04 września 2015

Nareszcie można w Łodzi dostać się na bezpłatne studia na wielu kierunkach



Niż demograficzny okazał się zbawienny dla polskiej młodzieży, szczególnie z rodzin o niskich dochodach, a która ma aspiracje do studiowania na wybranym kierunku. Nie sądzę jednak, by tylko demograficzny czynnik sprawił, że nareszcie można podjąć stacjonarne studia w uniwersytecie, na politechnice, w publicznej lub niepublicznej akademii.

Nastały czasy, kiedy pracodawcy zaczynają interesować się nie tylko samym faktem posiadanego dyplomu, gdyż jego wartość po wielu wyższych szkołach prywatnych jest niezwykle niska, ale nabytymi umiejętnościami i przedzawodowymi doświadczeniami osób ubiegających się o pracę. Co z tego, że jakaś "wsp" informuje o podpisanym porozumieniu z amerykańską czy chińską szkołą wyższą, skoro do niej nikt ze studiujących nie trafi, poza właścicielem takiej szkoły prywatnej, kanclerzem lub lojalnymi wobec nich władzami akademickimi. To już nie działa.

Taki kit można było wklejać na strony internetowe przed laty, ale dzisiaj widać coraz wyraźniej, że poza tą informacją studiujący za własne pieniądze młodzi ludzie nie mają z tego tytułu żadnych korzyści. Chyba, że sami sobie za nie zapłacą. Jeśli tak, to już lepiej im bez takiej łaski wyjechać do USA, Wielkiej Brytanii czy Pekinu i zapłacić tam za studia, bo przynajmniej otrzyma się dyplom zagranicznej uczelni.

Z łódzkiego środowiska akademickiego, w przypadku pedagogiki, mamy wolne miejsca - jak podała lokalna Gazeta Wyborcza (z dn. 11.08.2015 r.) - na Wydziale Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego oraz w dwóch uczelniach prywatnych - AHE i ANS w Łodzi. W wykazie nie znalazły się inne szkoły prywatne. Z kilkunastu tzw. "wsp", które jeszcze kilka lat temu oferowały kształcenie na tym kierunku, niewiele pozostało na rynku. Szeptany marketing sprawia, że zainteresowani nawet "wykupieniem" sobie "gwarancji" na dyplom ukończenia w nich studiów, mają już inną świadomość. Zaczynają rozumieć, że wprawdzie wybrana tzw. "wsp" jest tania, ale drogo będzie ich kosztować jej bliski upadek, gdyż będą musieli znaleźć sobie miejsce w innej szkole prywatnej.

Lepiej jest w takiej sytuacji wyjechać do innego miasteczka, gdzie mała szkoła państwowa czy prywatna ma jeszcze ofertę edukacji pedagogicznej, zawodowej, na poziomie studiów I i II stopnia. Korzysta bowiem z kadr lokalnych, doświadczonych nauczycieli, psychologów-terapeutów czy przedsiębiorców. W wielkim mieście, w aglomeracji miejskiej korzystniej jest studiować na uniwersytecie czy w akademii, bo te dysponują - z racji prowadzonych badań naukowych świetnie wykształconymi kadrami, często profesorami i doktorami o najwyższych standardach akademickich. Chyba, że działa uczelnia prywatna, która w ciągu ostatniej dekady uzyskała uprawnienia do nadawania stopni naukowych, a więc poważnie traktuje nie tylko studentów, ale także ich nauczycieli akademickich.

Tymczasem na stronie jednej z wyższych szkół prywatnych w Łodzi czytamy, że jednak rekrutują na pedagogikę, ale nie informują o tym, jaka kadra akademicka będzie w niej prowadzić kształcenie na danym kierunku. Czy w ogóle jest taka kadra? Właściciel szkoły nie ma już do pomocy manipulatorów danymi, gdyż jeden z byłych wykładowców woli pisać kiepskie teksty na własne konto, pasożytując na czyjejś pracy. Opublikowane na stronach niektórych szkół materiały marketingowe odsłaniają przeszłość świecąc pustkami dokonań z teraźniejszości. Jeden z rektorów nawet utyskuje, że musiał nim zostać, chociaż o tym nie marzył.

To rzeczywiście staje się w sektorze prywatnym stanowiskiem ryzyka, a już łódzkie wyższe szkoły prywatne słyną z tego, że albo zmienia się u nich rektora jak przysłowiowe rękawiczki, albo prowadzi poza siedzibą nielegalną działalność edukacyjną, albo miał w nich miejsce skandal z plagiatem pracy doktorskiej b. rektora czy pracami dyplomowymi studentów.

Warto jednak studiować, nawet wówczas, jeśli po jakimś czasie wybrany kierunek nie spełnia czyichś oczekiwań. Uniwersytety, politechniki czy akademie dysponują programami elastycznego przechodzenia na inny kierunek studiów czy - w ramach MISH, ERASMUSA itp. - nabywania doświadczeń edukacyjnych w krajowych uczelniach lub poza granicami. Dla niuch partnerskie uczelnie nie są tylko i wyłącznie marketingowym gadżetem na stronie internetowej, za którym nie kryje się już nic więcej poza prywatną wycieczką władz na rekreację.

Z początkiem września, kończący z pewnym poślizgiem kształcenie licencjackie studenci przygotowują się do egzaminów dyplomowych. Zwracam zatem uwagę na pierwszy wygrany w dwóch instancjach pozew zbiorowy studentów prywatnej Wyższej Szkoły Handlu w Piotrkowie Trybunalskim. Stwarza to absolwentom innych wyższych szkół prywatnych w Warszawie czy Łodzi możliwość wystąpienia na drodze sądowej z podobnym roszczeniem.

Rzecz dotyczy pobieranych kilka lat temu od studentów opłat, które nie były związane z procesem kształcenia np. za egzaminy magisterskie czy licencjackie, za archiwizację ich prac dyplomowych czy tzw. opłatę wpisową na kierunek, którego z jakichś powodów nie otwarto. W Łodzi takie opłaty pobierała jedna z wyższych szkół prywatnych, o czym pisała codzienna prasa. Ówczesne władze tej "wsp" odstąpiły od dalszego pobierania opłat za egzamin dyplomowy dopiero pod presją medialnej informacji.

Nieodpowiedzialnie prowadzone przez niektórych właścicieli wyższe szkoły prywatne mają w moim regionie problem z budżetem, gdyż do rejonowych sądów pracy wpływają pozwy od b. nauczycieli akademickich, wykładowców tych szkół o zwrot należnego im wynagrodzenia. Wielu wykładowcom nie płacono w okresie wakacji, nie płacono składek ZUS-owskich itp. Właściciele i kanclerze i przećwiczyli różne modele oszukiwania nie tylko swoich klientów.

Mam zatem nadzieję, że nadchodzą wreszcie czasy odsłaniania fikcji i pozoru w szkolnictwie wyższym. Tym będą przyglądać się z jeszcze większą uwagą studenci także uczelni publicznych, którzy podejmą w nich studia niestacjonarne. Procesy nadchodzących zmian czynić nas będą podatnymi na zranienie albo uszczęśliwienie. Jeśli ktoś nie godzi się na zmiany jakościowe, na wyższe standardy etyczne, to powinien jak najszybciej zatroszczyć się o siebie, póki nie uczynią tego za niego tzw. klienci.

03 września 2015

Ambiwalentny III Kongres Edukacji







Zapytałem dyrektora jednej z najważniejszych placówek oświatowych w moim regionie, czy może był na III Kongresie Edukacyjnym lub któryś z jego współpracowników? Jakież było moje zdumienie, kiedy zapytał mnie: - A o jaki kongres pytasz? Gdzie miał się odbyć i kto go organizował? Nie wierzyłem własnym uszom! Kto jak kto, ale osoba kluczowa nie tylko w tym regionie, ale także w kraju, bo od kilkudziesięciu lat zajmująca się nowatorstwem pedagogicznym, innowatyką, eksperymentami szkolnymi oraz systemowymi, były redaktor naczelny jednego z najważniejszych czasopism oświatowych w kraju, a przecież wciąż bardzo aktywny zawodowo, nie wiedziała o tak kluczowym dla POLSKI Kongresie?

Kongres chyba zapadł się pod ziemię, jak ponoć zidentyfikowany przez tajemniczych odkrywców pociąg ze złotem w okolicach Wałbrzycha. O pociągu to chociaż było mnóstwo informacji w mediach, a mainstream żył poszukiwaczami i domniemanymi beneficjentami znaleziska! Tylko jakoś o rzekomo przełomowym dla naszego państwa Kongresie Edukacyjnym nie pisali ani dziennikarze "Gazety Wyborczej", ani "Rzeczpospolitej", ani w "Faktach" czy innych gazetach ogólnokrajowych. Ba, nie było nawet wzmianki w wiadomościach telewizyjnych. Cóż to! Chroniony jest wizerunek pani minister od białoruskich rozwiązań w naszym systemie edukacyjnym, czy może szykują się jakieś nowe wycieki z prokuratury lub CBA?

Kongres był, ale jakoby go nie było. Oczywiście, szykujący się do hejtowania komentatorzy zaraz napiszą, że trzeba było pojechać, to bym wiedział, jak wielkie to było święto polskiej edukacji, szczególnie Ministerstwa Edukacji Narodowej i podległego mu Instytutu Badań Edukacyjnych. Ten ostatni podmiot był organizatorem owego Kongresu, kongresiku, kongresiuniuniuniu... jak zapewne przedrzeźniałby jeden z kabarecistów. Znowu okażę się ponoć nieobiektywnym komentatorem naszej rzeczywistości, skoro krytykuję, ironizuję lub nie doceniam tak wielkiego poświęcenia tylu wybitnych postaci rodzimej i zagranicznej edukacji.

Tymczasem jestem ciekaw, co tak naprawdę powiedziano, o czym dyskutowano, jakiż to szykuje się przełom, dzięki któremu polska szkoła będzie wreszcie obudzona? Co też nasze BUDZIKI zaproponują nowemu pokoleniu nauczycieli, rodziców i ich dzieci? Co? Odpowiedź znajdziemy na stronie MEN, a znacznie więcej na stronie IBE. Już po pierwszym dniu obrad odnotowano: "W tym roku ponad 1200 osób bierze udział w przeszło 20 panelach. Spotkanie odbywa się w Międzynarodowym Centrum Kongresowym w Katowicach. – Liczę na rzeczowe spieranie się o najważniejsze dla edukacji tematy. Spróbujmy odpowiedzieć np. na pytania jak powinna wyglądać edukacja w XXI wieku, czy jak być dobrym nauczycielem w dzisiejszych czasach – powiedziała Joanna Kluzik-Rostkowska w trakcie otwarcia Kongresu. – Liczę na to, że te 67 postulatów, które zrodziły się podczas debat, będzie wskazówką dla entuzjastów edukacji – dodała szefowa MEN."

Rewelacja, bo 35 lat temu było tylko 21 postulatów, by zapoczątkować rewolucję społeczną, a tymczasem uczestnicy tak się rozbujali w swoich pomysłach, że mieli aż 67 postulatów! Jak stwierdziła pani minister Joanna Kluzik-Rostkowska: – Szkoła przyszłości powinna być taka, w której nauczyciel sam siebie musi zobaczyć i spróbować odpowiedzieć sobie na pytanie, czy jest przewodnikiem dla młodych ludzi, czy mędrcem przekazującym wiedzę. (...) To my dorośli mamy problem. Nie możemy uczyć dzieci współpracy sami tego nie potrafiąc. Jeśli nauczyciel nie potrafi odpowiedzieć na pytanie ucznia, powinien umieć powiedzieć „nie wiem”." EUREKA! Ciekawe, że nie daje osobistego przykładu, bo na niektóre pytania złośliwych nawet dziennikarzy odpowiada, mimo że nie wie, a wcale się do tego nie przyznaje.

To jest dopiero rewolucja. Jestem pełen podziwu dla disco-polowego standardu w stylu "łupu-cupu, dygu-dygu". Nareszcie wiem, na czym polega edukacja przyszłości.

Moim zdaniem III Kongres Edukacji był ważny, niezależnie od tego, czy to się komuś podoba, czy też nie. To dobrze, ze za ponad 2 miliony PLN mogło spotkać się ponad tysiąc entuzjastów polskiej szkoły w jednym miejscu. Takie spotkania, niezależnie od tego, czy panele lub plenarne wystąpienia miały dla kogoś sens lub nie, były bardzo dobrą okazją do wymiany opinii, doświadczeń, materiałów czy adresów mailowych. Temu też służą konferencje oświatowe i naukowe.

Ten Kongres z nauką nie miał wiele wspólnego, bo i mieć nie miał. Pedagogika szkolna czy porównawcza nie będą miały z niego żadnej korzyści. Nie muszą. Resort edukacji wraz z całą wierchuszką nie potrzebuje naukowców i nauki. Im jest potrzebna fast nauka, tak jak młodzieży potrzebny jest fast food, fast sex i fast car. Władzom potrzebna jest do wygrywania wyborów wiedza popularna, propagandowa, powierzchowna, praktyczna. Dzięki temu ministra mogła otwierać i zamykać każdy dzień obrad a zatrudnieni spece od PR umieścili jej wizerunek w każdym z udostępnionych na stronie IBE spotów o pseudoreportażowym charakterze. Dorobiono do tego ideologię, jak do każdej pseudoreformy, że właśnie władzom MEN chodziło o to, by to nauczyciele sami określili ważne dla nich tematy i o nich rozmawiali ze sobą w trakcie kongresu. Ja to popieram. Mnie to się bardzo podoba.

Nareszcie ktoś zafundował nauczycielom z środków Unii Europejskiej w ramach Europejskiego Funduszu Społecznego porządne noclegi, jedną z komercyjnych hal kongresowych do wspólnych i zespołowych obrad. Gwarantuję, że żadnego uniwersyteckiego wydziału nauk o wychowaniu, studiów edukacyjnych, pedagogiki i psychologii czy nauk pedagogicznych nie było i nie będzie stać na to, by zafundować debatę nauczycielom w takich warunkach. Teraz przynajmniej naukowcy będą wiedzieli, o jakie środki powinni występować do Narodowego Centrum Nauki w ramach przewidywanych w swoich projektach badawczych konferencji! Nasza ministra prof. Lena Kolarska-Bobińska powinna w tej sytuacji przebić ofertę MEN i IBE, bo w końcu uniwersytetu także powinny godnie podejmować uczestników i referentów własnych debat.

Tak więc, koleżanki i koledzy z szkół wyższych, planujcie w swoich wnioskach konferencyjnych środki finansowe na:

- co najmniej 400 tys. zł. na przygotowanie i realizację płatnych form promocji konferencji w prasie w postaci 2 artykułów sponsorowanych (wkładka tematyczna) w 2 różnych gazetach codziennych będących tabloidami w ramach kampanii PR promującej produkty i rezultaty wypracowywane w ramach projektu badawczego i oświatowego;

- noclegi wszystkich zaproszonych gości (nawet dla dziewięćdziesięciu) w hotelach 4 i 5 gwiazdkowych;

- a do zorganizowania konferencji wynajmujcie specjalistyczne firmy, które biorą za tego typu usługi niewiele, bo ponad 2 miliony zł, uwzględniając wszystkie koszty konferencji. Po co naukowcy tracą czas na wielotygodniowe prace organizacyjne, logistyczne, programowe, jak wystarczy MEN-ski model.

Zainteresowanych rewolucyjną treścią obrad zachęcam jednak do zapoznania się z nią na stronie IBE. Przeczytać warto.. Pewnie nie będziecie mieli czasu na to, by obejrzeć "materiały filmowe", z których każdy trwa ponad 4 godziny. I o to chodziło organizatorom. Szkoda czasu. Z nich akurat niczego mądrego się nie dowiecie, tak zostały zmontowane przez specjalistów od propagandy. Zatem - do roboty! Budźmy nasze szkoły!

Jeden z obecnych na Kongresie nauczycieli napisał o nim tak:

Zgodnie z założeniem, byłem uczestnikiem panelu "Jakiej szkoły chcemy w XXI wieku?". Wrażenia? Umocnione przez odbiór innych uczestników, pytających co rozważania prelegentów mają wspólnego z tematem... Inny panel - zdanie uczestników podobne. Rzecz jasna większość uczestników to typowi celebryci edukacyjni, dla których wszystko jest OK. Bez wątpliwości, bez refleksji, bez jakiejkolwiek zdolności do analizy i ewentualnej krytyki.

Wystąpienia Pani minister nie ma co wspominać: mieszanka populizmu, kiepskiego wychowania (notoryczna maniera językowa - 2 zamiast 3 osoby liczby mnogiej przy zwracaniu się do zebranych) i tanich chwytów PR-owskich. Zgroza. Ten lukrowany obrazek + informacja od M. Lorek, że kolejne bezpłatne podręczniki firmowane przez MEN muszą się ukazać w niedzielę. Czyli będzie tak, jak poprzednio: wypuścimy typowego gniota, bo doraźne potrzeby polityczne są najważniejsze...

Sensowne wątki? Carl Honoré i jego edukacja slow. Tyle, że to publicystyka. Piewcy neurodydaktyki? Może raczej piewcy kolejnej mody oświatowej, mającej wyjaśniać wszystko wszystkim... Zlepek prawd, półprawd i stereotypów. Jak u śp. ks. prof. Tischnera: "świento prowda, tys prowda i g...o prowda".

Projekt "bohaterskiej wyobraźni" Zimbardo? Nieznośny "trynd" do przenoszenia wzorców jankeskich na europejski grunt... Pseudouniwersalizm pedagogiczno-psychologiczny i śmieszna globalizacja na gruncie humanistyki. Zimbardo - globalny blagier i tyle. Mieszanka "oczywistych oczywistości" z artefaktami i dążeniem do receptologii. Popper miał rację: "burzcie autorytety"! Szczególnie, jeżeli są one autorytetami pozornymi. W jednej kwestii Zimbardo jest dla mnie mistrzem: W sferze automerketingu. Na tym polu jest geniuszem.


PS.
Podobieństwo figury grajka do ważnego profesora psychologii i pedagogiki jest przypadkowe. W Kongresie chyba nie brał udziału, bo nie jest Zimbardo.








02 września 2015

Nie dla każego ucznia rok szkolny zaczął się szczęśliwie



Udzieliła mi się radość dzieci zmierzających wczoraj do szkoły. Dotarły do mnie jednak sygnały o dzieciach i młodzieży, dla których ten dzień wcale nie był radosny. Być może tych ostatnich było mniej.

Pierwszy dzień września jest dla czterech grup wiekowych progowy. Po raz pierwszy część wychowanków i uczniów udała się do nowego dla siebie środowiska, które nie jest miejscem ich osobistego wyboru. Obowiązek szkolny jest zarazem przymusem, który powinien być pozytywny, ale zdarza się, że bywa też toksyczny.

Wczoraj myślałem o dzieciach, które po raz pierwszy udały się do:

- przedszkola (tym jest najtrudniej);

- I klasy szkoły podstawowej (tym jest bardzo trudno);

- I klasy gimnazjum (dla niektórych jest to stresujące);

- I klasy szkoły ponadgimnazjalnej (dla niektórych jest to bardzo stresujące).


W każdej z tych grup były dzieci, które zostały wcześniej przez swoich rodziców OSWOJONE z nowym dla nich miejscem codziennego pobytu - zabawy, uczenia się i pracy. Szczególnie rodzice małych dzieci, tych w wieku przedszkolnym i wczesnej edukacji szkolnej należą do zdecydowanej większości, która przejmowała się tą sytuacją. Niektórzy przygotowywali swoje pociechy rozmowami, wspólnymi zabawami, spotkaniami z innymi uczniami czy przedszkolakami czy odwiedzili placówkę wspólnie z dzieckiem jeszcze przed wakacjami czy w ostatnich dniach sierpnia. Obcość trzeba oswoić - jak mawiał Mały Książe.


Byli też tacy uczniowie, których rodzice ucieszyli się z rozpoczęcia roku szkolnego. Odetchnęli nawet z ulgą, że wreszcie, po dwóch zbyt długich miesiącach wakacji, ktoś wreszcie zajmie się ich latoroślą. Byle tylko nie zawracał im głowy, że czegoś nie umie, źle się zachowuje, czegoś nie przyniosła lub nie odrobiła pracy domowej.

Niestety, byli wczoraj też tacy uczniowie, którzy płakali. Nie, nie ze wzruszenia, nie z lęku, fobii szkolnej, ale dlatego, że po wakacjach nie odliczyli się wszyscy w ich dotychczasowej klasie. Komuś zabrakło koleżanki czy kolegi, najlepszej przyjaciółki czy przyjaciela, koleżanki lub kolegi. Różne były tego powody - nagła choroba, wypadek, śmierć, zmiana miejsca zamieszkania itp. Zdarzało się, że aspiracje dyrektora szkoły, który nie życzył sobie, by z nowym rokiem uczęszczał do edukacyjnej wspólnoty ktoś, kto wprawdzie jest świetnym sportowcem czy artystyczną duszą, ale zaniża średnią z kluczowych przedmiotów kształcenia.

Pamiętam, jak założycielka pierwszego społecznego LO w Warszawie na Bednarskiej a zarazem jego dyrektorka dr Krystyna Starczewska (wspaniała, refleksyjna i transformatywna pedagog) mówiła w czasie jednej z organizowanych przeze mnie konferencji międzynarodowych o edukacji alternatywnej, że przeżyła już sytuację konfliktu z rodzicami uczniów, którzy mieli bardzo wysokie oczekiwania i aspiracje wobec własnych dzieci. Odtwarzam ją w z pamięci, ale nie dosłowność faktów jest tu istotna.

Oto, przez pierwsze lata kierowania przez nią liceum znajdowało się ono na szczycie rankingów oświatowych. Wyłaniająca się wraz z nowym ustrojem tzw. klasa średnia chciała mieć dobrze, mądrze i pięknie wykształcone dzieci.

Kiedy po wielu już latach działania dyrektorka zaproponowała rodzicom, by zgodzili się przyjąć do szkoły młodzież z innych krajów, okazało się, że powstał opór wśród części rodziców (a nie ich dzieci). Dlaczego? Obcy nie znają dobrze języka polskiego, a zatem będą się gorzej uczyć, przez co obniżą się wyniki kształcenia i SLO spadnie w rankingu. Ba, nauczyciele będą bardziej zajmować się OBCYMI niż ich dziećmi. W grę wchodziły też stypendia z czesnego, jakie wnosili rodzice polskich dzieci. Opór narastał.

Wówczas impas przełamał jeden z rodziców, który zapytał w czasie wspólnej debaty pozostałych rodziców: czy gdyby trzeba było zakupić nowe pomoce do klasy, daliby na nie pieniądze?

- Oczywiście! - odparli niemalże z oburzeniem na retoryczność pytania.

- To wyobraźcie sobie, że ci obcokrajowcy w klasach, do których uczęszczają nasze dzieci, są takimi właśnie "pomocami dydaktycznymi", bo są najbardziej wiarygodnymi dla młodzieży nośnikami innej kultury, historii, tradycji, obyczajów, języka, odmiennych umiejętności itd., itd.

- Czy nadal uważacie, ze nie należy ich włączyć do tej społeczności i pokryć koszty ich udziału w edukacji? Oczywiście, że nie - odparli ze zrozumieniem.

Od tej pory nie było już żadnej dyskusji, sporu czy konfliktów na tym tle, gdyż stało się oczywiste, że nie jest najważniejsze to, na którym miejscu w rankingu znajduje się szkoła, ale czego doświadczą, nauczą się i co w niej przeżyją uczniowie, ich dzieci!

Przypomniałem sobie ten dialog, który głęboko zapisał się także w mojej pamięci, gdyż nadal są w tzw. elitarnym szkolnictwie publicznym czy niepublicznym dyrektorzy czy właściciele, którzy uważają, że wszyscy mają być w tej placówce niejako odczłowieczani, bo mają ciężko pracować na wymierny, parametryczny "sukces" całej szkoły. Oni mają piąć się wzwyż kosztem tych, którzy mają, bo muszą odpaść, stać się odpadem szkolnym, kimś niepotrzebnym, trutniem ... , bo nie jest w stanie ścigać się w wymiarze kognitywnym z wyznaczonymi mu standardami.

Co z tego, że jakiś uczeń jest znakomitym strzelcem, koszykarzem, jeźdźcem, mistrzem kierownicy czy utalentowanym grafikiem, skoro dyrektor potrzebuje zwycięstw tylko w tym jednym wymiarze?

Jakże daleko jest niektórym dyrektorom szkół do tych, których znamy z cywilizowanego świata kultury i humanum, a ceniących każdego ucznia o indywidualnej pasji, talencie, szczególnych zainteresowaniach (sportowych, artystycznych, technicznych itp.). Gdyby uczący się mogli pogodzić swoje wyjątkowe pasje i talenty z kuciem i rozwiązywaniem testów na poziomie między 90-100%, to nie byłoby problemu.

Każde przedszkole i każda szkoła, bez względu na typ, społeczność dziecięcą czy młodzieżowa, zatrudnionych w nich nauczycieli i pracowników administracyjno-technicznych, są niepowtarzalne, w niewielu sprawach są do siebie podobne.

To, co jest w nich wspólne, to obowiązujące podstawy programowe kształcenia ogólnego czy zawodowego. Wszystko inne, mimo że miało być tożsame, jest jednak w mniejszym lub większym stopniu odmienne np. wyposażenie szkół i klas, organizacja zajęć - lekcyjnych, pozalekcyjnych i pozaszkolnych, stosowane przez nauczycieli metody, formy i techniki pracy pedagogicznej itp.

Kto cieszył się z pierwszego dnia w przedszkolu czy szkole, a kto przeżył ten dzień jako traumę, zapowiedź niepewności, które generują lęk, strach, przerażenie? Oby to, co wydawało się złe, miało tylko wielkie oczy, ale nie potwierdziło się w edukacyjnych środowiskach.

(źródło memu: Fb)