15 grudnia 2014

Czyje są Wasze dzieci?


Ministerstwo Edukacji Narodowej naruszyło konstytucyjną zasadę prymarnego prawa rodziców do decydowania o losach własnych dzieci. Zmusiło ich bowiem, wbrew podstawom naukowym psychologii rozwojowej dzieci w wieku wczesnoszkolnym, do posłania ich do szkoły w szóstym roku życia.

Wystarczy zapoznać się z danymi statystycznymi z okresu poprzedzającego przemoc władzy na zdrowie psychiczne dzieci, by dostrzec, że w czasach poprzedzającym obniżenie wieku obowiązku szkolnego, kiedy rodzice mieli wybór (tak w okresie PRL, jak i do 2009 r. każdy rodzic mógł po konsultacji z pedagogami przedszkolnymi i psychologiem skierować dziecko dojrzałe do szkoły) do szkoły uczęszczał niewielki odsetek dzieci. Kto to śledził? Kto wie, ile dzieci osiągało dojrzałość szkolną, zanim zaczęły majstrować przy niej kolejne ministry: K. Hall, K. Szumilas i J. Kluzik-Rostkowska?

Ile rodzin korzystało w III RP z prawa wcześniejszego kierowania sześcioletnich dzieci do szkół, albo ile takich dzieci było do nich skierowanych, gdyż spełniały wszystkie, a konieczne kryteria rozwojowe?

W roku szk. 2004/2005 – 0,81% ogółu sześciolatków w kraju,

w roku szk. 2005/2006 – 0,76%;

w roku szk. 2006/2007 – 0,74%;

w roku szk. 2007/2008 – 0,82%;

w roku szk. 2008/2009 – 0,98%.

Nie trzeba być wysoce rozwiniętym intelektualnie, żeby dostrzec, że dojrzałość szkolna wśród dzieci sześcioletnich nie przekraczała w Polsce 1% całej populacji danego rocznika. Co uczyniła władza PO i PSL? Ustawą przyspieszyła procesy psychorozwojowe dzieci zmuszając je do edukacji szkolnej środkami prawnymi. Wydano kilkadziesiąt milionów zł z budżetu państwa na kampanię propagandową strasząc rodziców w minionych latach trudnościami lokalowymi, zagęszczeniem klas, jeśli nie zdecydują się na podporządkowanie racjom władzy.


W roku szk. 2009/2010 nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki do szkół podstawowych zaczęło uczęszczać4,25% dzieci sześcioletnich! Czy ktoś zastanowił się nad nagłym wzrostem geniuszu tego rocznika?! Czterokrotnie więcej dzieci poszło do szkół podstawowych mimo, że nie były one dojrzałe do szkolnej edukacji. Polacy – nic się nie stało. Wystarczyło wpompować w kampanię reklamową ponad 20 mln zł. z podatków Polaków na lokowanie ideologii MEN w produkt jakim były scenariusze seriali telewizyjnych, by w roku 2011/2012 wzrost geniuszu dzieci osiągnął dziewiętnastokrotny poziom! Do I klas wtłoczono już 19,02% sześciolatków.
Otrzeźwienie nastąpiło w rok później, kiedy część rodziców zorientowała się, że nie tylko szkoły nie są przygotowane do przyjęcia sześciolatków, ale że to dzieci są najzwyczajniej w świecie jeszcze niedojrzałe – niektóre (chociaż w większości) emocjonalnie, część intelektualnie, motorycznie, sprawnościowo czy społecznie. Dzięki kampanii medialnej, głównie internetowej i próbom przywrócenia poprzedniego stanu w referendum obywatelskim, w roku szk. 2012/2013 współczynnik rzekomo dojrzałych do szkoły dzieci zmalał o dwa punkty - do 17,15%, a w roku 2013/2014 o kolejne półtora – do 15,48%, by na skutek podpisanej przez Prezydenta ustawy zmusić już niemalże co drugie dziecko sześcioletnie do uczęszczania do szkoły – wbrew woli rodziców i dojrzałości szkolnej.

Nawet w totalitarnym państwie minionego ustroju władze oświatowe nie stosowały takich praktyk, chociaż nie ulega wątpliwości o innych, równie perfidnych, bo dotyczących sfery światopoglądowej, aksjonormatywnej, która polegała na indoktrynacji marksistowsko-leninowskiej. Ponoć żyjemy w państwie demokratycznym, a nie autokratycznym, więc jak to jest możliwe, że rządzący mogą tak radykalnie i jawnie dyskredytować nie tylko wiedzę naukową, ale przede wszystkim lekceważyć własnych obywateli? Jak to jest możliwe, że MEN podejmuje działania zagrażające interesowi narodowemu, bowiem wciska do szkół dzieci, które nie są dojrzałe do edukacji szkolnej?!

To oczywiste. Trzeba było znaleźć usłużnych naukowców, którzy na zlecenie władzy i za odpowiednie honoraria zgodzili się sprzeniewierzyć etosowi i kanonom profesjonalizmu, by „dostosować” zmiany do regulacji prawnego przymusu. Wystarczyło zmienić na papierze podstawy programowe edukacji, obniżyć standardy kształcenia i zatrudnienia w edukacji wczesnoszkolnej oraz podjąć badania nad rzekomą wartością wcześniejszego skierowania sześciolatków do szkół.

Warto zobaczyć najnowszy spot filmowy, jaki zamieścił na swojej stronie Instytut Badań Edukacyjnych, którego kadry zaczynają tracić godność naukową włączając się w tę kampanię i nie protestując przeciwko fałszywej interpretacji danych z przeprowadzonej diagnozy. Nie rozumiem, jak można aż tak sprzeniewierzyć się nauce i okłamywać własny naród publikując raport na podstawie skandalicznie błędnych założeń metodologicznych powyższej diagnozy? Za tego typu manipulację powinno się pociągnąć pseudonaukowców do odpowiedzialności, gdyż uczestniczą w kłamstwie, w fałszowaniu rzeczywistości. Polacy płacą za rzekomo naukowe prace, których część nie ma nic wspólnego z uczciwością i rzetelnością.

Już nikogo nie obchodzi to, że zniszczono osiągnięcia polskiej pedagogiki i edukacji przedszkolnej obciążając nauczycieli tego poziomu edukacji treścią perfidnie skonstruowanych spotów telewizyjnych, z których wynikało, że dzieci objęte edukacją przedszkolną w ogóle się nie rozwijają. Scenariusz został tak skonstruowany, by oglądający spot zobaczył jak przedszkolaki się w tych placówkach nudzą. One siedziały durnowato na dywaniku, osamotnione, bawiły się bez obecności nauczyciela, a co gorsza niczego się nie uczyły, a zatem i nie rozwijały.

Trzeba było dopiero oświeconej władzy, by ta uratowała młode pokolenia przed zacofaniem. Po to znowelizowano podstawę programową wychowania przedszkolnego, żeby obniżyć standardy edukacji w tej placówce, a egzekwując zakaz alfabetycznego kształcenia dzieci (czytanie i pisanie, a nawet rachowanie) można było przekonać rodziców, że szczęście rozwojowe ich pociechy osiągną dopiero w szkołach.

Tak nieetyczna manipulacja, która nie ma nic wspólnego z naukową psychologią rozwojową dzieci oraz pedagogiką przedszkolną, zaczyna powoli skutkować. Centralistycznie zarządzające oświatą władze doskonale sobie zdają z tego sprawę, że obywatele i tak nie mają możliwości sprawdzenia, kto ma rację. MEN testuje granice zniewalania polskiego społeczeństwa pod dyktando ukrytych interesów prywatnych korporacji, zaangażowania byłych i obecnych posłów w sferę niepublicznego biznesu oświatowego i utrzymywania patologicznej struktury władzy.

Pobrano na tę pseudoreformę ogromne środki z Unii Europejskiej, więc wycofanie się z niej oznaczałoby dla rządu i MEN totalną kompromitację, gdyż trzeba byłoby je zwrócić do Brukseli. Właśnie dlatego premier Donald Tusk tak zaciekle bronił ministry edukacji K. Szumilas. Wybrał ją zresztą po to, by była - jak sam to określił - "ministrem zderzakiem". Tak ją poobijano, że nie dostała się do Europarlamentu.

Już wiemy, że polski rząd musi oddać za zakup Pendolino dotację z UE. Może dlatego wyjazd na tory 9 składów tego ECP został wzmocniony propagandowo przez prorządowe media, by w ten sposób przykryć pełnymi zachwytu relacjami z tego "wydarzenia" powyższą aferę. Podobnie byłoby ze skierowaniem sześciolatków do szkół. Jak zakontraktowano to w UE, to trudno się z tego wycofać. Ileż to osób dorobiło się na tej pseudoreformie? Kto będzie za kilka lat leczył traumę szkolną dzisiejszych sześciolatków?

Mam nadzieję, że społeczeństwo zrozumie powody, dla których resort edukacji powierzono dziennikarce, specjalistce od propagandy, która taką polityką włącza się w toksyczną dla dzieci edukację. Poprzedniczki nie były w tym lepsze, za to skutecznie korzystały z metod socjotechniki i marketingu politycznego. A świstak zawija w sreberko...

14 grudnia 2014

Nowa habilitacja zakresie badań oświatowych

(fot. dr hab. Danuta Uryga z APS w Warszawie w czasie własnego kolokwium habilitacyjnego)






W tym tygodniu miały miejsce dwa kolokwia habilitacyjne z pedagogiki, które przebiegały jeszcze w tzw. starej procedurze. Po pozytywnie przyjętym kolokwium i wykładzie habilitacyjnym - pedagogiczne środowisko naukowe w naszym kraju pozyskało dwóch samodzielnych pracowników, ekspert w zakresie pedagogiki specjalnej i w zakresie polityki oświatowej. Mam tu na uwadze panie: dr hab. Danutę Urygę i dr hab. Katarzynę Parys.

Pierwszy przewód został przeprowadzony na Wydziale Nauk Pedagogicznych Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, zaś drugi na Wydziale Nauk Pedagogicznych Dolnośląskiej Szkoły Wyższej we Wrocławiu. Gratuluję obu Paniom naukowego sukcesu, bo wynik głosowania w obu postępowaniach był znakomity.


Pani dr hab. Danuta Uryga jest adiunktem w Zakładzie Polityki Edukacyjnej Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie. Stopień naukowy doktor nauk humanistycznych uzyskała w dziedzinie filozofii na Wydziale Filozoficznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w 2002 roku. Jej zainteresowania naukowe koncentrują się wokół problematyki:

◾polskiego systemu edukacji;
◾polityki edukacyjnej samorządu lokalnego;
◾społeczności lokalnej;
◾edukacji na wsi;
◾szans edukacyjnych dzieci i młodzieży;
◾uspołecznienia szkoły.

Jej rozprawa habilitacyjna pierwotnie nosiła tytuł: Feniks w kurniku. Społeczności wiejskie w obronie „małych szkół” . Jako recenzent wydawniczy sugerowałem zmianę tytułu na Etnopedagogiczne studium „małych szkół” w środowisku wiejskim lub "Pedagogiczna odsłona „małej szkoły” w środowisku wiejskim. Studium lokalnego oporu przemian społecznych", gdyż badania diagnostyczne zostały poświęcone trudnej sytuacji małych szkół, które są prowadzone przez Federację Inicjatyw Oświatowych.

W rezultacie wielu analiz książka ukazała się pod równie trafnym tytułem: "Mała szkoła" w środowisku wiejskim: socjopedagogiczne studium obywatelskich inicjatyw. Rozprawa Danuty Urygi jest znakomitą analizą fenomenu małych szkół w społecznościach wiejskich i związanej z nim polityką oświatową państwa, samorządów oraz organizacji pozarządowych. Całość jest znakomicie osadzona we współczesnych teoriach nauk społecznych, głównie socjologii (edukacji), pedagogiki społecznej i nauk o polityce. Autorka bardzo dobrze osadziła przesłanki teoretyczne swoich badań korzystając z bogatej i trafnie dobranej literatury przedmiotu a zorientowanej na interesujący ją problem poznawczy i społeczny.

Jest to książka na wskroś pedagogiczna, nadzwyczaj aktualna w dobie, w której coraz silniej deprecjonowane są ruchy obywatelskiej partycypacji, samorządności, a organizacje pozarządowe postrzega się jak niepożądanego gościa w przestrzeni publicznej. Mamy tu niezwykle wartościowy powrót do modelu społeczeństwa obywatelskiego i związanej z nim demokracji partycypacyjnej, w tym także przypomnienie modeli szkół środowiskowych, otwartych, uspołecznionych, które najlepiej służą szeroko pojmowanej samorządności, obywatelskiej i współodpowiedzialności za wolność, która staje się społecznym, a nie tylko ekonomicznym, ciężarem.

Rozprawa ma wyjątkowy walor poznawczy, bowiem została napisana w stylistyce typowej dla paradygmatu badań jakościowych, w których dociekanie prawdy wymusza uwzględnianie z jednej strony tego, co potoczne, codzienne, nie dające się – ze względu właśnie na ów wymiar mikro - uchwycić w liczbowych parametrach, z drugiej zaś pozwala na uchwycenie śladów pamięci zdarzeń, przeżyć, doświadczeń głównych aktorów społecznych przemian. Mamy tu wkomponowane w etnopedagogiczne monografie małych szkół narracje osób zmagających się z trudnymi realiami życia społeczności lokalnej, by zachować w niej i dla niej wyspę edukacyjnego oporu.

Zostajemy zapoznani z losami anonimowych liderów lokalnej oświaty i placówek, których utrzymanie wymagało heroicznych zmagań z przeciwnościami losu, zabiegania o sprawy publiczne w imieniu słabszych, tracących nadzieję na wartość tego, co jest znacznie ważniejsze, niż sama infrastruktura szkoły. Tylko w takim badaniu możliwe było dostrzeżenie procesów, wymykających się statystycznym analizom danych o liczbie uczniów, oddziałów, nauczycielach, ich wykształceniu i poziomie awansu zawodowego, istnieniu rady rodziców i kontroli nadzoru pedagogicznego.

Autorka pracy świadomie dokonała redukcji monograficznych badań małych szkół do wersji problemowej, co wprawdzie stwarza poczucie niedosytu wiedzy o nich w kategoriach administracyjno-instytucjonalnych, dynamiki wpływu procesów demograficznych, społecznych, jakościowych wskaźników związanych z procesem kształcenia i wychowania, ale za to tworzy narracyjną fotografię tego, co inaczej nie mogłoby być zarejestrowane i odczytane. Bardzo dobrze zostały przeprowadzone badania, z zachowaniem dyscypliny i logiki odczytywania z wypowiedzi respondentów czterech wskaźników zmiany społecznej według schematu INIS: idei, reguł zachowania, działań i interesów, którzy byli jej zaangażowanymi interlokutorami.

Autorka wspomina w części metodologicznej o wykonaniu w terenie wielu fotografii. Szkoda, że nie wykorzystała ich w swojej analizie, skoro jest uznana we współczesnej socjologii metoda wizualizacji danych. Włączenie do analiz uchwyconych przez badacza za pomocą aparatu fotograficznego mikroświatów osób i wydarzeń związanych z poznawanymi szkołami, znacznie wzbogaciłoby (także krytyczną) refleksję wokół poruszanych przez autorkę problemów.

Książka Danuty Urygi została napisana ładnym językiem, z naukową dbałością o przekaz prawdy o fenomenie „małych szkół”, których los znany jest okazjonalnie, a pamięć o dramacie walk, sporów i konfliktów o ich istnienie oraz utrzymanie zanika. Tego typu badania mogą stać się podstawą do zaplanowania znacznie szerszych, w paradygmacie ilościowym diagnoz w całym kraju, by dostrzec dynamikę strat i/lub odradzających się procesów przemian społecznych w oświatowej infrastrukturze polskiej wsi, gdzie mamy prawie 70% ogółu szkół podstawowych.

Nie jest bowiem prawdą, że spadek liczby uczniów ma w tym właśnie środowisku wysoki poziom. W okresie minionych 6 lat w mieście wynosił on bowiem 11,4%, a na wsi tylko 6,7%. Tak więc wczytanie się w jakościową analizę wyników badań Autorki tej książki powinno uświadomić politykom samorządowym wartości, których nie warto i nie wolno tracić z oczu, jeśli szkoła ma znaczyć w naszych małych ojczyznach coś więcej, niż tylko zbiór osób gromadzonych przez pięć dni w tygodniu w określonej zabudowie.



12 grudnia 2014

Wyższe szkółki prywatnego interesu










Mamy za sobą kampanię wyborczą do wyższych szkół prywatnych, która polegała na pozyskaniu przez najbardziej kiepskich właścicieli rzekomo edukacyjnych firm biznesowych jak najwięcej kandydatów. Trzeba było im dużo obiecać tak, jak czynią to politycy w wyborach wszelkiej maści. To, że owe obietnice staną się w realu fikcją, jest oczywiste, ale jeszcze nie dla naiwnej młodzieży, którą uczono w szkołach średnich etyki, wiedzy o społeczeństwie, matematyki itp.

Jak spojrzałem na strony internetowe wyższych szkółek prywatnych, to dostrzegłem, że KICZ bije z nich po oczach. A kicz to pseudos, pozór, zaprzeczenie jakości, to antyestetyka, antyetyka, antyedukacja. To jawienie się nie takim, jakim się jest. Trzeba bowiem wejść nieco głębiej w strukturę domen tych firm, by przekonać się, że ta rzekomo wybitna szkoła wyższa jest taką tylko z nazwy. Nie ma w jej kadrze kształcącej ani jednego profesora, doktora habilitowanego - specjalisty w zakresie prowadzonych wykładów czy seminariów. Tam wykładać może każdy, jak przysłowiowy kafelkarz. Wczoraj pracował w szatni, a dzisiaj, z braku laku, prowadzi zajęcia z zarządzania czy socjologii. Co za różnica. Kto to sprawdzi?

Rektorem może być ktokolwiek, byle miał stopień doktora, a nie jest ważne to, jak zarządza. Wielu w istocie niewiele ma do powiedzenia. Raczej musi trochę odsiedzieć, przyjąć klientów na dyżurze i udawać, że spełni ich osobiste problemy. Nie spełni, bo właściciel tzw. WSP informuje, jaka firma będzie ściągać od nich długi.

Oczywiście, na stronach znajdują się informacje o zrealizowanych grantach badawczych czy współpracy międzynarodowej, ale wystarczy badawcze spojrzenie, by przekonać się, że ci, którzy owe granty realizowali, już dawno w tych szkołach nie pracują. Współpraca międzynarodowa polega na wyjazdach na wycieczki do hipermarketów. Tajemnicą Poliszynela jest to, że nie tylko łódzkie środowisko pseudoakademickie zaczyna rywalizować w zakresie niepłacenia przez właścicieli nauczycielom akademickim należnej im pensji, zalegania z płatnościami na rzecz ZUS-u czy ukrywania warunkowych lub nawet negatywnych ocen z tytułu bylejakości kształcenia.

Niektórzy nie pochwalą się tym ile mają już w Sadzie Pracy rozpraw z tego tytułu. Żaden prywaciarz nie pozwoli na opublikowanie na stronie jego firmy, że wprawdzie szkoła uzyskała pozytywną ocenę PKA, ale w wyniku odwołania. To zaś zostało uwzględnione przez PKA, które zobowiązało władze szkoły do wprowadzenia koniecznych zmian. To, że właściciel takiej WSP ich nie wprowadzi, to już inna kwestia.

Współczuję zatem studentom, którym przyszło doświadczyć już na progu swojej dorosłej drogi uczenia się fikcji, która przykryta jest technikami public relation. Z drugiej strony nie powinni się dziwić temu stanowi rzeczy, skoro władze niektórych resortów na PR budują swoją pozycję. Te jednak zawsze mogą się w porę ewakuować, podać do dymisji, został odwołanymi, ale w przypadku szkół prywatnych nie ma czegoś takiego. Ktoś ostatnio pytał, czy MNiSW może odwołać rektora-oszusta akademickiego, bo wiadomo, że jest plagiatorem? Nie może. Ot, polska impotencja prawna, która znakomicie sprawdza się m.in. w szkolnictwie wyższym i oświacie.

Dla podniesienia wskaźnika optymizmu - wśród ponad 340 wyższych szkół prywatnych mamy 8 najlepszych: