27 maja 2015

Edukacyjne anegdoty, czyli z życia nauczycieli

Czas na odreagowanie od wyników wyborów prezydenckich. Co kogoś spotkam, to wyraża zdziwienie, że ostatnie wybory przegrał obecny prezydent. Jestem pewien, że po zaprzysiężeniu Andrzeja Dudy niektórzy zapomną i będą chwalić się, jak to głosowali właśnie na tego kandydata. Nie o polityce jednak chcę pisać.

Przypomniały mi się anegdoty, jakie opowiadali znani profesorowie. Mam nadzieję, że nie będą mieli za złe, że je ujawniam w tym miejscu. Może inni czytelnicy bloga podzielą się swoimi lub sobie znanymi anegdotami z akademickiego czy oświatowego życia?

Zacznę od prof. Marii Dudzikowej, która opowiedziała nam wydarzenia związane z jej publikacjami.

Któregoś dnia pani Profesor podeszła do ulicznego sprzedawcy, który oferował wyłożone na chodniku książki. Ot, uliczny, przenośny antykwariat, jakich wiele jest w naszych miastach. Wśród wielu książek zobaczyła jedną ze swoich monografii, którą napisała wiele lat temu i wydała w mało znanej oficynie. Książka jest trudno dostępna dla zainteresowanych nią czytelników, gdyż bardzo szybko została sprzedana. Rozprawa dotyczyła bowiem pracy nad sobą. Profesor zapytała sprzedawcę o cenę tej książki. Egzemplarz był w bardzo dobrym stanie, gdyż wyglądała niemalże jak nowa. Kiedy usłyszała, że książka kosztuje 30 zł obruszyła się:
- „Jak to! Za taką starą książkę chce pan dzisiaj 30 złotych?

Sprzedawca na to: - Ależ proszę pani, to jest nowa książka, niech pani zobaczy.

Profesor jednak nie odpuszczała. - Proszę pana, ta książka była napisana jakieś 20 lat temu!

On zaś na to: „Jak ci się babo nie podoba, to se napisz własną”.




Prof. psychologii zdrowia - Zygfryd Juczyński opowiadał anegdotę z okresu PRL, z wyjazdu klasy szkolnej do Warszawy na spotkanie z pisarzem Jerzym Putramentem. Ten opowiadał o swoich książkach, a na końcu zdradził uczniom tajemnice ich pisania. Jak stwierdził: w każdej dobrej opowieści musi być wątek religijny, arystokratyczny, seksualny i tajemniczy. Takie książki świetnie się sprzedają.

Na następnej lekcji języka polskiego nauczycielka poprosiła swoich uczniów, by napisali krótkie opowiadanie zawierające te cztery wątki. Jeden z uczniów napisał je bardzo szybko, toteż został poproszony o przeczytanie przed całą klasą. Brzmiało tak:

„Pewna dama, o mój Boże, zaszła w niepożądaną ciążę, lecz nie wiedziała z kim.”

26 maja 2015

Polowanie NIE dla dzieci


Obecnie nowelizowane jest w sejmowej Komisji Ochrony Środowiska Prawo łowieckie. Obywatelskie organizacje (koalicja - Komitet Ochrony Praw Dziecka, Fundację Dzieci Niczyje, UNICEF, Stowarzyszenie na rzecz Przeciwdziałania Przemocy "Niebieska Linia" oraz Stowarzyszenia Pracownia na rzecz Wszystkich Istot) podjęły akcję na rzecz wyłączenia dzieci i młodzieży z prawa do uczestniczenia w polowaniach na zwierzynę.

Jakie są wskazania prawne w tej kwestii?

Wskazując na zagrożenie dobra dzieci uczestniczących w polowaniach brany jest pod uwagę art. 72 Konstytucji RP, ustęp 1: „Rzeczpospolita Polska zapewnia ochronę praw dziecka. Każdy ma prawo żądać od organów władzy publicznej ochrony dziecka przed przemocą, okrucieństwem, wyzyskiem i demoralizacją.” Możliwość udziału dzieci w polowaniach jest także sprzeczna z Międzynarodową Konwencją o Prawach Dziecka. To właśnie w tej Konwencji zwraca się uwagę na konieczność prawnej ochrony dzieci. Artykuł 19 Konwencji wymaga aby „Państwa-Strony podejmowały wszelkie właściwe kroki w dziedzinie ustawodawczej, administracyjnej, społecznej oraz wychowawczej dla ochrony dziecka przed wszelkimi formami przemocy fizycznej bądź psychicznej, krzywdy lub zaniedbania bądź złego traktowania lub wyzysku.”

Ustawa o ochronie zwierząt zakazuje uboju lub uśmiercania zwierząt kręgowych przy udziale dzieci lub w ich obecności (art. 34 ust 4 pkt 2 u.o.z.). Zakaz wyrażony w u.o.z. ma charakter bezwzględny, a jego celem jest ochrona dziecka przed uczestnictwem w zabijaniu zwierząt, ze względu na negatywny wpływ zabijania na jego psychikę i emocje - „niedojrzałość fizyczną oraz umysłową." Ma także hamować powstawanie negatywnych postaw człowieka wobec zwierząt już od najmłodszych lat. Przepis zawarty w u.o.z. nie przewiduje żadnych wyjątków, a jego naruszenie jest przestępstwem zagrożonym grzywną, karą ograniczenia wolności lub pozbawienia wolności

Przemoc psychiczna doznawana przez dzieci uczestniczące w polowaniach jest krzywdą, której dopuszczenie i zadawanie wymaga od Polski „podjęcia wszelkich właściwych kroków” w celu jej zaprzestania. Zakaz udziału dzieci w polowaniach powinien zostać pilnie wprowadzony do polskiego porządku prawnego. Dalszy brak takiego przepisu winien być uznany za rażącą niekonsekwencję ustawodawcy i zamierzone łamanie Konstytucji RP oraz praw dziecka wyrażonych w Konwencji. do lat 2 (art. 35 ust. 1 u.o.z.).

W dniu 13 maja 2015 r. odbyło się ostatnie posiedzenie podkomisji do rozpatrzenia poselskiego i rządowego projektu ustawy o zmianie ustawy - Prawo łowieckie. Spotkanie zakończyło się jednogłośnym przyjęciem sprawozdania z prac podkomisji. W ten sposób sfinalizowano proces przygotowania ustawy, w którym odrzucono istotny postulat strony społecznej - wprowadzenie zakazu udziału dzieci w polowaniach, marginalizując zarówno kwestie szczególnych wymogów bezpieczeństwa wobec najmłodszych, jak i zagrożenia dla ich rozwoju psychicznego.

Obecny projekt zezwala na udział dzieci w polowaniach. „Zakazuje się pozyskiwania zwierzyny w obecności lub przy udziale dzieci poniżej 16. roku życia” – czyli samego aktu zabijania zwierząt. Oznacza to, że dzieci mogą być świadkami, a nawet brać udział w patroszeniu zwierząt, pokocie, czyli rytualnym wykładaniu martwych ciał zwierząt na koniec polowania oraz nagonkach.

Naruszenie przepisu traktowane będzie jako wykroczenie, pomimo iż analogiczny zakaz uśmiercania zwierząt kręgowych przy udziale osób do 18 roku życia zawarty w u.o.z., jest znacznie bardziej restrykcyjny – traktuje jego złamanie jako przestępstwo.

Jeżeli ktoś nie zgadza się na to, aby:

- W polowaniach brały udział dzieci, patrząc na drastyczne sceny zabijania, dobijania i patroszenia dzikich zwierząt

- Strzelano ze śmiercionośnej broni palnej w odległości 100 metrów od Twojego domu

- W celach rekreacyjnych zatruwano ziemię i wodę toksycznym ołowiem w ilości większej, niż emituje cały polski przemysł

- Prawo myśliwych do polowań na prywatnej ziemi odbywało się wbrew woli właściciela


może dołączyć do protestujących przeciwko rządom lobby myśliwskiego.

Prezydium Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN w trybie konsultacyjnym z jego członkami, jednogłośnie poparło inicjatywę wyłączenia dzieci i młodzieży z uczestniczenia w polowaniach. Jak ustosunkuje się do tego parlamentarna Komisja Ochrony Środowiska? Zobaczymy. Ważne jest to, że w Sejmie jest też stanowisko Rzecznika Praw Dziecka, który nie popiera interesów rządzących stojąc na gruncie prawa dziecka.

Można też podpisać PETYCJĘ DO PREZYDENTA RP.

25 maja 2015

Czy Ministerstwo nauki i szkolnictwa wyższego ma tylko dwa wyjścia?



Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej, o którego postulatach i problemach z ich recepcją oraz brakiem reakcji rządu pisałem wielokrotnie, zorganizował w Warszawie w miniony wtorek "wykład okupacyjny" , ale nie w gmachu resortu nauki, tylko przed nim. Skoro nie ma dialogu władzy z młodym pokoleniem, to ono samo podejmuje walkę na rzecz dostrzeżenia problemów, które PO i PSL rzekomo widzą i rozwiązują, tylko jakoś nie w tym kierunku i zakresie, jak oczekiwaliby tego młodzi naukowcy.



Wykładowcami byli profesorowie - Przemysław Czapliński z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, Ewa Graczyk z Instytutu Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego, socjolog kultury Małgorzata Jacyno z Instytutu Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego oraz filozof i psychoterapeuta Andrzej Leder z Instytutu Filozofii i Socjologii PAN.


Zdaniem prof. Przemysława Czaplińskiego z UAM w Poznaniu od 1999 r. w Polsce liczba studentów wzrosła prawie siedmiokrotnie (z 300 tysięcy do 2 milionów), liczba szkół wyższych – dziesięciokrotnie (z czterdziestu do ponad czterystu), a odsetek ludzi z wyższym wykształceniem – dwukrotnie (z niecałych siedmiu procent do trzynastu). Proces ten był związany z przejściem od elitarnego do egalitarnego modelu edukacji wyższej. Bez względu na ocenę jakości wykształcenia, jakie studenci otrzymywali w rozlicznych szkołach wyższych funkcjonujących poza największymi ośrodkami uniwersyteckimi, należy powiedzieć, że ludzie, którzy współtworzyli boom edukacyjny pierwszych dwóch dekad, są współtwórcami rozwoju gospodarczego.

Zarówno kształcenie uniwersyteckie, jak i rozwój gospodarczy należały do wspólnego modelu modernizacji naśladowczej. Pożyczaliśmy, mówiąc krótko, gotowe rozwiązania od innych państw. Jednakże od schyłku pierwszej dekady XXI wieku obie sfery weszły w kryzys. W odniesieniu do uniwersytetu: maleje liczba studentów, likwidacji ulegają jednostki uniwersyteckie różnych poziomów (od kierunków, poprzez instytuty, aż po wydziały i całe szkoły), zablokowaniu uległ proces zatrudniania młodych pracowników. W odniesieniu do gospodarki mówienie o kryzysie wydaje się przesadzone lub nietrafne, skoro PKB rośnie.

Jednakże istota kryzysu polega na tym, że Polska wchodzi w antynomiczny dryf rozwojowy, wynikający z braku pomysłu na dalszy ciąg. Przydatność modernizacji naśladowczej dobiega końca – wyczerpuje się sensowność kształcenia specjalistów, którzy sprawnie wykonują prace zlecone przez zagraniczne koncerny. Potrzebne jest wymyślenie modernizacji własnej. Być może jest to odpowiedni moment, by kryzys potraktować jako szansę. W ramach takiego odwrócenia zmniejszone grupy studenckie powinny zostać uznane za okazję do lepszego kształcenia, zredukowanie obowiązków dydaktycznych należy postrzegać jako okazję do swobodniejszego uprawiania nauki, a rozluźnienie administracyjnych nacisków powinno się uznać za warunek uniwersyteckiej wolności .

Nie karać uniwersytetów za cudze błędy – tak chyba mógłby brzmieć punkt pierwszy nowego programu. Punkt drugi: ktoś musi wymyślić polską wersję modernizacji. Do tego trzeba zwiększonej dawki trzech rzeczy: nakładów finansowych ze strony państwa, autonomii uniwersytetu względem rynku, demokracji wewnątrzuczelnianej.




Prof. Andrzej Leder z IFGiS PAN odniósł się do toczącego się w Polsce sporu o uniwersytet. Kryje on bowiem (...) w sobie spór o model społeczeństwa, w którym będziemy żyli. Uniwersytet, szczególnie uniwersytet publiczny, powinien być – i jak na razie jest – miejscem, w którym realizuje się model równościowy i emancypacyjny. Dotyczy to badań i refleksji naukowej, promieniuje jednak na całą społeczność, w której wspólnota akademicka się mieści. Jednak zastosowanie tego modelu tylko w kilku najsilniejszych ośrodkach akademickich, mieszczących się w wielkich aglomeracjach Warszawy, Krakowa, Poznania, może jeszcze Wrocławia czy Katowic, idąca za tym zgoda na powolną degradację ośrodków mieszczących się w miastach słabszych demograficznie czy ekonomicznie prowadzi do tego, że ogromna część polskiego społeczeństwa w ogóle nie będzie miała okazji by spotkać się z tego rodzaju wpływem, jaki ma dobrze funkcjonująca wspólnota uniwersytetu.

Wydaje się, że polityka, która naukę traktuje wyłącznie jako element potencjalnie wzmacniający wzrost PKB – jesteście po to, by wymyślać grafeny – pomijając całkowicie społeczną i kulturową funkcję akademii, godzi się – z całym szacunkiem dla grafenów – na myślową degradację ogromnej części wspólnoty. To zaś znaczy, że świadomie czy nie, zakłada hierarchiczny model tej wspólnoty, model, który ja nazywam „folwarcznym”. Wąska, sympatyczna i nowoczesna elita ma rządzić pozbawioną narzędzi krytycznych większością. Nie rozumiejąc chyba, że konsekwencją tego jest ostatecznie zawsze ślepy, bezrozumny protest.

Problem w tym, że mentalność folwarczna nie dotyczy tylko tych, którzy rządzą, ona jest odzwierciedlana przez rządzonych. Przede wszystkim przez obojętność, z jaką sprawy myślenia, edukacji, akademii, traktuje duża część społeczeństwa i upowszechniające jej opinie media. Ale również przez zepchnięte do defensywy środowiska akademickie, które przyjmują to, że jedyna dyskusja o przyszłości szkolnictwa wyższego prowadzona jest na poziomie rozważań, czy uniwersytet kształci adekwatnie do potrzeb międzynarodowych koncernów, działających w Polsce, nie zadając pytania, jak trzeba zmienić cały model społeczny, wraz z rynkiem pracy, by ludzie wykształceni mieli w nim swoje miejsce.




Prof. Małgorzata Jacyno z Uniwersytetu Warszawskiego odniosła się do kwestii nierówności. W programie reform nauki i szkolnictwa wyższego nie mówi się o równości, choć reforma szkolnictwa zawsze dotyczy równości szans i jest krytycznym momentem, zarówno jeśli chodzi o praktykowanie demokracji, jak i szeroko pojętą modernizację. Trudno odmówić racji tym, którzy zwracają uwagę na jałowy język menedżeryzmu, jakim przemawia Ministerstwo. Uważna lektura dokumentów pokazuje jednak, że niektóre slogany mają swoje rozwinięcie w różnych dokumentach. Można w nich przeczytać m.in., że program nauczania powinien być dostosowany do „możliwości najsłabszego studenta”.

Program budowania społeczeństwa opartego na wiedzy – jak wynika z uściślenia Ministerstwa, chodzi o wiedzę najsłabszego studenta – nie sprzyja wbrew pozorom równości szans. Dowodzi natomiast słabości władzy, która usiłując bezpośrednio i dosłownie powiązać kształcenie z rynkiem pracy, pokazuje, że nie chce sama zagwarantować wartości wydawanych przez siebie dyplomów. Powiązanie kształcenia z rynkiem sprawia, że z większą siłą ujawniają się mechanizmy reprodukcji społecznej. Dymisja państwa powoduje, że rosną i tak większe szanse tych, którzy posiadają kapitał kulturowy dający lepszą orientację w polu edukacji (coraz bardziej chaotycznym, bo poszerzanym o „modne”, a niekoniecznie prestiżowe i obiecujące kierunki studiów) oraz tych, których zasoby finansowe pozwalają na uwiarygodnienie dyplomów doświadczeniem wyjazdów stypendialnych i stażów.



Prof. UG Ewa Graczyk zastanawiała się nad tym, czy obecna władza działa zgodnie z dość perfidną przesłanką: „Po nas choćby potop”?

Kiedy czytam wymianę listów pomiędzy Komitetem Kryzysowym Polskiej Humanistyki a Ministerstwem Nauki i Szkolnictwa Wyższego, kiedy czytam list społecznego doradcy, profesora Macieja Żylicza do prezydenta Bronisława Komorowskiego, myślę o planach naszych władz z prawdziwym przerażeniem: Fundować nauce, uniwersytetowi – zwłaszcza humanistyce – po przeszło dwudziestu latach coś, co można nazwać planem Balcerowicza bis! Cała energia intelektualna i społeczna polityków i naukowców powinna przecież kierować się ku wytwarzaniu zdywersyfikowanych i wyrazistych korekt dotychczasowych założeń naszego życia społeczno-ekonomicznego.

Koncept nauk, zwłaszcza humanistycznych i społecznych, sformatowanych według ortodoksyjnie wolnorynkowych zasad; ciągle redukowane uniwersytety; uczelnie i instytuty naukowe trzymane w stanie permanentnego, pogłębiającego się niedoinwestowania; kult konkursów, grantów, niepewności zatrudnienia, arbitralnej często eliminacji tych, którzy zostają uznani za słabszych i niepotrzebnych; wszystko to wytwarza groźne zawirowanie (rodzaj prądu zwanego cofką) w kontakcie z przestrzenią społeczną, która napotkała ograniczenia, liczne bariery wzrostu i rozwoju, która zaczyna dostrzegać ogromne koszty logiki wąsko ekonomicznej.

Po Balcerowiczowsku uformowana (zredukowana) instytucja uniwersytetu nie będzie w stanie stać się narzędziem analizy i poznania społecznej i kulturowej sytuacji rozbitego, rozpołowionego społeczeństwa, które wyraźnie nie dysponuje językami na wyrażenie swoich problemów. Głęboki podział, jaki już od lat rysował się pomiędzy dwoma obozami, a obecnie eksplodował (między innymi w wyborach prezydenckich), nie nazwałabym, jak czynią to doradcy Bronisława Komorowskiego, podziałem na Polskę racjonalną i radykalną, lecz rozszczepieniem na Polskę banalną i Polskę oszalałą – z gniewu, frustracji, rozpaczy.

Polska banalna wygląda jak pogodna rodzinka z familijnego serialu, Polska szalona jest połączeniem horroru i farsy. Obie drażnią kiczowatością swojej estetyki, obie izolują się od siebie ze wstrętem, obie nieświadomie WSPÓŁPRACUJĄ w utrzymaniu groźnego status quo. Obie zaczynają działać w poznawczej i etycznej próżni: Polska banalna ciągle spłyca obszar swojej malutkiej racjonalności a oszalała podkopuje tę pierwszą niczego – poza zniszczeniem – nie osiągając.





Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego ma dwa wyjścia. Jedno od ul. Hożej, a drugie od ul. Wspólnej. Blokada wejścia i wyjścia od strony Hożej miała więc tylko symboliczny charakter. Minister mogła swobodnie opuścić budynek resortu od ul. Wspólnej, by przywitać protestujących naukowców wraz ze swoim współpracownikiem koszami z jabłkami i wodą mineralną.

Ministerstwo - także w naprawie szkolnictwa wyższego i nauki - ma co najmniej dwa wyjścia: albo podejmie dialog z Komitetem Kryzysowym Humanistyki Polskiej, który jest oddolną, spontaniczną i bez zaplecza materialnego inicjatywą akademicką, albo będzie korzystać z wsparcia Obywateli Nauki, albo innych, a pośrednio lub wprost "kontrolowanych" przez siebie gremiów, by z ich udziałem tłumić kontestację i ogłosić kolejny pakiet reform. Realizowany przez rząd PO i PSL pakiet reform prowadzi do głębokiego kryzysu.

Nie kto inny, jak obecny doradca Prezydenta B. Komorowskiego prof. Maciej Żylicz pisał w 2009 r. m.in.:

(...) autonomia uczelni wyższych w Polsce jest tylko pozorna. Uczelnie nie mogą samodzielnie kształtować programów nauczania (przeładowane minima programowe), ich budżety w sposób pośredni lub bezpośredni są zależne od MNiSW (Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego). Nie mogą niezależnie zbywać majątku (niezbędna jest do tego m. in. zgoda Ministra Skarbu), pensje pracowników naukowych są niskie (regulowane przez siatki płac) i niezwiązane z jakością wykonywanej pracy. Konkursy na stanowiska nauczycieli akademickich, jak i ocena ich pracy, są w wielu przypadkach fikcją. Studenci dostają się na ściśle sprofilowane kierunki studiów, których tzw. minima programowe są tak skonstruowane, że praktycznie nie dają studentowi możliwości wyboru indywidualnej ścieżki rozwoju. Jest to mało efektywny system, w którym jedna ze stron (państwo) wnika głęboko w kwestie administracyjne, jednocześnie rezygnując z określenia jasnych oczekiwanych rezultatów działalności szkolnictwa wyższego, a druga strona (uczelnie) walczy o zwiększenie swojej autonomii, bez jasno przedstawionej deklaracji społecznych korzyści, które mogą zostać dzięki temu osiągnięte. (...)

Zarządzanie uczelnią w naszym kraju przypomina zarządzanie „spółdzielnią pracy socjalistycznej”. Rektor wybierany jest przez całą społeczność uczelni, w której każda grupa pracowników ma swoich przedstawicieli, reprezentujących zupełnie różne, często sprzeczne interesy. Wybory stają się więc często plebiscytem popularności i niestety zdarza się (choć są chlubne wyjątki), że wygrywają je osoby, które nie wahają się głosić najbardziej populistycznych haseł wyborczych, a przede wszystkim zapewniają zachowanie bezpiecznego dla wszystkich interesariuszy status quo. Uniwersytety działają jak federacje wydziałów. Rektor, nawet gdyby chciał, nie ma wielkiego wpływu na to, czego poszczególne wydziały uczą, czy np. na decyzje o zwolnieniu pracowników nieefektywnych naukowo i/lub dydaktycznie. Odpowiedzialność w tych sprawach jest rozmyta pomiędzy rady wydziału i senat.


Ta diagnoza dzisiaj jest wciąż aktualna. Nadal utrwalana jest przez rządzących fałszywa przesłanka, że "(...) samo podniesienie nakładów finansowych na szkolnictwo wyższe – oczywiście niezbędne – nie spowoduje jej uzdrowienia." Słyszałem to w okresie PRL i z niepokojem odnotowuję jako wiodące założenie władzy po 25 latach wolności. Dzięki temu można ciągle narzekać, że jest źle, bo naukowcom nie chce się prowadzić badań na światowym poziomie w warunkach ... - czego nie raczy się dodać - urągających światowym standardom. Chcemy mieć naukowe sukcesy bez inwestowania w naukowe szkoły i ich kadry, bo z góry zakłada się, że one źle wykorzystają wysokie (a nie lekko podwyższone) nakłady.

---
(źródło fotografii i relacji z wypowiedzi profesorów w dn. 19 maja br. - KKHP)