13 stycznia 2015

Syntetyczna diagnoza centralistycznego systemu szkolnego III RP


Odpartyjnienie polityki oświatowej w III RP powinno być priorytetem polskiej polityki, która od 1993 r., czyli od powrotu postkomunistycznych rządów, w tym także do MEN, rozpoczęła, a pozostałe środowiska partyjne to kontynuowały i wzmacniały - proces powstrzymywania, hamowania, a następnie ukrytego niszczenia fundamentów demokratycznego systemu szkolnego. Edukacja powinna być częścią składową polskiej kultury i dziedzictwa narodowego, a nie terytorium dla partyjnej nomenklatury PO i PSL, czy - jak miało to miejsce we wcześniejszych okresach (1992-1997) - PiS, SLD czy LPR. Barwa i orientacja ideologiczna partii nie ma tu żadnego znaczenia. Oświata została przez wszystkie te formacje zdeformowana.

Nie można bowiem socjalizować, kształcić i wychowywać dzieci oraz młodzieży do ustroju demokratycznego w systemie szkolnym o ustroju autokratycznym, całkowicie centralistycznym. Nie rozumiał lub nie chciał przyjąć do wiadomości tego - poza Henrykiem Samsonowiczem i Robertem Głębockim - żaden z kolejnych ministrów edukacji.

To właśnie w wyniku pochodu do władztwa państwowego i oświatowego od lewicy przez prawicę do neoliberałów mamy centralistyczny ustrój szkolny z:

- pozoranctwem jego samorządności,

- brakiem autonomii dyrektorów przedszkoli i szkół;

- arogancją władz MEN i rządów wobec rodziców – obywateli, których dzieci uczęszczają do szkół publicznych;

- autorytarnym, centralistycznym narzucaniem nauczycielom rozwiązań z zakresu metodyki kształcenia i wychowania;

- depersonalizacją stosunków międzyludzkich w szkolnictwie, a więc i naruszaniem fundamentów dla formowania kapitału społecznego;

- proletaryzacją zawodu nauczycielskiego i antagonizowaniem tego środowiska z samym sobą, jak i ze społeczeństwem;

- przekazywaniem instytucjom międzynarodowym przez MEN sprawozdań, które stan prawny traktują tak, jakby miał on swoje odzwierciedlenie w rzeczywistości, chociaż go nie ma;

- częściowym marnotrawieniem środków unijnych na pseudonaukowe diagnozy o stanie edukacji oraz manipulowaniem wynikami diagnoz;

- wzrostem biurokratyzacji kosztem procesów kształcenia ii wychowania w szkołach;


- degradacją roli edukacyjnej pedagogiki przedszkolnej;

- lipną ewaluacją jakości pracy przedszkoli i szkół (co wykazała NIK);

- quasi akredytacją placówek doskonalenia nauczycieli;

- podtrzymywaniem sporów na tle różnic w podejściu rodziców do wychowania dzieci w duchu religijnym, ideowym, fizycznym czy społecznym;

- manipulowaniem opinią publiczną na temat rzekomo pozytywnej wartości dla społeczeństwa polityki oświatowej rządu;

- komercjalizowaniem sfery edukacji publicznej;

- brakiem strategii rozwojowej polskiego szkolnictwa;

- fikcyjnym powoływaniem na funkcje kierownicze w szkolnictwie osób w rzekomo demokratycznych konkursach;

- każdorazową wymianą posłusznego centrum aparatu nadzoru pedagogicznego w kuratoriach oświaty i centralnych placówkach doskonalenia nauczycieli i kształcenia zawodowego czy CKE, by realizowały zadania partyjne rządzących (koalicjantów);

- nieustannym prowadzeniem przez rząd wojny z samorządami lokalnymi, by zniechęcać społeczeństwo do partycypacji w sprawowaniu władzy przez obywateli;

- brakiem kontroli społecznej nad polityką oświatową rządu;

- itd., itd.

Mógłbym tak wymieniać w nieskończoność, bowiem jeden czynnik uruchamia lawinę negatywnych skutków w pozostałych warunkach funkcjonowania polskiego szkolnictwa. Kluczowe jest jednak to, że EDUKACJA – SZKOLNICTWO nie są wartością narodową, nie są dobrem ogólnym, ale podporządkowanym partyjnym celom i interesom rządzących.

Jeden z wiceprezydentów miast wojewódzkich, który uzyskał nominację i zarazem patronat nad lokalną edukacją z ramienia SLD, ma teraz problem. W poprzedniej kadencji, kiedy był w opozycji do PO i koła radnych (po-)wyrzuonych z innych partii politycznych, krytykował poprzednika za to, że likwidował szkoły publiczne. Ba, lewica robiła wszystko, by ten stan zaogniać, toteż szczuto na prawo i lewo kierujących lokalną oświatą pod poprzednim wiceprezydentem. Teraz musi ów lewicowy gracz podjąć decyzje o likwidacji liceów, zespołów szkół ponadgimnazjalnych, bo i tak nie ma w nich już liceów profilowanych. Jest u władzy. To niech teraz poczuje, co to znaczy być zobowiązanym do likwidacji w świetle obowiązującego prawa i nie móc użyć innego określenia, jak właśnie LIKWIDACJA. Termin bolesny. Na tym polega partyjny dysonans między interesem władzy i stanowiska a interesem publicznym i prawnym.

12 stycznia 2015

Czy naukowiec to zawód?



Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego uruchomiło w październiku 2014 r. kolejną akcję pod nazwą: ZAWÓD NAUKOWIEC. Jak informuje na swojej stronie: "Do roku 2020 Unia Europejska potrzebuje miliona naukowców. Rosną nakłady na naukę – w Europie i w Polsce (w 2015 r. nakłady na naukę z budżetu państwa - o 10 proc.). W naszej kampanii ZAWÓD NAUKOWIEC zachęcającej najzdolniejszych do wyboru tej drogi zawodowej zgodziło się wziąć udział jedenaścioro wybitnych polskich naukowców młodego i średniego pokolenia. To nasi Ambasadorzy Nauki. Ich sylwetki i dokonania prezentujemy poniżej. Patronuje nam Isaac Newton, a symbolem kampanii jest jego jabłko."

Istotnie, jesteśmy i powinniśmy być dumni z tego, że są w instytutach nauk medycznych, weterynaryjnych, technicznych, matematyczno-fizycznych, chemicznych, biologicznych a nawet humanistycznych (chociaż jest tu tylko archeologia i antropologia kulturowa) wybitni naukowcy młodego i średniego pokolenia, których odkrycia służą nauce i ludzkości. Można na stronie internetowej resortu zapoznać się z ich sylwetkami i osiągnięciami. Nie ma wśród nich przedstawicieli wielu dyscyplin naukowych - ekonomii, nauk o zarządzaniu, społecznych - socjologii, psychologii, politologii, nauk o Ziemi, prawnych, filologicznych, filozoficznych, historycznych itp.

Czy to oznacza, że zawód ten można przypisać przedstawicielom tylko części dyscyplin naukowych? Psycholog, socjolog, ekonomista, historyk, filolog, teolog, pedagog itp. już nie są zawodowcami w świecie nauki? Nie są tylko dlatego, że nie uczestniczą w międzynarodowych konsorcjach badawczych? Znam pedagogów, socjologów, psychologów, którzy nie tylko uczestniczą w międzynarodowych sieciach badawczych, ale i kierują takimi, a jednak nie zostali uznani i dostrzeżeni jako ZAWODOWCY W NAUCE. Czy to jest jedyny wyznacznik zawodowstwa w naszym kraju?

Czy nie tworzymy nowych podziałów w nauce na tych, którzy są ZAWODOWCAMI i tych NIE-ZAWODOWCÓW? To kim są wszyscy pozostali? Istnieją w Polsce instytuty tylko i wyłącznie naukowo-badawcze, a więc takie, których kadry zajmują się tylko i wyłącznie konceptualizacją i prowadzeniem badań laboratoryjnych, eksperymentalnych lub terenowych. Jest też Polska Akademia Nauk, której jednostki i kadry powinny służyć tylko i wyłącznie nauce. Tu jednak, na skutek rządowych decyzji, w wyniku których sprowadzono Akademię do roli żebraczej, część naukowców zaczęła już wiele lat temu walczyć o własne przeżycie i podejmowała się dodatkowego zatrudnienia w szkolnictwie prywatnym, często współtworząc je lub organizując w celach zarobkowych kształcenie III stopnia i studia podyplomowe. To kadry PAN zalicza się do naukowych zawodowców czy też nie?

Zastanawiam się nad kreowaniem w naszym społeczeństwie fałszywego obrazu rzekomo naszej profesji, która jest przecież realizowana nie tylko w wymienionych powyżej instytutach, ale także, chociaż nie przede wszystkim, w najlepszych uniwersytetach czy akademiach. Zatrudnieni w nich naukowcy realizują statutowe funkcje naukowo-badawcze swoich uczelni, ale także związane z kształceniem elit (także dla nauki) oraz zawodowców (studia I st.) nie tylko dla potrzeb polskiego społeczeństwa. Zawodowcem jest zatem tylko ten w białym fartuchu, z łopatką, skalpelem, lunetą czy mikroskopem?

Czyżby ministerstwo chciało w ten sposób uzasadnić, że są naukowcy i quasi-naukowcy? Moim zdaniem, ani jedni, ani drudzy nie są zawodowcami, bo bycie naukowcem, to coś znacznie większego i szerszego od zawodowstwa. Jak to jednak sparametryzować, by przeliczyć na kolejne miliony dotacji dla jednych, a żebractwa dla pozostałych?

Nie chcę i nie będę naukowcem w takim sposobie pojmowania tej kategorii. Jeśli bowiem zawodowstwo wiąże się z ludzką pracą, to dla mnie praca naukowa jest twórczością, w wyniku której ktoś staje się UCZONYM. Traktowanie nauki jako zawodu do zarobkowania, do zarabiania na codzienność jest redukowaniem naukowca do zaspokajania potrzeb rynku, oczekiwań władzy, interesów globalnych, wielkiej polityki czy kapitału światowych korporacji itp.

UCZONY tym różni się od NAUKOWCA, że skutek wewnętrzny jego pracy badawczej liczy się bardziej od skutku zewnętrznego. O wykorzystaniu skutku zewnętrznego pracy uczonego często decydują inni, albo go nie dostrzegają, przemilczają lub unikają. Sprowadzanie nauki do roli towaru a badań naukowych do komercyjnych usług, które podlegają prawom rynku, prowadzi do niszczenia cywilizacji, kultury, humanum. Naukowiec jako zawodowiec to - jak trafnie określa ks. prof. Michał Heller -"UPRAWIACZ NAUKI". (...) uczonym jest tylko ten, kto naukę traktuje jako życiowe powołanie. Względy koniunkturalne muszą być wtórne; trzeba się z nimi liczyć- życie bywa brutalne - ale nie można im pozwolić, by zapanowały nad wszystkim". (Jak być uczonym, Kraków 2009, s. 44-45)

11 stycznia 2015

Czynni i bierni nauczyciele też mają dzieci w szkole






Pisze do mnie były nauczyciel mianowany, który ukończył po studiach magisterskich jeszcze 3 studia podyplomowe. I co? I nie ma dla niego pracy w szkole. Nie tylko dla niego. Nie wpadł w depresję, aczkolwiek musiał cenić sobie ten zawód, skoro nieustannie powraca do szkoły z troską o jej funkcje i sposób realizowanych w niej zadań dydaktyczno-wychowawczych. Jest to już powrót w nieco innej roli z racji bycia ojcem dziecka w wieku szkolnym, ale także wynika on z poczucia niezgody na to, co ma miejsce w polityce oświatowej MEN. Prowadzi własny blog, pisze teksty piosenek, felietony do portalu liberałów, i pracuje w ... policji. Jest już sierżantem. Świetnie. To też jest służba na rzecz dobra wspólnego, aczkolwiek przygotowywany był w toku studiów do zupełnie innej roli.

Załączam poniższy tekst jego autorstwa. On sam nie miał nic przeciwko temu, by podać jego dane, to jednak tego nie uczynię, gdyż wątki szkolne dotyczące nauczycieli jego dziecka mogłyby w jakiejś mierze spowodować niepożądane działania osób, które mają syndrom zagrożonego autorytetu.

Autor zaczyna od najbardziej niepokojących go rozwiązań w polskim szkolnictwie, by skonfrontować je z realiami życia, pokoleniową mądrością i własną postawą wobec istoty kształcenia oraz wychowania:

Zabawa kontra praca.
Umiejętności kontra wiedza.
Wolność w dążeniu do odkrywania własnych potrzeb i talentów kontra przymus.
Brak ocen, czyli system wzmocnień pozytywnych kontra ocenianie.

Tylnymi drzwiami do polskiej szkoły wchodzi nie tylko osławiona gender, ale ideologia, której celem jest totalny egalitaryzm. Zrealizować ten cel można tylko w jeden sposób: trzeba przestać wymagać, porównywać, zmuszać do pracy, zmieniając przy tym znaczenia słów, manipulując, zamazując różnice; wszystko to pod płaszczykiem troski o dzieci, w imię nowoczesności albo buntu przeciwko starym formom, metodom, wartościom...

Dlaczego moja córka nie dostaje tradycyjnych ocen (zastąpiono je oceną opisową)?

Czyżby dlatego, że wadą tradycyjnego oceniania był (bezdyskusyjnie) nieprecyzyjny opis zdobytej wiedzy i umiejętności (co właściwie znaczy czwórka z wypracowania, niepoparta komentarzem sprawdzającego)?

Otóż nie! Problemem jest ocenianie samo w sobie: zawsze dyskryminujące, wzmacniające hierarchiczność a nie równość, będące przyczyną dyskomfortu (inni są w czymś lepsi ode mnie) i stresu (szkoła jako miejsce tortur i kuźnia kadr organizacji, przebranych w jednakowe brunatne bądź czarne koszule). Niedoskonałość tradycyjnego modelu oceniania nie zostaje usunięta, w celu dostarczenia uczniowi, nauczycielowi i rodzicom (przeprasza: opiekunom prawnym) informacji o postępach (oraz lukach w wiedzy i umiejętnościach).

Z polskiej szkoły ruguje się tradycyjny system oceniania, w imię egalitarnego totalizmu i równania w dół (koniec wieńczy dzieło: maturę z zakresu podstawowego można zdać otrzymując jedynie 30% punktów!). Żeby równościowa ideologia nie rozjeżdżała się zanadto z rzeczywistością, trzeba powoli dostosować sprawdziany zewnętrzne do jej potrzeb (mogłoby się okazać, że skutkiem nowych światłych metod jest katastrofa mierzona niskimi osiągnięciami uczniów); dlatego krok po kroku w polskiej szkole zaczyna zadomawiać się nowy język (służebny wobec nakreślonych celów), którego jaskrawym przykładem jest zmiana znaczenia słowa inteligencja. Nie ma już inteligencji rozumianej jako szybkość myślenia, umiejętność kojarzenia ze sobą faktów, błyskotliwość; jest za to "inteligencja emocjonalna" (konotacje z demokracją ludową jak najbardziej uzasadnione).

Każde dziecko jest przecież "inteligentne inaczej": stąd inteligencja plastyczna, inteligencja muzyczna, inteligencja ruchowa... Każdą z tych "inteligencji" można i trzeba (!) docenić; stąd już krok do tego, by zrównać ze sobą talent matematyczny i umiejętność robienia wycinanek z papieru (geniusz Einsteina można zrównać z talentem kogoś robiącego piękne łowickie ozdoby). Pół biedy, gdyby zmiany dotyczyły indywidualizacji: dostosowania metod do zdolności (potencjału) ucznia.

Nowa równościowa ideologia z góry jednak zakłada, że faktycznie dyskryminowane będą te dzieci, które są inteligentne i mogą osiągnąć świetne wyniki w dziedzinach, dla większości trudnych. Większość bowiem zawsze miała problem ze zrozumieniem równań różniczkowych, teorii względności Einsteina itd. Dlatego polska szkoła coraz bardziej będzie odchodziła od uczenia tego, co większości "i tak się do niczego nie przyda", coraz mocniej nacisk kładąc na umiejętności (w tym interpersonalne), które są w opanowaniu zdecydowanie łatwiejsze od podręcznika mechatroniki.

Zadałem nauczycielce (...) szkoły podstawowej) pytanie, czy widziała kiedykolwiek w przyrodzie trójkąt prostokątny i czy starożytnym Grekom "w życiu codziennym" potrzebna była wiedza o sinusie, cosinusie, tangensie i kotangensie... Oczywiście nie odpowiedziała; jej wiara w nowoczesne metody nauczania i zaangażowanie w budowanie egalitarystycznego systemu, który zakończy niechlubne już ponad dwieście lat polskiej edukacji opartej na wierze w ciężką pracę (do której ucznia się o zgrozo zmusza), już zastąpiły u tej skądinąd sympatycznej osoby, zdrowy rozsądek.

Wychowawczyni (...) wątpi w to (słusznie), że jesteśmy w stanie opisać, odgadnąć przyszłość; nie wiemy jakie dziedziny gospodarki się rozwiną, a jakie upadną albo staną się mniej ważne. Z takiej przesłanki, dochodzi ona jednak do kuriozalnych wniosków. Otóż, jej zdaniem sukces (jakkolwiek by go rozumieć) (...) dziecku mają zapewnić umiejętności, a nie wiedza. Umiejętność pracy w grupie, elastyczność (związana z koniecznością zmiany pracy w trakcie swojego życia), samorealizacja, kreatywność i oczywiście realizacja nadrzędnego celu jakim jest szczęście (smutni refleksyjni powinni być eksterminowani); wszystko to podporządkowane dyktatowi praktyczności, co jest przecież sprzecznością samą w sobie: wszak skoro nie wiadomo, co się konkretnie przyda, to nie wiadomo też czego należałoby nauczać.

Matematyka poza podstawowymi umiejętnościami potrzebnymi np. do zrobienia zakupów, jest niepraktyczna; wiedza o budowie pierwotniaka też nie (jakby już to kogoś zainteresowało, to zawsze może sobie wyguglować). Z polskiej szkoły wyrzuca się dzisiaj to, co było fundamentem sukcesu naszej cywilizacji; zdolność do abstrakcyjnego myślenia, do budowaniu wzorów, które są zarówno pięknem same w sobie jak i najlepszym instrumentem opisu materialnego świata... wszystko to przestaje być potrzebne. A przecież ogromna większości wynalazków, rozwój techniczny i medycyny nie były możliwe w cywilizacjach, które inaczej niż nasza, nie postawiły na piedestale krytycznego myślenia, imperatywu dążenia do prawdy itd. To my, tutaj w Europie dzięki matematyce, filozofii, rzymskiemu prawu zbudowaliśmy zbiór vel system (wielką Bibliotekę), z którego czerpie świat.

Dlaczego więc polska szkoła nie chce zauważyć, że ekonomiczny sukces odnoszą wciąż ci, którzy z matematyką są za pan brat; że zaawansowane technologie nie są dziełem troglodytów zdających maturę na 30%, tylko absolwentów wielkich uniwersytetów wymagających od swoich studentów ogromnej wiedzy, a nie umiejętności w pierwszym rzędzie...

Wysoce praktyczne są bowiem rzeczy/dziedziny, które z pozoru niczemu nie służą. Problem polega jednak na tym, że nie da się pogodzić osiągania wysokich wyników w matematyce, fizyce, chemii z obłędem egalitaryzmu. Głosiciele nowej prawdy edukacyjnej nie chcą odpowiedzieć na pytanie: nad czym pracować będzie w grupie ktoś, kto nie ma żadnej albo ma minimalną wiedzę? Do czego ma odwołać się mózg pozbawiony informacji, czym ma się żywić, na czym budować osławioną kreatywność?

Przychodzi mi do głowy przerażająca konstatacja, że "ktoś" realizuje swoje cele w imię motta: "szczęśliwi są tylko głupcy, czyż nie warto być głupcem" i przypomina się straszny czas, kiedy Polacy jako naród podludzi mieli się zajmować jedynie praktycznymi aspektami życia, będąc we władzy i na usługach swoich nordyckich panów ...

Mamy w pop kulturze mit Forresta Gampa: mało rozgarniętego, acz poczciwego człowieka, który mimo braku wykształcenia, niskiego IQ (inteligencja w tradycyjnym tego słowa znaczeniu), osiąga sukces (sławę, pieniądze, podziw i sympatię bliźnich). Nowa egalitarystyczna ideologia, która zaczyna święcić triumfy w polskiej szkole, do takiego mitu wprost się odnosi. Z wyjątku (fartowny splot okoliczności, dobre serce i czasami... jednak ciężka praca) czyni się przy tym regułę; obiecując naiwnym rodzicom, spełnienie ich snu o szczęśliwym dziecku sukcesu (bo właśnie o tym marzy większość rodziców).

Obietnica opakowana jest w pełen pakiet edukacyjnych usług, który obejmuje: troskę o dobre samopoczucie ucznia, wykluczające stres, presję, przymus, ocenianie, a także: dbałość o indywidualne jego potrzeby i koniecznie: wydobycie na światło dzienne jego ukrytych talentów (co do istnienia których nie ma wątpliwości). Każdy może osiągnąć sukces (jeżeli nie będzie to sukces finansowy, sława, uznanie innych..., wypełnimy to pojęcie takimi znaczeniami, by dowieść, że założone cele zostały zrealizowane); każde staranie jest wartościowe bez względu na efekt i musi być należycie ocenione (świetny wynik prawem nie towarem okupionym wysiłkiem); każda dziecięca potrzeba musi zostać zauważona i zaspokojona itd.

Otóż gdyby moje dzieci miały same decydować co zjedzą: wybrałyby McDonalda na co dzień i duuuużo czekolady takoż. Gdyby miały wyłącznie same decydować jak spędzą wolny czas: syn grałby godzinami w Fifę, a córka oglądała Kucyki Little Pony. Gdyby miały wyłącznie same decydować o tym czego słuchają, wybrałyby m.in. disco polo, którego u mnie w domu słuchać nie pozwalam (z jednym wyjątkiem: zespołu, dla którego teksty pisał wybitny polski tekściarz). Gdyby miały czytać, co chcą, czytałyby komiksy Kaczora Donalda (zakładając, że w ogóle zechciałyby czytać). Gdyby mogły, jedząc, nie używałyby noża i widelca... itd.

Wychowanie nieodłącznie wiąże się bowiem z przymusem, który obok przykładu i zachęty jest niezbędny do osiągnięcia celu (mądry i dobry dorosły). Kocham swoje dzieci ponad życie, dlatego je do wielu rzeczy zmuszam; dzięki temu nauczyły się
pływać, uczą się języka obcego, czytają książki, chodzą do Kościoła, na spacery, słuchają Procol Harum a nie Boys itd.

Czy stosowany przez mnie przymus stoi w sprzeczności z dążeniem do realizacji własnych potrzeb, do odkrywania ukrytych talentów itd.? Oczywiście, że nie! Nie postuluję przecież powrotu do sytuacji, w której apodyktyczny ojciec dyktator, wytycza życiowe ścieżki swojemu potomstwu. Ale żeby moje dzieci mogły wybrać, muszą wiedzieć w czym mają wybierać; żeby mogły (jeżeli zechcą) odrzucić jakąś części naszego cywilizacyjnego dorobku, muszą go najpierw poznać itd.

Forrest Gump owszem kupił akcje Apple myśląc, że inwestuje w sadownictwo i zarobił sporo pieniędzy. Ale tylko dzięki twórcom Apple jego fuks był możliwy; bez ogródek: wioskowy głupek może liczyć na szczęście tylko wtedy, kiedy ciężko pracujący na swój sukces absolwenci świetnych szkół stworzą ku temu odpowiednie warunki.

Chronię więc swoje dzieci przed toksyczną wiarą w to, że bez wysiłku uda im się utrzymać siebie i swoje przyszłe rodziny; że bez względu na to, co będą robiły, uda im się przetrwać w dobrej kondycji.

Szkoła, obiecująca każdemu szczęście, spełnienie i przyszłość, w której docenione będzie wszystko to, co światu zaoferujemy, jest instytucją promująca kłamstwo; jest wrogiem rodzica, który chce wychowywać swoje dzieci i oczekuje (jak najbardziej zasadnie) od państwa, że mu w tym pomoże.

Ps. Przed Świętami Bożego Narodzenia wziąłem udział w tzw. klasowej wigilii (dla polskiej szkoły zakres znaczeniowy słowa wigilia nie ma znaczenia), na której dzieciaki pokazały rodzicom świetne przedstawienie: były skrzaty, renifery i święty (wciąż) Mikołaj. Wyszedłbym na katolickiego oszołoma, gdybym protestował przeciwko takiej mieszaninie "nowej świeckiej tradycji" i form religijnych: nie protestowałem więc. Po bardzo udanym przedstawieniu (śmieszne i świetnie zagrane) odbył się poczęstunek (owa klasowa wigilia), w trakcie którego wychowawczyni mojej córki, chcąc nakłonić zebranych do kolędowania, użyła nowoczesnych narzędzi w postaci rzutnika i wyświetliła na ekranie tekst jednej z kolęd, z laptopa puszczając podkład w rytmie "polki galopki" (cytat za: "Tytus, Romek i Atomek). Miało wyjść z tego takie Bożonarodzeniowe karaoke. Jedne dzieci próbowały śpiewać, inne jadły, jeszcze inne ze sobą rozmawiały; były też takie, które stojąc przed rzutnikiem robiły "pajacyka"... Cóż: o tempora o mores, jak mawiali Rzymianie albo inaczej: witaj polska szkoło...