata radością tworzenia unikalnej wspólnoty wychowawczej pojawia się ból dramatu, który jest wynikiem podjętej przez powiatowych radnych uchwały o zamiarze likwidacji tej szkoły w 2017 r. Nie chodzi tu już o to, czy łódzki kurator wyrazi na to zgodę czy nie, bo jest to w gruncie rzeczy tylko i wyłącznie administracyjna decyzja.

Tymczasem w tle jest zadziwiająca polityka działaczy SLD i PSL, którzy opanowawszy teren w samorządowych wyborach muszą zaznaczyć swoją dominację, by zrealizować określone interesy. Być może w grę wchodzą też czyjeś kompleksy, zawiść, ot, ludzkie, prymitywne instynkty wśród części nauczycielskiego jednego z gimnazjów, którego grono mogło zniechęcać kończących szkołę absolwentów do kontynuowania edukacji w lokalnym liceum. Motyw? Po co dać powód do satysfakcji pani dyrektor? Dlaczego ona ma mieć sukcesy? Jeszcze okazałoby się, że rozejdzie się w mieście wieść o tym, jak źle kształcono niektórych uczniów lub w niektórych przedmiotach? Pies ogrodnika jest tu stałą regułą gry o pokazanie, kto ma władzę.

W końcu, to w jednym z gimnazjów dyrektor-alkoholik stał się głównym bohaterem mediów i okrył wstydem tę placówkę. To źle, bo dyrektorka liceum nie tylko, że jest osobą o wielkiej kulturze osobistej, to jeszcze przekazuje ją swoim wychowankom. W liceum od początku jego istnienia, nie było żadnej interwencji policji, nie było narkomanii, alkoholizmu, fali przemocy, a wszyscy jego absolwenci mogą pochwalić się dyplomami ukończenia szkół wyższych. To nie dobrze! Powinno być źle, wtedy lokalna społeczność miałaby na kim "psy wieszać", a tak to "spuszcza swoje z łańcucha", by nie dać powodu do kolejnego naboru do liceum.

Wystarczy, że od dwóch lat nauczyciele gimnazjum zmówili się, by swoich trzecioklasistów zachęcać do emigracji: "a po co wam tutejsze liceum", "nie lepiej uczyć się w Łodzi", "w mieście macie większe szanse" itp. Skąd taka zapiekłość? Z prozaicznego powodu. Dwa lata temu dyrektorka LO chciała powołać i doprowadziła do tego dzięki uzgodnieniom z władzami miasta i gminy oraz powiatu, że powstanie zespół szkół łączący gimnazjum z liceum. Moim zdaniem był to znakomity ruch, bowiem stwarzał szansę na objęcie najzdolniejszej młodzieży kształceniem ogólnym w sześcioletnim cyklu w warunkach edukacyjnie ekskluzywnych.
Czegoś takiego nie mogli darować nauczyciele gimnazjum, którzy nagle musieliby zacząć walczyć, zabiegać w rekrutacji o uczniów dla swojej placówki. A po co, skoro bez wysiłku, bez żadnego trudu, bez jakichkolwiek zmian można mieć zawsze spełniony limit i spokojnie przychodzić do pracy? Trzeba było zatem "wykosić" dyrektorkę liceum innym sposobem. Nie tylko, że pozbawiając liceum naboru przynajmniej do jednego oddziału, to teraz włączając polityków w pozbawienie jej miejsca pracy.

Najważniejsze w tym wszystkim jest to, czego nie wiemy, a co odbywa się w zaciszu gabinetów, pokoików czy telefonicznych rozmów między dysponentami szkoły, a więc radnymi powiatowymi i organem prowadzącym. Co z tego, że rodzice i jedna z lokalnych biznesmenek są gotowi wesprzeć szkołę, by ta miała szansę na przetrwanie demograficznego niżu. Tu jest już klasyczny wariant zemsty za ambicje, za waleczność dyrektorki o liceum, które jest dumą tej społeczności. Ona sama była w poprzedniej kadencji radną miasta i potrafiła - jak na ironię losu - uratować małą szkołę podstawową, której prowadzenie absolutnie nie opłaca się gminie. Teraz sama jest w sytuacji, kiedy nikomu już nie zależy na jedynym liceum.

Nikomu? Przesadziłem. Pojawił się klient, który ma chrapkę na ten budynek i prowadzenie w nim niepublicznej szkoły, a jest nim zakon łódzkich Bernardynów. Mają swoje liceum w Łodzi, ale... nagle zapałali chęcią wejścia w posiadanie liceum w miejscowości, w której rok temu nabór był tak niski, że nie otworzono żadnego oddziału dla pierwszej klasy. W szkole jest zatem tylko klasa trzecia i druga. Pojawiła się szansa na lepszy nabór w tym roku, bo dyrektorka zaczęła prowadzić bardzo intensywną kampanię rekrutacyjną spotykając się z rodzicami gimnazjalistów. Cóż z tego, skoro zainteresowany likwidacją LO starosta (a może i burmistrz miasta i gminy?) w czasie styczniowej sesji zabronił jej prowadzenia naboru.

Czyżby starostwo lub gmina już dogadało się z ojcami Bernardynami i za wszelką cenę chcą im tę szkołę przekazać, a na przeszkodzie stoi im już tylko dyrektorka liceum? Nota bene starosta jest z SLD, a pani dyrektor przez lata była radną popieraną przez PiS. W ostatniej kampanii wyborczej do samorządu wyeliminowano ją z gry prowokacją z rzekomą jej niechęcią wobec nadania placu zabaw imienia "Kubusia Puchatka" tylko dlatego, że ujawniła zagrywkę polityczną swojej konkurentki. Plac jaki był, taki jest nadal, a ani Puchatka, ani chatki tam nikt nie uświadczy.

To nie jest tylko polski problem, chociaż usiłuje się mu nadać cechy narodowej wady. Nie lubi się tych, którym coś się chce i jeszcze na domiar wszystkiego mają sukcesy. Niektórzy uwielbiają za to czyjeś zmartwienia, byle tylko inni mieli gorzej. Ot, syndrom Kargula i Pawlaka. Takim postawom zawsze towarzyszy zdrada - zdrada wartości, własnego środowiska, wyborców. Nawet powiatowi radni z tego miasta głosowali za likwidacją liceum! Nie chcą mieć publicznej szkoły średniej drugiego stopnia? Wolą, by tylko przez rok prowadzili ją księża Bernardyni, mimo że nie mają żadnych gwarancji naboru do I klasy? Co zrobi starostwo powiatowe, jak rodzice nie zechcą płacić za edukację swoich pociech w liceum?

Jak ten świat potrafi się zmieniać. Cóż za idiosynkrazje odczytujemy w polityce, w której nie o młodzież i nie o edukację musi chodzić, ale o zupełnie inne interesy. Jakie?

(Fot. Twitter)

06 lutego 2016

Oświatowa kartografia dla analfabetów








Komunikacja polityków ze społeczeństwem schodzi do poziomu, który świadczy o tym, że rządzący uważają swój lud za niedorozwinięty, a może źle wykształcony. Ktoś znowu rysuje i publikuje na stronie resortu edukacji mapki jak dla małych dzieci (z pełnym szacunkiem dla dzieci). Czyżby zagnieździli się w MEN kolejni marketingowcy, którzy postanowili tak upraszczać zapowiadane przez ministrę zmiany, żebyśmy nie mieli już żadnych wątpliwości, co do zawartej w nich treści, a raczej ich braku? Czy może jest to znak naszych czasów, pełnych pseudoznaczeń, kiczowatych symboli, opakowywanych w ilustracje banałów?

Zaczęła z tym pseudokartograficznym kiczem b. ministra edukacji Katarzyna Hall, a potem z lubością pompowała pieniądze podatników w kolejne mapki Krystyna Szumilas i Joanna Kluzik-Rostkowska. Jak widzę, wirus "PR-kartografów" tak mocno zagnieździł się w budynku MEN, że chyba nie znajdziemy już na to medycznego antidotum. Jeden z wybitnych profesorów geografii Uniwersytetu Łódzkiego zapytał mnie - co to jest za jakaś nowa moda w posługiwaniu się przez rządzących mapami, które z kartografią nie mają nic wspólnego? Przecież to jest antyedukacyjne, kompletne nieporozumienie.

Od kiedy to decyzje polityczne są "mapą drogową"? Ta metafora już się zużyła. Metaforę można zastosować raz, ale nie odgrzewać jak stare kotlety, bo przestaje "smakować", a tym samym być strawną do konsumenta. To już nawet w tej miejscami "śmieciowej" Wikipedii potrafiono napisać, że określenie "mapa drogowa", które stało się popularne w debatach publicznych, jest "niepoprawnym językowo synonimem harmonogramu, czy szczegółowego planu lub schematu działań realizowanych stopniowo, a mających doprowadzić do osiągnięcia zamierzonego celu."

Pytam zatem o CEL PODRÓŻY, w którą chce zabrać ministerstwo nasze dzieci, "skazane" na powszechny obowiązek szkolny. Quo vadis ministrze edukacji?

Jak spojrzymy na tę mapkę, to zobaczymy, że autostrada jak rzeka bierze początek w morzu - co już jest kuriozalne - a kończy swój bieg w szkole, co jest jeszcze bardziej niepokojące, bo oznacza, że może dojść do zderzenia. Co gorsza, ta mapa jest patologiczna w swej treści, bowiem województwo mazowieckie, lubelskie, śląskie i podlaskie są na północy kraju, a warmińsko-mazurskie jest na zachodzie naszego kraju. Jeszcze lepiej, bo województwo podkarpackie, a nawet moje - łódzkie są na miejscu warmińsko-mazurskiego. To niezła się nam szykuje mapa drogowa - bez celu, z zalaną wodą rzeką i nowym podziałem administracyjnym kraju.

Kto siedzi w tym gimbusiku enerdowskiej marki? W tytule mapki: "Uczeń-Rodzic-Nauczyciel. Dobra zmiana" są tylko trzy podmioty, a w gimbusiku siedzą cztery. To pewnie tajny związkowiec, który będzie pilnował, by szkoła była dobra dla kilkunastu tysięcy związkowców na etatach, z których braku obecności w procesie kształcenia i wychowania nie wynika żadne dobro ani dla uczniów, ani dla ich rodziców, a już tym bardziej dla nauczycieli. Dobrze, że jest tańsza benzyna, to z falą rzeki dokądś dojadą. Tylko ciągle nie wiem, dokąd?


05 lutego 2016

Edukacja w świecie


Warto zajrzeć do systemów szkolnych w innych krajach, by zobaczyć, czym interesują się w nich pedagodzy, nauczyciele czy politycy oświatowi. Nie jest moim celem zachęcanie do kopiowania czegokolwiek, bo nie ma to najmniejszego sensu. Gdyby ktoś wpadł na pomysł, że w ten sposób błyśnie (nie-)swoją innowacyjnością, to raczej czeka go porażka. Odsłona zagranicznych praktyk edukacyjnych pozwala jednak spojrzeć na pewne rozwiązania, które w jednym kraju mają "wyspowy", a w innym powszechnie obowiązujący charakter.

Oto kilka przykładów, które zaczerpnąłem z przesyłanego mi przez czeskich kolegów serwisu porównawczej pedagogiki:

1. eSport

W jednej z norweskich szkół proponuje się uczniom zamiast lekcji wychowania fizycznego zajęcia z gier internetowych. O takim rozwiązaniu pisze Oliver Smith na stronie The Memo. Zajęcia powyższego typu wprowadzono na prośbę młodzieży. Na zajęcia z e-sportu przeznacza się w szkole pięć godzin tygodniowo (sic!) , a uczestniczy w nich 30 uczniów, którzy zamiast gimnastyki czy uprawiania jednej z dyscyplin lekkiej atletyki mogą rywalizować w takich grach, jak StarCraft II, Counter-Strike: Global Offensive, Dota 2 nebo League of Legends.

Ponoć jest to eksperyment, toteż jeśli przedmiot e-sport sprawdzi się, zostanie włączony jako pełnoprawne zajęcia do organizacji i planu kształcenia. Ponoć mistrzowie gier stają się ikonami młodych.

2. Nie jest dobrze zabraniać uczniom korzystania z telefonów komórkowych w szkole

W brytyjskim dzienniku The Telegraph opublikowano wyniki badań profesora Paula Howarda-Jonese, z których wynika, że ów zakaz może być krokiem wstecznym w edukacji młodzieży. Nie ma sensu demonizowanie rzekomych skutków grania przez uczniów szkół średnich w gry internetowe ze względu na rzekome trudności z zaśnięciem, nieodrobieniem prac domowych czy brakiem ich aktywności fizycznej.

Zdaniem ww. profesora uczestniczenie w grach internetowych polepsza koncentrację uczniów i ich osiągnięcia szkolne. Lepiej zatem jest koncentrować uwagę opiekuńczo-wychowawczą na tym, co tak naprawdę oni czynią w świecie wirtualnym. Włączenie do procesu dydaktycznego gier internetowych może poprawić u nich poziom koncentracji i zwiększyć efektywność uczenia się.

3. Amerykańscy pedagodzy postulują późniejsze godziny rozpoczynania zajęć w szkołach.

Jak wykazują badania Amerykańskiego Centrum Prewencji i Monitorowania Chorób (Centers of Disease Control and Prevention, CDC) dzieci szkół podstawowych powinny iść do szkoły wyspane, dzięki czemu ich pobyt w szkole będzie o wiele efektywniejszy. Podobnie Amerykańskie Towarzystwo Pediatryczne ostrzega przed negatywnymi skutkami małej ilości snu, gdyż prowadzi to do depresji, wypadków drogowych oraz ogólnie niższej jakości życia.

Nastolatkowie powinni spać średnio 8,5 - 9,5 godzin na dobę, toteż zbyt wczesne rozpoczynanie lekcji to uniemożliwia. Z badań Centrum na Uniwersytecie w Minnesota wynika, że 90 000 uczniów szkół średnich, którzy zaczynali o późniejszej porze chodzić do szkoły poprawiła się efektywność uczenia się na pierwszych godzinach zajęć. Wyższy był poziom uwagi, wynik testów, a także oceny z matematyki, języka angielskiego, nauk przyrodniczych i społecznych, natomiast znacznie niższe osiągnięcia odnotowano u uczniów rozpoczynających zajęcia do godz. 8.30. U nich występował wyższy poziom zmęczenia, przejawy depresji, a nawet uleganie wypadkom w drodze do szkoły.

Mary Carskadon z Brown University badała nawyki w zakresie spania u piętnastolatków , którym przesunięto o jedną godzinę rozpoczynanie lekcji i stwierdziła, że ta zmiana i tak nie wpłynęła na to, o której godzinie idą spać. W USA powstał nawet ruch społeczny "Szkoła powinna zaczynać się później" (Start School Later), którego założycielka Terra Ziporyn Snider stwierdza, że główną przeszkodą w rozszerzeniu się tej idei jest niedostatek wyobrażeń. Ludzie powinni zatem zmienić swój sposób myślenia na ten temat.

4. Na Łotwie uczy się dzieci już w przedszkolu odpowiedzialnego wyboru i konsumowania produktów spożywczych.

Dyrektorka jednego z niepublicznych przedszkoli na Łotwie, Valmieras Zaļā oraz nauczycielka Ieva Mangule zrealizowały w ramach funduszy UE innowacyjny projekt pod nazwą „Odpowiednio się odżywiamy". Nauczycielki miały za zadanie obniżyć wpływ przemysłu spożywczego na codzienne środowisko życia dzieci.

Dyrektorka placówki postanowiła więcej wymagać od firm cateringowych, by oferowały dzieciom zdrowe jedzenie. Najważniejsze jednak było to, by dzieci od samego początku nauczyły się świadomie dokonywać wyborów zdrowej żywności, prowadzić zakupy, wspólnie gotować itp. Jak wykazały diagnozy wśród rodziców tych dzieci, efekty innowacji przeniknęły do ich rodzin.