25 października 2014



Poezja jest jak ocean nieograniczonej wyobraźni i wyjątkowej wrażliwości poetów, którzy zamykają w strofach swoich wierszy fragmenty doznawanego świata. Jak pisze w tomiku-wywiadzie z poetką Julią Hartwig jej rozmówca, romanista, pisarz i podróżnik Artur Cieślar: Świat nie potrzebuje poetów – planety, oceany, góry, lasy i niebo są takiej, jakie są, i obywają się bez nich. To my, ludzie, ich potrzebujemy. Bo oni nas przebudzają słowem. Co prawda ograniczonym z natury, ale na tyle pojemnym, by zawrzeć w nim to, co podsuwa niemal nieograniczona wyobraźnia i wrażliwość. A te są prawdziwym darem. Poeci słowami malują obrazy. Tom wierszy to galeria. To zwierciadło, w którym mogą się przejrzeć nasze własne myśli. (s.5)

Tak odczytuje znaczenie poezji pisarz, który sam obdarza nas własną formą i stylistyką wypowiedzi, doznaniami świata, spotkaniami z ludźmi. Ich życie i twórczość wpisuje się przecież także w aktywność i doświadczenie pisarza. Prowadząc rozmowę z poetką A. Cieślar wydobywa na światło dzienne to, co ona sama skrywała w poetyckim języku jako wyższej formie językowego wtajemniczenia i komunikowania się z czytelnikami. Nagle, tę – jak pisze - poezję dyskretną, niehałaśliwą, skromną, uwolnioną od fajerwerków, literackich mód obudowuje fragmentarycznie rekonstruowanymi w toku rozmowy wspomnieniami Julii Hartwig, by posmakować codzienność jej życia, niejako zagościć w jej świadomości, pamięci, by zapisać i uprzystępnić nam to, co zostało w toku ich wspólnych rozmów wypowiedziane i... niestety, także autoryzowane.

Mamy więc swoistą podróż w ontogenezę istnienia poetki, którego „stacje” wyznaczają okresy życia określone jako czas przyjaźni i czas miłości, czasu podróży w czasie i podróży w przestrzeni, czas obcowania ze sztuką malarską i sztuką życia oraz wieńczącego ten tomik czas cierpienia i sensu przemijania. Odsłona biografii Julii Hartwig jest naznaczona fragmentami jej wierszy, które stały się dla prowadzącego rozmowę wyznacznikiem do dociekania kontekstów i sensu ich powstania. Przewijają się znaczące postaci nie tylko jej życia, ale także znane i cenione przez wielu z nas, chociaż z innego powodu.

To, co najbardziej urzeka mnie w treści rozmowy A. Cieślara z J. Hartwig, to przewijające się w niej, a miejscami nawet wyeksponowane drukowanymi literami, kluczowe dla pracy twórczej i autorki przesłanki oraz wartości codziennego stylu życia, jak chociażby te, że:

- Sztuka wymaga absolutnej wolności; (s.30)

- Miłość źle rozumiana, źle przeżywana potrafi być tylko przeszkodą (s. 30);

- Sukces związku dwojga ludzi zasadza się na stworzeniu dla siebie absolutnej wolności w sferze duchowej i intelektualnej; (s. 44)

- W przyjaźni poza zaufaniem ważna jest przecież wymiana. Bo drugi, bliski człowiek, przyjaciel czyni nasze życie lżejszym, ciekawszym; (s. 55)

- Nosimy szczęście w sobie. Tylko z odpowiednim dystansem możemy to dostrzec, inaczej, gdy będziemy zgnębieni, niczego nie dostrzeżemy, będziemy jak ślepce; (s. 66)

- Bo prawdziwa podróż to stykanie się z innością świata i porzucanie własnego; (s. 80)

- Myślę, że prawdziwa, to znaczy poważnie traktowana sztuka, wymaga wielkiego oddania; (s. 96)

- W warunkach cywilizowanych nie brakuje okrucieństwa innego rodzaju – gnębienia umysłowego, intelektualnego i ograniczania wolności ludzkiej. (s. 115)

- Sam fakt umierania bliskich przenosi nas w sferę czystości wspomnienia. Bo ludzi, którzy odeszli, chce się zachować w bardzo pięknej postaci, oczywiście w takiej, jakiej byli, jednak zapominając wszystko to, co mogłoby ich zbrukać, ukazać ich małość. (s. 131)

Tak osobliwe spotkanie z poetką rozczaruje tych, którzy poszukują podpowiedzi, wskazówek metodycznych na temat tego, jak pisać wiersze i osiągnąć dzięki nim sukces, gdyż ona sama mówi o tym, że wprawdzie można, choć bardzo skromnie, żyć z poezji, ale wiersze pisze się bezinteresownie, z potrzeby chwili, miejsca, spotkań i odnalezienia się w nich i z nimi. Trzeba mieć coś innym do przekazania, żeby się tym z nimi dzielić.

Wiersza nie da się napisać na zawołanie, zawsze musi być podkład, nagle się czuje, że coś się z nami dzieje, że jest inaczej, i my także inaczej możemy spojrzeć na świat. (s. 74) Dla Julii Hartwig synonimem słowa podróż jest ocean, z którym kontakt stał się jednym z największych przeżyć. Przedstawia się nam w rozmowie jako chrześcijanka, w życiu której (...) religia ma służyć ułożeniu się ludzi między sobą i ułożeniu się ludzi wobec siły, która jest nad nimi – uznania jej w sposób religijny lub inny. (s. 118)

Piękne, chociaż zapewne niezrozumiałe dla młodego pokolenia korposzczurów są myśli poetki na temat osób starszych, które mają szczęście długiego życia, bowiem to ono pozwala na spotkanie wielu ciekawych ludzi, dojrzewanie własnej mądrości, przeżywanie wiary w człowieka mimo szerzącego się zła i nieszczęść.

Zaletą długiego wieku jest to, że jeśli ktoś może nadal pracować w dziedzinie, którą obrał, to niewątpliwie tworzy rzeczy doskonalsze. (s. 128) Dobrze, że ukazał się ten tomik wspólnej rozmowy, chociaż wolę jej poetycką narrację, która jest subtelna, pozbawiona widocznego trudu codziennego życia, słabości i zwątpień, obaw o bycie „prześwietloną” przez wścibskich i pełnych popkulturowych roszczeń paparazzich.

24 października 2014

Dwie profesorki pedagogiki wśród 47 nominowanych


W dniu wczorajszym Prezydent RP Bronisław Komorowski wręczył akty nominacyjne 47 nauczycielom akademickim, w tym dwóm profesorkom pedagogiki w dziedzinie nauk społecznych, a mianowicie:

1) Marii DEPTULE prodziekan Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy.

Nominowana pani profesor jest absolwentką studiów pedagogicznych WSP w Bydgoszczy (1977), po których ukończeniu przez cztery lata pracowała jako instruktor-wychowawca w Pałacu Młodzieży w swoim mieście. W 1981 r. została zatrudniona na WSP na stanowisku asystentki w Katedrze Pedagogiki Społecznej. Po uzyskaniu stopnia naukowego doktora nauk humanistycznych w dyscyplinie pedagogika, co miało miejsce na Wydziale Nauk Społecznych UAM w Poznaniu w 1988 r. została adiunktem w tej samej Katedrze. Promotorem jej dysertacji był prof. dr hab. Edmund Trempała. Rozprawa dotyczyła „Relacji rówieśniczych dzieci w młodszym wieku szkolnym i ich pedagogicznej optymalizacji”.

Na początku lat 90.XX w. adiunkt M. Deptuła podjęła się dodatkowej pracy w jednej ze szkół podstawowych w roli pedagoga szkolnego. Było to znaczącym doświadczeniem w jej pracy naukowo-badawczej i dydaktycznej, gdyż dysponowała dzięki temu swoistym „laboratorium społecznym”. W 1999 r. powierzono dr hab. M. Deptule kierowanie Zakładem Pedagogiki Opiekuńczo-Wychowawczej w WSP (przekształconej w 2000 r. w Akademię Bydgoską im. Kazimierza Wielkiego, a obecnie UKW).

Przewód habilitacyjny przeprowadziła pozytywnie na Wydziale Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu w 1999 r. Jego podstawą, obok bogatego zbioru publikacji, była także monografia habilitacyjna pt. "Koncepcja diagnozy rozwoju społecznego dzieci w klasach I-IV. Szanse rozwoju psychospołecznego dzieci w zmieniającej się szkole”.


Kluczową rolę w uzyskaniu tytułu naukowego odegrała rozprawa profesorska p.t. „Odrzucenie rówieśnicze. Profilaktyka i terapia“ (Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2013, ss. 453), która wnosi istotny wkład do psychologii społeczno-wychowawczej i pedagogiki społecznej. Autorka skupia się w swoich studiach na rozwoju dziecka w okresie wczesnego dzieciństwa. Jej badania naukowe mają charakter przekrojowy (intersectional studies”). Nominowana profesor jest znakomitą badaczką społeczną konstruującą oryginalną ramę teoretyczną do dalszych diagnoz w środowiskach dziecięcych. Niemcy lokowaliby jej zainteresowania poznawcze w tzw. Kindheitspaedagogik. Monografia profesorska jest dziełem nie tylko w pełni dojrzałym metodologicznie, bogatym wymową własnych badań, prezentującym oczywiste związki z literaturą światową z tej problematyki. Twórczość naukowa pani profesor nadała pedagogice opiekuńczej nowy wymiar i bogatsze oblicze.

2) Joannie MADALIŃSKIEJ-MICHALAK z Wydziału Nauk o Wychowaniu Uniwersytet Łódzkiego.

Nominowana jest absolwentką studiów pedagogicznych, które ukończyła w 1991 r. na Wydziale Filozoficzno-Historycznym UŁ, a doktorat na już wyłonionym z powyższej jednostki Wydziale Nauk o Wychowaniu UŁ w 2002 r. Byłem promotorem jej dysertacji pt. Poczucie odpowiedzialności zawodowej nauczycieli. Studium teoretyczno-empiryczne (Warszawa 2003, ss. 301), która ukazała się w rok po obronie nakładem Wydawnictwa IBE. Habilitowała się na Wydziale Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu w 2008 r. w dziedzinie nauk humanistycznych, w dyscyplinie pedagogika (subdyscyplina - pedeutologia.)

W listopadzie 2013 r. na podstawie czterech pozytywnych recenzji i po zapoznaniu się z ich treścią, Rada Wydziału Pedagogicznego Uniwersytetu Warszawskiego podjęła jednogłośnie uchwałę popierającą wniosek o nadanie pani dr hab. Joannie Madalińskiej-Michalak tytułu naukowego profesora. Nominowana jest przewodniczącą Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego, gdzie w minionych latach odpowiadała za współpracę międzynarodową. Jest też członkiem Rady Naukowowo-Zarządczej European Educational Research Association, członkiem Rady Naukowej Sieci Naukowej Teacher Education Policy in Europe oraz The Australian Association for Research in Education i The American Educational Research in Education. W kraju należy do Polskiego Towarzystwa Pedagogiki Porównawczej.

W polskiej pedagogice reprezentuje generację naukowców ściśle współpracujących badawczo z naukowcami dwóch kontynentów - Europa (głównie Wielka Brytania, Austria, Szwecja i Finlandia) i USA, uczestnicząc w międzynarodowych zespołach (sieciach badawczych) jak: Rektor-en Forskningsȍversiokt 2000-2010 (finansowany przez Narodową Agencję Edukacji w Szwecji), Teachers First – Using Emotional Literacy to Improve VET Teaching in the 21st Century (2010-2012, Wlk. Brytania) oraz Teacher Education Curricula in the EU (2007-2009 - Finlandia). Jej badania naukowe są pochodną tej współpracy, zaś ich wyniki są publikowane w kraju i poza granicami.


Badania pani profesor w zakresie przywództwa edukacyjnego mogą mieć istotne znaczenie dla reform oświatowych w Polsce. Wypełniają lukę oraz wnoszą znaczący wkład w metodologię badań nad przywództwem, które prowadziła w Sheffield i Łodzi bazując na jednolitej, pięcioczynnikowej strukturze przywództwa zawodowego, szkolnego. Jej rozprawa profesorska pt. Skuteczne przywództwo w szkołach na obszarach zaniedbanych społecznie. Studium porównawcze (Łódź, UŁ ss. 465 ) cechuje głębokość i logika rozważań, które mają poznawczy i kreatywny charakter. Procesualne podejście do stopniowego stawania się skutecznym liderem w szkole jest niezmiernie inspirujące także dzięki temu, że autorka prezentuje model wpływu przywództwa na osiągnięcia szkolne uczniów. Jak twierdził jeden z ekspertów w tym postępowaniu - jej interdyscyplinarna praca może być uznana za metodyczny benchmark w naukach społecznych.


Obu nominowanym Paniom składam serdeczne gratulacje.

22 października 2014

Jak rząd wymusza likwidację szkół publicznych, by ktoś na tym zarobił




Prezes Związku Nauczycielstwa Polskiego Sławomir Broniarz zwraca uwagę na problem wprowadzenia przez MEN do subwencji oświatowej mechanizmów, które mają na celu zachęcanie samorządów lokalnych do przekazywania szkół publicznych stowarzyszeniom i fundacjom. Gdyby Polska wychodziła w tym momencie z ustroju totalitarnego, to pewnie przeciwstawiłbym się niepokojowi prezesa lewoskrętnych związków zawodowych, gdyż jestem zwolennikiem pluralizmu w systemie oświatowym.

Rodzice powinni mieć wybór, do jakiej szkoły chcieliby skierować własne dziecko. Ministrowie edukacji mają to do siebie, że czynią innym to, co im samym jest niemiłe, a więc wprowadzają do szkolnictwa publicznego fatalne rozwiązania, z których to rzekomych korzyści i tak nie będą korzystać ich własne dzieci. Także obecna ministra edukacji Joanna Kluzik-Rostkowska nie jest - mówiąc językiem jej koalicyjnego kolegi - frajerką i posyła własne dzieci do szkoły prywatnej, niepublicznej. Do takich też typów szkół posyłają swoje dzieci ministrowie, marszałek Sejmu, b. minister Roman Giertych, itd. itd. Doskonale wiedzą, że w szkole publicznej ich pupile niewiele się nauczą, za to dzięki edukacji w szkole prywatnej mają szansę na właściwy transfer kulturowy.

Wróciłem jednak z Rzeszowa, gdzie w dniu wczorajszym miał miejsce drugi dzień obrad pedagogów z całego kraju, którzy dzielili się wynikami swoich badań naukowych oraz doświadczeń z praktyki szkolnej, w tym dydaktyki i wiedzy o zarządzaniu małymi szkołami. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dopiero wczoraj, kiedy uczestnicy mogli rozmawiać ze sobą w bardziej kameralnych warunkach, w małych salach dla poszczególnych zespołów problemowych, nabrali większej odwagi.


Skojarzyłem ich refleksje, a nawet żale z wypowiedzią Prezesa ZNP S. Broniarza, która została opublikowana na łamach "Głosu Nauczycielskiego":

- Niepokoi nas także zwiększanie pieniędzy dla uczniów małych szkół stowarzyszeniowych. Pojawia się nowa waga dla szkół podstawowych, w których liczba uczniów nie przekracza 70. W większości są to szkoły stowarzyszeniowe i fundacyjne. To kolejna zachęta dla samorządów, by oddawały szkoły fundacjom i stowarzyszeniom do prowadzenia – ostrzegł Broniarz. - Powtórzę: pomóżmy samorządom odpowiedzialnym konstytucyjnie za prowadzenie szkół a nie transferujmy pieniędzy do prywatnych kieszeni. Dodatni bilans szkół prowadzonych przez inne podmioty niż samorządy jest uzyskiwany w drodze wykorzystywania nauczycieli i pracowników oświaty zwiększając ich wymiar czasu pracy i nałożonych zadań.

Podobny niepokój wyrażali uczestnicy tej międzynarodowej konferencji. Otóż podali przykład jednej z wielu fundacji z obszaru oświaty niepublicznej, które niejako "skupują" w różnych województwach "małe" szkoły wiejskie, by je przejąć w swoje posiadanie. Jedna z omawianych organizacji pozarządowych uzyskała wsparcie z środków unijnych, które przeznaczyła także na działalność piarową, o czym mówił także prof. A. Nalaskowski. Wydała na kredowym papierze dość obszerny "katalog" z kolorowymi zdjęciami prowadzonych przez siebie szkół.

Każda z nich na tych fotografiach maluje się jak wyspa szczęścia. Być może dzieci, ale nie wszystkich nauczycieli. Niektórzy z nich narzekają na bardzo niskie zarobki (o ok. 40% niższe w stosunku do pedagogów o tym samym stażu pracy i poziomie awansu zawodowego, pracujących w szkołach publicznych), obciążanie ich większą liczbą godzin, dodatkowymi zadaniami pozaszkolnymi (przynieś, wynieś, pozamiataj) a co gorsza fundacja położyła "łapę" na środkach finansowych, z których świetnie żyje jej zarząd. To prawda, że od czasu do czasu sypnie jakimiś pomocami dydaktycznymi, wyposaży w pomoce dydaktyczne czy farbę do pomalowania, ale warunki pracy w niektórych z takich szkół są nie do pozazdroszczenia tak dla nauczycieli, jak i dzieci.

Jak widać, biznes zapachniał dobrym zyskiem, skoro dzięki własnemu lobbingowi (usłużna współpraca z MEN) fundacja postanowiła przechwycić już nie tylko szkoły podstawowe, ale i gimnazja. Tylko patrzeć jak zacznie przejmować szkoły ponadgimnazjalne. To prawda, że czyni to na zasadach pełnej dobrowolności samych zainteresowanych, ale jak gmina ogłasza likwidację szkoły, to nauczyciele, a przynajmniej ich część, nie mają wyjścia. Są skazani na ofertę nie do odrzucenia, na gorszych warunkach.

Prezes S. Broniarz odsłania mechanizm uwłaszczania się nowej nomenklatury na oświatowym majątku:

Związek przyjrzał się sposobowi podziału subwencji oświatowej na 2015 r. Ministerstwo edukacji opublikowało bowiem stosowny projekt rozporządzenia. Zgodnie z nim, wprowadzone zostaną nowe wagi „wiejskie”. Rośnie waga, którą „przeliczani” będą uczniowie szkół podstawowych. Ale maleje waga dla gimnazjów z terenów wiejskich. Zdaniem ZNP, wpędzi to w jeszcze większe problemy finansowe gminy, które prowadzą gimnazja.


Teraz już wiemy. Rząd przykręca samorządom "kurek" ze środkami finansowymi na oświatę, a te, szczególnie na wsi i w małych miastach, gdzie trudno jest o własne, wysokie dochody, podejmują desperacką decyzję, by zacząć zrzucać z siebie ciężar odpowiedzialności za edukację młodych pokoleń. Skoro nie ma pieniędzy, to samorządowcy nie wyjdą na ulicę i nie będą protestować, tylko zgłoszą szkołę do ewentualnego przejęcia jej przez fundację czy stowarzyszenie. Trzeba tylko dobrze zmanipulować społeczność lokalną, by uwierzyła, że jest to dla dobra ich dzieci.

Cytuję za GN:

MEN zamierza też nadal tolerować sytuacje takich gmin jak np. Hanna, gdzie samorząd pozbył się wszystkich szkół. Co jest niezgodne zarówno z Konstytucją RP, jak i z ustawą o systemie oświaty i co groziło utratą przez Hannę ok. 80 proc. subwencji oświatowej. - Ale Hannie pomogło ministerstwo: MEN wprowadził wskaźnik korygujący Di w wielkości 0,87 – zauważył prezes ZNP. Wskaźnik ten gwarantował subwencję na określonym poziomie mimo braku wymogu w postaci nauczycieli zatrudnionych w szkołach samorządowych.
(...)
W przyszłym roku MEN zamierza pójść o krok dalej w promowaniu takich praktyk samorządowych. Ministerstwo zamierza dać gminom, które - tak jak Hanna - wyzbyły się szkół samorządowych, jeszcze więcej pieniędzy. W projekcie rozporządzenia o podziale części oświatowej subwencji na rok 2015 resort edukacji dokonał dalszej zmiany wskaźnika korygującego Di w części Wa, i – ustalono go w wielkości 1 w sytuacji, gdy ogólna liczba etatów nauczycieli w danej jednostce samorządu jest równa zero (czyli nie ma w gminie żadnej szkoły samorządowej z Kartą). Jest to działanie w celu obejścia prawa, a więc działanie bezprawne. Skorzystają na nim m.in. gminy Hanna czy Leśniowice. Inne mogą brać z nich przykład. Okazuje się bowiem, że za postępowanie niezgodnie z prawem nie będzie kary, tylko nagroda finansowa!



Kiedy opuszczałem nowoczesny, piękny gmach Uniwersytetu Rzeszowskiego dostrzegłem w wydzielonej części holu zorganizowane przez jedno ze stowarzyszeń (zapewne w ramach unijnego projektu, czyli krótkotrwała konsumpcja dla nielicznych) miejsce do przeprowadzenia przez dzieci kilku eksperymentów, doświadczeń. Każde było z innej dziedziny wiedzy o świecie i człowieku. Przybyli z jednej z pobliskich szkół podstawowych uczniowie szybko opanowali stanowiska i bawili się przez 30 minut. Przestrzeń niewielka, liczba eksponatów też, w związku z czym bardzo szybko się znudzili.

Ciekawe, dlaczego nie mają takich pomocy dydaktycznych do indukcyjnego odkrywania praw natury w swojej szkole? Dlaczego muszą jechać do innego budynku, gdzie nie ma ani warunków do wprowadzenia ich w wiedzę na temat doświadczanych zjawisk, ani omówienia czy skomentowania? Nic dziwnego, że niektórzy uczniowie siedzieli na ławce ze znudzeniem przyglądając się pozostałym. Także emerytowana nauczycielka z tego stowarzyszenia-organizatora siedziała przy stoliku i zapewne pilnowała, by dzieci nie ukradły lub nie zniszczyły organów wewnętrznych człowieka, które należało ulokować we właściwym miejscu.


Reforma polskiej edukacji polega na tym, że tworzy się takie "okazje dydaktyczne" dla nielicznych. Jeszcze mogą pojechać do Warszawy, na cały dzień, by pobawić się w Centrum Nauki "Kopernik" częścią jeszcze niezdezelowanych przyrządów, bez odpowiedniego przygotowania do tego nauczycieli. Widziałem, jak rozpuszcza się klasę w środku gmachu, by wyhasała się, wyżyła, a że pozostaną w pamięci błyskotki... to nie szkodzi. Ważne, że "biznesik" się kręci, ale nie w szkole publicznej.