15 maja 2015

Jakie studia chronią przed bezrobociem?



Ponoć każde ukończone studia chronią przed bezrobociem. Wszystkie spośród znanych mi raportów potwierdzają, że skala bezrobocia wśród młodych osób po studiach jest niższa nie tylko od osób z średnim wykształceniem, ale i od średniej dla całej populacji. Nie ma zatem znaczenia to, jakie młodzież kończy studia, na jakim kierunku studiów, gdyż zatrudnienie znajdują na tym samym poziomie zarówno absolwenci studiów inżynieryjnych, w zakresie procesów produkcyjnych i budownictwa, absolwenci studiów z nauk ścisłych, jak i po studiach z nauk społecznych, humanistycznych czy po sztuce.

Problemem jest to, że młodzież licealna zaledwie w 43% wskazuje na własne zainteresowania oraz chęć wykonywania pracy zgodnie ze studiami jako podstawy motyw wyboru przyszłej uczelni i kierunku studiów. Wymuszanie zatem przez MNiSW podejmowania studiów na tzw. kierunkach zamawianych czy specjalnie dotowanych generuje jedynie straty środków publicznych, gdyż skuszeni atrakcyjnym stypendium wprawdzie podejmują studia, ale ich nie kończą, gdyż zależało im na kasie. Nie mieli oni umysłowych możliwości studiowania, gdyż w ten sposób wybrany kierunek studiów nie był zgodny z ich zainteresowaniami i rozumieniem jego sensu.

Przyjrzyjmy się fragmentom Raportu FOR pt. Praca dla absolwenta – trudno znaleźć, łatwo stracić?, które wskazują na konieczność większego zdystansowania się ideologii partii rządzących oraz bardziej krytycznego podejścia do formułowanych przez jej liderów poglądów na powyższy temat. Autorka tego raportu wskazuje na problemy, które warto rozwiązać metodami badań naukowych.


Jaki dyplom chroni przed bezrobociem?

Mimo zmniejszania się liczebności kolejnych roczników maturzystów, uczelnie nadal są oblegane przez osoby, które chcą poszerzać horyzonty i zdobyć kwalifikacje zapewniające możliwości rozwoju zawodowego. Od ponad dekady co druga osoba w wieku 19-24 lat to student lub studentka (GUS 2013). Wiele osób decyduje się na podjęcie płatnych studiów, między innymi ze względu na brak możliwości podjęcia nauki na uczelni państwowej. Konkurencja o indeksy zależy od kierunku, jak np. w przypadku studiów biznesowych czy, nauk społecznych (Drogosz-Zabłocka i Minkiewicz 2007, Reimer et al. 2008), które przez wiele lat cieszyły się największym powodzeniem. Według najnowszych danych GUS, w 2013r. 40% osób rozpoczynających studia wybrało nauki humanistyczne i społeczne, podczas gdy studia techniczne wybrał tylko co piąty student.

Uczelnie prywatne oraz niestacjonarne programy studiów na uczelniach państwowych z jednej strony uzupełniają ofertę edukacyjną, stwarzając możliwości podejmowania nauki osobom, które z różnych powodów nie mogły lub nie chciały studiować bezpłatnie, z drugiej strony jednak cieszą się mniejszym prestiżem i zaufaniem, co może obniżać szanse zawodowe absolwentów. Pracodawcy mając do wyboru dziesiątki osób ubiegających się o miejsce pracy mogą pozwolić sobie na to, by wybierać osoby, których dyplom „sygnalizuje” większą wiedzę i umiejętności (Bills 2003). Mogą też preferować osoby, które ukończyły studia dające konkretne kwalifikacje, na przykład w zawodach inżynierskich, a nie ogólną wiedzą z zakresu zarządzania. Warto postawić pytanie, na ile te obiegowe opinie są spójne z wynikami badań naukowych. Czy płatne studia faktycznie dają gorsze możliwości znalezienia pracy? Czy młodzi ludzie popełniają błąd wybierając tak popularne od wielu lat kierunki studiów?


Jaka uczelnia? Jaki kierunek?

W świetle wyników badań empirycznych, osoby które ukończyły studia mają ogólnie większe szanse na szybkie znalezienie pracy niż osoby które poprzestały na szkole średniej. Co ciekawe, tytuł magistra zdobyty na prywatnej uczelni skraca okres poszukiwania pierwszej pracy w stopniu niemniejszym niż dyplom uzyskany na państwowej uczelni (Gebel i Baranowska-Rataj 2012, Baranowska 2011).

Badania porównawcze pokazały także, że w Polsce, podobnie jak w innych krajach Europy Środkowo-Wschodniej, studia inżynierskie dają absolwentom relatywnie mniejszą przewagę w zakresie konkurencji o miejsca pracy niż podobne studia w krajach Europy Zachodniej (Reimer i in. 2008; Baranowska-Rataj i Unt 2012). Jednocześnie wbrew obiegowej opinii o tym, że polskie uczelnie kształcą zbyt wielu specjalistów od zarządzania i marketingu, absolwenci nauk społecznych nie wypadają gorzej niż absolwenci studiów technicznych pod względem szans na szybkie znalezienie pierwszej pracy.

(...)
Dla nikogo nie jest tajemnicą to, że polskie uczelnie techniczne są poważnie niedoinwestowane, co sprawia, że studenci nie mają dostępu do nowoczesnego sprzętu i laboratoriów. W niedostatecznym stopniu rozwinięta jest też współpraca pomiędzy uczelniami technicznymi a przedsiębiorstwami. Ponadto, wiele zawodów wykonywanych przez absolwentów uczelni i kierunków technicznych należy do grupy zawodów regulowanych. Jak zwracają uwagę Baranowska-Rataj i Unt (2012), w krajach Europy Środkowo Wschodniej grupa zawodów regulowanych w dyscyplinie architektury i budownictwa jest ściślej chroniona przez osoby już wykonywujące tę pracę przed konkurencją ze strony absolwentów niż w krajach Europy Zachodniej. Istnieje więc wiele powodów by sądzić, że brak wyraźnej przewagi absolwentów studiów inżynierskich w konkurencji o miejsca pracy nad absolwentami studiów biznesowych może wynikać z instytucjonalnych uwarunkowań systemu kształcenia stwarzających bariery dla wejścia na rynek pracy w tej pierwszej grupie.


(...)
Osoby młode częściej znajdują pracę niż osoby w wieku dojrzałym (por. wykres 1a oraz 1b). Jednocześnie jednak ich zatrudnienie charakteryzuje się niższą stabilnością – młodzi pracownicy ponoszą znacznie wyższe ryzyko utraty pracy (wykres 2a oraz 2b). Ta sytuacja dotyczy w podobnym stopniu kobiet i mężczyzn. Co charakterystyczne, różnica w poziomie ryzyka utraty pracy pomiędzy grupą osób młodych oraz grupą osób dojrzałych zwiększa się szczególnie w okresie pogorszających się warunków makroekonomicznych. Gdy firmy tną zatrudnienie, w pierwszej kolejności redukują etaty młodych osób, a dopiero w kolejnym rzucie redukcjami obejmowane są bardziej doświadczeni pracownicy.

Zabrakło mi w tym materiale jednej informacji, a mianowicie, czy prowadzący badania interesowali się tym, jaką pracę podjęli absolwenci studiów? Czy była ona zgodna z ich kwalifikacjami czy chociażby poziomem aspiracji w zawodzie pokrewnym? Czy nie miało to dla nich znaczenia. Ważne, że absolwent socjologii znalazł pracę w hurtowi, by wypisywać faktury a absolwent zarządzania wydaje w hipermarkecie karty gwarancyjne?

Dlaczego o tym piszę? Na adres Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN wpłynęła oferta pracy, jak rozumiem dla pedagogów:

Grupa finansowa zatrudni pracowników do pracy w nowym biurze w Europie: Asystent Menedżera, Agent Płatności Międzybankowych, Pełnomocnik Finansowy.
Nasza firma oferuje okres próbny:
- osobisty mentor podczas okresu próbnego
- możliwość pracy w domu
- podczas okresu próbnego, nauczysz się podstaw pracy na giełdzie i transakcji międzynarodowych
- okres próbny jest płatny
Pracując z nami zyskujesz:
- ubezpieczenie korporacyjne
- bezpłatne członkostwo w klubie fitness
- darmowe seminaria z zakresu rozwoju zawodowego
- zniżki na usługi firmy
- darmowe wizyty dentystyczne
- płatne wakacje

14 maja 2015

Czy tylko genderowcy są ekspertami od przemocy mężczyzn (partnerów życiowych) wobec kobiet?













(fot. mgr Paulina Broża-Granowska i prof. dr hab. Andrzej Olubiński)

Uczestniczyłem wczoraj w obronie pracy doktorskiej pani mgr Pauliny Broża-Granowskiej, która prowadziła badania dotyczące społeczno-pedagogicznych aspektów ubóstwa i przemocy wobec kobiet (w świetle ich własnych doświadczeń). Pracę przygotowała pod kierunkiem prof. dr. hab. Andrzeja Olubińskiego na Wydziale Nauk Społecznych Uniwersytetu Warmińsko-Mazurskiego w Olsztynie. Wszyscy byliśmy pod wrażeniem, z jaką pasją, elokwencją, samoświadomością badawczą absolwentka studiów doktoranckich wchodziła w polemikę z profesorami zadającymi jej pytania czy formułującymi uwagi krytyczne. Spór toczony był na bardzo wysokim poziomie akademickiej kultury.

Nie każdy doktorant potrafi bronić własnych racji, w tym także szczerze przyznać się do popełnionych błędów czy niewiedzy. Niektórzy brną w grzeczne podziękowania, umizgi, niemalże przepraszają, że żyją. Kiedy jednak ktoś podejmuje się badań z osobistym przeświadczeniem i autentyczną potrzebą dociekania prawdy, a zarazem z chęcią poznania fragmentu określonej rzeczywistości, to nie tylko optymalizuje własną pracę samokształceniową, konsultuje swoje zamysły badawcze z promotorem i rówieśnikami ze studiów III stopnia, ale także konfrontuje poszczególne części pracy w czasie konferencji naukowych czy kierując fragmenty analiz do redakcji czasopism pedagogicznych. To nie promotor nieustannie pyta, przypomina, apeluje, by przedłożyć mu do czytania część rozprawy, ale to doktorant angażuje wszystkich sojuszników jego projektu, by pozwolili mu nabrać przekonania o sensie własnej pracy. Zapewne i ta było w powyższym przypadku.

Trudno jest omawiać w tym miejscu pracę, która nie jest opublikowana, a zatem czytelnicy nie mają możliwości sprawdzenia, czy moja opinia o niej jest właściwa, czy nie. Dlatego przywołam tu wątek zamysłu badawczego, który wywołał w czasie obrony dyskusję nie tylko z doktorantką, ale także między uczestniczącymi w niej profesorami, członkami Komisji Doktorskiej. Nie ma nic lepszego, jak obrona pracy, która niesie z sobą także wartość autoteliczną.

Podjęty przez Doktorantkę problem badawczy znakomicie świadczy o rozpoznaniu nie tylko coraz bardziej trudnej sytuacji kobiet w społeczeństwie otwartym, ponowoczesnym, żyjącym w ustroju kapitalistycznym, w jego najbardziej antagonistycznej formie. Kiedy czytałem tę rozprawę, część społeczeństwa prowadziła intensywną kampanię przeciwko rządowemu projektowi ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie. Dostrzegano w nim bowiem naruszenie przez państwo sfery prywatnej rodzin. Świadczyło to zarazem o tym, jak dynamicznie rozwija się sytuacja polityczna w Polsce w wyniku tak procesów globalizacyjnych, jak i emancypacyjnych osób, które dotychczas były i nadal jeszcze są ofiarami m.in. przemocy domowej.

(fot.: slajd z autoreferatu prezentujący ramy teoretyczne badań)


Ta przemoc była jednak 50, 60, 70, a tym bardziej ponad 80 lat temu, kiedy feminizm dopiero kiełkował w debacie publicznej. Autorka klarownie osadziła swoją perspektywę badawczą w ideologii neolewicowej Szkoły Frankfurckiej, co jest w pełni uzasadnione tak merytorycznie, jak i metodologicznie. Nie można tego podejścia dyskredytować, skoro ideologie polityczne są tak samo przesłanką do badań społecznych, jak filozofie czy teorie społeczne. Dobór ideologii feminizmu ukierunkowuje badaczy na dość uproszczoną wizję życia grup społecznych, rodzin czy związków partnerskich, które w sytuacji ubóstwa niejako z zasady generują patologie, w tym przemoc mężczyzny (najczęściej alkoholika). On niejako zobowiązują badacza do doszukania się w relacjach społecznych nierówności kobiet. Taką w każdym razie przesłanką kierowała się doktorantka.

Tymczasem wiemy nie tylko z licznych już raportów badawczych, że do przemocy wobec kobiet dochodzi w każdym typie związków rodzinnych, także w środowisku elit, rodzin o bardzo wysokim statusie ekonomicznym. ma ona nie tylko charakter fizyczny, ale - często znacznie groźniejszy - kiedy przyjmuje charakter psychicznego terroru czy manipulacji. Szczególnie przemoc psychiczna, seksualna czy ekonomiczna są trudne do zdiagnozowania i zweryfikowania poziomu jej wiarygodności, jeśli koncentrujemy się w badaniach tylko i wyłącznie na jednej stronie relacji, a więc kobietach. Badaczkę zaskoczyło w prowadzonych przez nią badaniach jakościowych (mała próba - 15 indywidualnych przypadków)np. to, że dwie respondentki stosowały przemoc wobec współmałżonka, partnera.

Doktorantka zwróciła uwagę na zjawisko feminizacji ubóstwa ze względu na przeważającą w literaturze nauk społecznych perspektywę lewicową. Stąd koncentracja na kategorii ubóstwa, którego zasięg wśród kobiet m.in.:

- jest większy niż ma to miejsce wśród mężczyzn,

- sprzyja wobec nich silniejszej stygmatyzacji i ekskluzji społecznej,

- jest częściej doświadczany przez nie w sposób długotrwały, a przy tym jest bardziej dla nich dotkliwy i groźny.

Autorka tej pracy przyjęła założenie, że wskaźnikiem ubóstwa jest posiadanie znacznie niższych od przeciętnej zasobów finansowo-materialnych, które nie pozwalają na samodzielne zaspokajanie potrzeb fizjologicznych, bezpieczeństwa, przynależności, edukacyjnych, kulturowych, samorealizacyjnych, ważnych w danym społeczeństwie i czasie. Bite, zaniedbywane, opresjonowane, wykorzystywane, ciemiężone kobiety miały po raz pierwszy możliwość mówienia o swoich dramatach, doznaniach osobie z zewnątrz, co niewątpliwie miało także katarktyczny charakter. Ona sama nie mogła przewidzieć, czy i w jaki stopniu oraz w jakim zakresie trudne ekonomicznie i socjalnie warunki życia codziennego kobiet zostaną obciążone jeszcze przemocą ze strony męża/partnera. Tak więc i ona mogła weryfikować swoją dotychczasową wiedzę na ten temat. Doktorantka z dużym wyczuciem pozyskała wiedzę na temat trudnych życiowo sytuacji tych kobiet, a także uwzględniła w rozmowie z nimi czynniki intrapersonalne, a więc poczucie własnej wartości, godności, schematy myślenia na rzecz poprawy sytuacji, samoświadomość funkcjonowania w sytuacjach krytycznych i możliwego wychodzenia z nich w taki sposób, by jak najmniej dotknęły one dzieci.

Prezydent B. Komorowski podpisał w/w ustawę, a więc może nam się wydawać, że dzięki temu znaczącej poprawie ulegnie sytuacja kobiet w rodzinach czy związkach partnerskich. Oby tak się stało, chociaż nie przypuszczam, gdyż poszerzyła się przestrzeń i sfera źródeł wzajemnej przemocy, która nie musi skutkować ucieczką od wolności (w alkohol, ale także w narkotyki, dopalacze, hazard, uzależnienie od seksu, pracoholizm itp.). Niemalże wszystko może być powodem jednorazowej czy nasilającej się i powtarzalnej przemocy różnego rodzaju. Perspektywa feministyczna jest skupiona na kategorii wolności kobiet do równorzędnego posiadania i egzekwowania praw człowieka (tu redukowanych do praw kobiet). Czy jednak ubóstwo rzeczywiście było i jest istotnie korelującą z przemocą zmienną niezależną?




13 maja 2015

Granice dyscyplinarne kształcenia akademickiego – wiarygodność w relacjach międzyludzkich










(fot. od lewej prof. Jacek Piekarski i prof. Ewa Marynowicz-Hetka)


W dniach 12-13 maja 2015 r. na Wydziale Nauk o Wychowaniu Uniwersytetu Łódzkiego odbywa się konferencja naukowa pod tytułem „Granice dyscyplinarne kształcenia akademickiego – wiarygodność w relacjach międzyludzkich” organizowana przez Katedrę Badań Edukacyjnych.

Poprzedza ona główne uroczystości związane z 70-leciem utworzenia Uniwersytetu Łódzkiego, w trakcie których zostanie nadana Umberto Eco godność doktora honorowego. Debata Wydziału Nauk o Wychowaniu UŁ stała się doskonałą okolicznością do spotkania naukowców, którzy współtworzyli tę jednostkę akademicką, kierowali nią oraz wspierali swoimi kompetencjami. Obrady otworzyli - prorektor UŁ prof. dr hab. Antoni Różalski i dziekan WNoW prof. UŁ dr hab. Danuta Urbaniak-Zając.

Święto postanowiono uczcić pracą, toteż do dyskusji, na którą był czas po każdej z części debat, zaproszono profesorów z różnych uczelni w kraju, zaś obradom przewodniczyli dziekani minionych kadencji: pierwsza Dziekan Wydziału prof. dr hab. Ewa Marynowicz-Hetka oraz kolejni - prof. dr hab. Jacek Piekarski i prof. UŁ dr hab. Grzegorz Michalski. Gościem szczególnym był prof. dr hab. Lech Witkowski, którego ostatniej monografii poświęcono odrębny panel. Do udziału w konferencji zaproszone zostały osoby, które w przeszłości pracowały na Wydziale Nauk o Wychowaniu lub wcześniej na Wydziale Filozoficzno-Historycznym, oraz osoby które bezpośrednio związane są z innymi wydziałami Uniwersytetu Łódzkiego, ale z Wydziałem współpracują.

(for.: prof. Jacek Piekarski przedstawił oblicza wiarygodności nauk)

Bardzo dobrze się stało, że prof. Jacek Piekarski zainicjował tę debatę i w swoim referacie wyłożył powody jej podjęcia. Pytanie o wiarygodność nauk pedagogicznych nie mogłoby się pojawić sto lat temu. Podejmowana przez każdego naukowca aktywność badawcza i dydaktyczna musiała spełniać kryterium prawdy, gdyż w przeciwnym razie nie mogła być określana mianem naukowej. Kiedy 40 lat temu studiowałem metodologię nauk pedagogicznych, o wiarygodności pedagogiki jako nauki miało stanowić jej zakorzenienie w paradygmacie badań empirycznych, ilościowych, zaś każda próba czy wyłączność odwoływania się do metod badań filozoficznych czy też badań jakościowych (np. biograficznych) nauk społecznych sprowadzana była do pejoratywnego stygmatu – jaki im nadawano - spekulatywizmu, czyli w ówczesnym rozumieniu - pseudonauki. Wszystkie rozprawy z filozofii wychowania i kształcenia, których autorem był mój Mistrz – prof. Karol Kotłowski traktowane były z niebywałą arogancją przez ówczesne elity władzy naukowej (członków i recenzentów Centralnej Komisji) w kategoriach pseudonauki, wiedzy spekulatywnej, pogardliwie określanej mianem „kotłowszczyzny”.

Wydziałowa konferencja była także dla mnie okazją, by przypomnieć, że w okresie PRL wbrew reżimowej cenzurze mówiliśmy o pluralizmie w naukach pedagogicznych bez kompleksów, z poczuciem ich równorzędnej innym naukom humanistycznym i społecznym wartości. Byli wśród nas i dla nas, chociaż częściowo szykanowani przez rządzących w PRL, profesorowie tej miary co Sergiusz Hessen, Eugenia Podgórska, Aleksander Kamiński, Irena Lepalczyk i Karol Kotłowski.

(fot. od lewej prof. Olga Czerniawska i dr Barbara Juraś-Krawczyk)

To właśnie w tej Uczelni rozwijane były szkoły myślenia pedagogicznego, w tym kontynuowane szkoły głębokiego zakorzenienia badań w filozofii - pedagogiki społecznej prof. Ewy Marynowicz-Hetki i w naukoznawstwie - rozwijana szkoła badań jakościowych w oświacie dorosłych prof. Olgi Czerniawskiej, a w ostatnich latach szkoła metodologii badań jakościowych prof. Jacka Piekarskiego i prof. UŁ Danuty Urbaniak-Zając, które wpisują się zarówno w paradygmat badan ilościowych, jak i jakościowych, z przewagą tego ostatniego. Na Wydziale Nauk o Wychowaniu były pielęgnowane i aktualizowane najlepsze tradycje szkoły „Nowego Wychowania” (m.in. pedagogika szkoły pracy – prof. Tadeusz Jałmużny, moje badania w zakresie pedagogiki alternatywnej i współczesnej pedagogiki syntetycznej, badania prasoznawcze nad czasopiśmiennictwem prof. UŁ – Iwonny i Grzegorza Michalskich, pedagogiki Montessori dr Ewy Łatacz i Małgorzaty Mikszy, nurtów wychowania niedyrektywnego dr Małgorzaty Rosin czy pedagogiki twórczości prof. UŁ Krzysztofa J. Szmidta).

Być może potrzebny był okres wyrównywania strat, jakie poniosła polska pedagogika w wyniku panującej w okresie totalitaryzmu ortodoksji ideologicznej i metodologicznej oraz odzyskiwania pól wolności ku prawu do rozwiązywaniu problemów naukowych różnymi metodami badań, w każdym z powszechnie już nam dostępnych paradygmacie poznawczym. W swoich rozprawach wielokrotnie dawałem wyraz temu, jak nienaukowymi metodami i z opresją istniejącej cenzury usiłowano zniszczyć polską kulturę naukowych dociekań i diagnoz. Minione 25-lecie wolności jest w tym sensie zupełnie innym okresem czasu, który sprzyja odchodzeniu od kłamstwa, eliminowaniu „białych plam” w historii wychowania i oświaty czy przyspieszonemu odzyskiwaniu nieobecnych dyskursów i myśli pedagogicznej, by w poznawaniu prawdy o fenomenach kształcenia i wychowania skończyć z jej pozorowaniem, ideologicznym kreowaniem czy manipulowaniem nią dla interesów głównie podmiotów władzy.


Wraz z dominacją ponowoczesności, która zarazem osłabiła oświeceniowo-modernistyczne walory i fundamentalne przesłanki dla prowadzenia nauki w wolności (jako kategorii autotelicznej), mamy do czynienia z nowym zjawiskiem (a moim zdaniem ukrytym jego renesansem), które określam mianem przesunięcia politycznego. Jego następstwem nauka i jej instytucje są wchłaniane, podporządkowywane władzy politycznej, także wówczas, kiedy skrywa się jej dyrektywizm w procesach globalizacyjnych wpływów obcego naszej tożsamości narodowej i kulturowej korporacjonizmu.

Wolność (również i akademicka) jest zawsze w stosunku do kogoś lub czegoś. Nie ma wolności jako takiej, „abstrakcyjnej”. Stanowi ona zawsze społeczną konstrukcję. Wolność zawsze odbywa się w konkretnych warunkach. Niekiedy, to co uznawane jest za wolność w jednych okolicznościach, w innych stanowi esencję niewoli. (Melosik, Uniwersytet i społeczeństwo. Dyskursy wolności, wiedzy i władzy, 2002, s. 25) Samoograniczenia niektórych naukowców, które polegają na dostosowywaniu projektów badawczych do proceduralnych i aksjonormatywnych (ideologicznych) norm sprawiają, że wolność akademicka nie służy maksymalnemu dążeniu do prawdy, ale pozyskiwaniu dla podmiotu finansującego badania politycznie poprawnych danych empirycznych oraz głoszeniu prawdy, kiedy jest się zobowiązanym do jej upowszechniania. „Tak więc – jak pisze Zbyszko Melosik za Parsonsem - „instytucjonalny składnik [wolności akademickiej] dotyczy presji wywieranej na członków i (cząstki systemu) , tak aby dostosowywali się oni do pewnych kryteriów i standardów, a także presji wzmacnianych przez skomplikowany system nagród i – w niektórych przypadkach – działań o charakterze negatywnym”. (tamże, s. 20)

Jeśli zatem zastanawiałem się nad kategorią wiarygodności pedagogiki jako dyscypliny naukowej, to nie z tego powodu, żebym wątpił w jej naukowość, ale w wyniku dramatycznego w ostatnim ćwierćwieczu odchodzeniu od światowego kanonu metodologii badań przez część naszego środowiska, które dla ominięcia barier i trudności w drodze do własnego awansu akademickiego narusza normy uniwersyteckiej przyzwoitości. Proszę odebrać tę ogólną opinię jako odnoszącą się do postaw i zachowań niektórych naukowców, to znaczy tych, którzy nie podejmując koniecznego wysiłku samokształceniowego, nie prowadząc intensywnych badań i studiów także komparatystycznych (intra- i interdyscyplinarnych), nie weryfikując w skali ogólnokrajowej wyników własnych badań sięgali po środki odbierające im nie tylko naukowej wiarygodności.

(fot. prof. UŁ Grzegorz Michalski i prof. UŚl Krzysztof Maliszewski, referuje prof. Józef Kocur)

Każdy przypadek naruszenia etosu pracy naukowej rzutuje na opinię o naszej dyscyplinie jako nienaukowej z tego właśnie powodu. Środowiska akademickie nie wypracowały ani zasad, ani mechanizmów pozyskiwania do nauki najzdolniejszych czy najbardziej chłonnych na ustawiczne uczenie się i badanie, ani też nie wykształciły koniecznej krytyki i metod jej uprawiania w uczelniach, na łamach naukowych periodyków czy w monografiach badawczych by zachować status bycia także nietykalnymi, a zatem i nierozwijającymi się (zob. publikacje Lecha Witkowskiego, Zbigniewa Kwiecińskiego).


Mam nadzieję, że Organizatorzy wydadzą publikację z tej debaty, bo rzeczywiście miały tu miejsce bardzo interesujące referaty i dyskusje. Ciekaw jestem, jak będzie za 10 lat, bowiem - jak stwierdził prof. UŚl dr hab. Krzysztof Maliszewski - jeszcze nie pojawiła się masa krytyczna, która prowadziłaby społeczność akademicką do duchowego renesansu i koniecznej rewolty. Czyżby?

(fot.: prof. Zygfryd Juczyński)