26 marca 2014

Współczynnik naukawego samouwielbienia



















Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego jest chyba odporne na krytykę, jaka ma miejsce w Polskiej Akademii Nauk, w komitetach i stowarzyszeniach naukowych czy jednostkach związanych z nadawaniem stopni naukowych. Kontynuuje zatem politykę jedynie naukometrycznego oceniania czasopism. Są jednak wśród nich takie, które w swej merytorycznej istocie naukowymi nie są, ale dzięki tzw. obiektywnym kryteriom stają się nimi. Powołany przez PAN zespół do spraw wypracowania kryteriów i procedur wdrożenia do powyższej oceny - jakościowej weryfikacji czasopism (kierował nim prof. dr hab. Krzysztof Mikulski, a w nim pedagogikę reprezentowała prof. dr hab. Henryka Kwiatkowska) napotykał od ponad roku na obojętność, marginalizację czy odwlekanie poważnej debaty na ten temat. Problem ten zdaje się, że podjął w czasie Kongresu Kultury Akademickiej - prof. J. Woleński, który wielokrotnie w Wydziale I Nauk Humanistycznych i Społecznych PAN krytykował skandaliczne wprost upełnomocnienie przez MNiSW na liście czasopism krajowych periodyków, które w ogóle nie powinny się na niej znaleźć.

Dzisiaj wszystko jednak można wyprodukować pod oczekiwania władzy – jak pisał prof. Zbyszko Melosik – toteż i „naukę” można uczynić przedmiotem wytworów rzemieślniczych powstających na rynku spółdzielni. Stają się nimi nie tylko niektóre wyższe szkoły prywatne, ale i państwowe wyższe szkoły zawodowe czy redakcje lokalnych piśmideł, których zespoły PR wykreowały rozwiązania, jakie obowiązują w tzw. ocenie ilościowej, urzędniczej. Pisałem już o „akademickich ghostwriter'ach” a wczoraj otrzymałem ciekawe opracowanie prof. Antoniego Rogalskiego, członka rzeczywistego PAN, profesora Instytutu Fizyki Technicznej, a więc dyscypliny, która – jak się wydaje – powinna cieszyć się z obowiązującej w Polsce jedynie ilościowej oceny czasopism i na tej podstawie przypisywaniu im określonej punktacji.

Jak się okazuje – Polak potrafi… obejść każde prawo ustanowione w tym kraju, gdyż jest ono tak formułowane, by było to możliwe. Zapewne nie ma rozwiązań idealnych, ale jeśli w procesie oceny jedynymi kryteriami są tylko ilościowe, to było do przewidzenia, że prędzej czy później niektórzy cwaniacy znajdą sposób na ich ominięcie. Twierdzenie zatem, że wyprodukowanie wyższego współczynnika cytowań czyichś publikacji ma być świadectwem poziomu jego badań naukowych i wartości odkryć jest już samo w sobie patologią środowiska naukowego, która niezwykle szybko przekłada się na konkretne rozwiązania.

Zdaniem prof. A. Rogalskiego - zagrożeniem niszczącym polską naukę jest proceder windowania wskaźnika Hirscha autorów zamieszczanych w nich rozpraw czy impact factor’a czasopism naukowych w wyniku stosowania przez nich samocytowań. Profesor dokonał analizy rankingu pierwszych 50 polskich czasopism indeksowanych w 2012 r. z wskaźnikami oddziaływania czasopism (impact factor, roczny i pięcioletni) pod kątem odsetka samocytowań, co niektórzy naukowcy ładnie określają mianem wskaźnika samouwielbienia. Zauważył, że w pogoni za podwyższeniem wskaźników naukometrycznych przez niektóre kolegia redakcyjne dochodzi do patologii sprowadzającej się do preferowania w nim przede wszystkim takich tekstów, których autorzy cytują innych, ale z ich tekstów wydanych na łamach tego właśnie czasopisma. Jak pisze prof. A. Rogalski:
(…) proceder manipulowania cytowaniami w polskich czasopismach utrzymuje się, pomimo opracowań wskazujących na etyczną naganność tego zjawiska.

Przykładowo, „Psychiatria Polska” miała w 2012 r. aż 77% wskaźnik samouwielbienia, chociaż w 2011 r. wynosił on 36% samocytowań. To oznacza, że reforma prof. Barbary Kudryckiej, która teraz wybiera się do Europarlamentu, skutkuje nasileniem się dewiacji w naszym środowisku. Nic tu nie pomoże Zespół ds. Etyki czy Dobrych Obyczajów, skoro w jego składzie była osoba, która sama popełniła plagiat.

Prof. A. Rogalski potwierdza swoimi analizami, że liczba takich autooszustów periodycznych wzrosła w ciągu ostatnich dwóch lat do 16! Nawet znajdujące się na I miejscu rankingu polskich najlepszych czasopism naukowych – „Annals of Agricultural and Enviromental Medicine” indeks samocytowań wyniósł w 2012 r. aż 54%. O ile w przypadku czasopism listy ISI może nastąpić usunięcie takiego czasopisma z jej zbioru, o tyle w przypadku listy B i C, jaką stworzył nasz resort, pisma „spółdzielców punktowych” nie tylko nie znikają z list MNiSW, ale uzyskują coraz wyższa punktację. Redaktorzy naczelni takich pism tolerują lub zachęcają do tego typu praktyk , by windować wskaźnik odziaływania pisma. O pracy rady naukowej nie ma co pisać i mówić, gdyż ona w większości czasopism w ogóle nie ma miejsca. „Kupuje się” zagranicznych członków rzekomych rad naukowych na zasadzie „my was a wy nas”. Są dwa sposoby manipulacji cytacjami, które sprowadzają się albo do samodzielnej aktywności autora (czyta i cytuje tylko samego siebie, a był taki, który w 10-stronicowym tekście zacytował siebie 300 razy) albo zakłada się „spółdzielnię” autorską lub czasopism. Mogą być również kombinacje tych działań.

Bywają tacy w Polsce „uczeni”, którzy potrafią zmanipulować autocytacjami ów współczynnik samouwielbienia. Prof. A. Rogalski konkluduje zatem: sytuacja jest (…) konsekwencją „dziurawego” systemu ewaluacji czasopism wprowadzonego w Polsce. Jego główną wadą jest fakt, że wprowadzono go do ustaw i rozporządzeń MNiSW i stanowi jeden z filarów oceny jakości prowadzonych badań.” Już widzimy dalsze tego skutki. Oto niektóre jednostki wymagają w ocenie swoich pracowników spełnienia przede wszystkim wymogów naukometrycznych bez wnikania w absurdy, jakie one generują. Popatrzmy na tabele, jakie musimy wypełniać, co w nich jest najwyżej punktowane, a co najniżej. Przykładowo, w jednej z uczelni za autorstwo rozdziału w monografii naukowej w języku polskim "płaci się" 4 pkt., natomiast taki sam tekst opublikowany w czasopismie naukowym na jednej z list MNiSW może dać nam dwu- lub trzykrotnie więcej punktów. Po co kierować projektem badawczym, skoro można przewidzianą z tego tytułu liczbę punktów otrzymać za napisanie i opublikowanie dwóch artykułów w czasopismach krajowych. Po co redagować pracę zbiorową, skoro "płaci się" za nią tyle samo, co za udział z referatem w dwóch konferencjach? itd., itp. Innymi słowy, co się niektórym opłaca (jak u małego dziecka – a co ja z tego będę miał?), a co nie, czemu warto poświęcić uwagę, a co zostawić na boku.

23 marca 2014

Spotkałem świetnego PEDAGOGA










Doktorant Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie, a zarazem doktorant Wydziału Etnologii i Nauk o Edukacji Uniwersytetu Śląskiego w Cieszynie - mgr Michał Paluch zaprosił mnie do swojego "LABORATORIUM SIŁ SPOŁECZNYCH". To jest jednak moja nazwa tego, co on czyni, bowiem w rzeczywistości nazwą własną jest - TRANSGRANICZNE CENTRUM WOLONTARIATU, które mieści się w Zamku w Cieszynie. Godne miejsce dla godnego ruchu społecznego.

Wiele już widziałem w swoim życiu inicjatyw, projektów, działań społecznych, ale to przebiło wszystkie. Być może podobnych inicjatyw jest więcej, bo pojęcie wolontariatu kojarzy się z czymś oczywistym, jako powszednim rozwiązaniem w polskiej rzeczywistości. To jednak nie jest typowy wolontariat. W TCW mamy do czynienia z autorskim modelem systemowego kształcenia (w modelu dydaktyki adekwatnej) i socjalizowania młodych ludzi do autentycznej roli liderów życia publicznego.


TCW wyprowadza nastoletnich uczniów z ławek szkolnych na ulice miasta, aby stawali się współkreatorami jego przestrzeni publicznej. Jeśli szkoła dla jednych jest środowiskiem wsparcia ich rozwoju, a dla innych stanowi barierę, to M. Paluch wraz z zespołem współtworzącym Centrum włącza ich w życie publiczne, budując wraz z nimi nową przestrzeń solidarności społecznej, w której mogą się uczyć od siebie wzajemnego szacunku, dzielić wiedzą i umiejętnościami oraz służyć społeczności lokalnej. Wymyślając kolejne akcje, imprezy, generując je często spontanicznie, z potrzeby chwili (jak np. organizując jeszcze przed wydarzeniami na Majdanie w Kijowie spotkanie młodzieży z Ukrainy, która przebywa w regionie cieszyńskim, a nie wie o swoim istnieniu), jedni i drudzy przełamują wspólne bariery, schematy i stereotypy. Pokazują lokalnemu światu, że młodzież bez względu na pochodzenie, płeć, wiek, narodowość, wyznanie itp. jest wartościowym pokoleniem, które nie musi karmić się przemocą, nudą, nihilizmem czy interesownością.



Poczytajcie o nich, o ich kulturze freestylowej, o tym, jak budują kapitał społeczny w wolnym myśleniu i działaniu, w nowej rzeczywistości, jaką jest autentyczna (a nie pozorowana) demokracja partycypacyjna. Działają na pograniczu Polski i Czech, by zjednoczony po 1989 r. Cieszyn - miasto podzielone w socjalizmie historią - ponownie uczynić miejscem międzykulturowej solidarności i samorządności. Wraz z młodzieżą obu Republik współtworzą nowe relacje międzypokoleniowe i międzynarodowe, które są uwolnione od wpływów jakichkolwiek środowisk partyjnych, politycznych. Są bowiem zainteresowani odkrywaniem i rozwijaniem potencjału osobowego osób, które nie chcą czekać, aż jakaś władza im coś da, załatwi, tylko biorą swoje sprawy we własne ręce. Opracowali autorską metodę pracy nazwaną Community Centered Learning , czyli uczenia się skoncentrowanego na wspólnocie osób. W tej metodzie centralne miejsce zajmuje grupa, a wykonane przez nią zadania są tylko skutkiem ubocznym nawiązanych międzyludzkich relacji.

Tak powstawały pierwsze transgraniczne festiwale freestylowe, tak powołali pierwszy w Europie Transgraniczny Parlament Młodzieży, tak włączają się we współkreowanie polityki młodzieżowej spójności społecznej, solidaryzmu społecznego i kulturowego zjednoczonego miasta. Stali się układem limfatycznym przestrzeni publicznej, która tętni zupełnie nowym życiem i pasją ich obywatelskiego zaangażowania. Wiedzą, że tylko w ten sposób mogą sami wykształcić przyszłych menedżerów, liderów ruchów społecznych, samorządowych działaczy. Zmieniają historię swojego regionu, kierując się wartościami przyzwoitości, przedsiębiorczości i wspólnotowości.

Michał Paluch, bywalec "świata", bowiem ma za sobą kilka ładnych lat imania się różnych prac oraz zawodów, ale i szkoleń w Szwecji, Danii i Japonii opracował własny model kształcenia liderów społecznych czy - jak określiłaby to Helena Radlińska - sił społecznych, nadając mu miano DYDAKTYKA ADEKWATNA.

Podręcznik dydaktyki adekwatnej jest dostępny w Internecie. Samo jego przeczytanie nie jest jednak warunkiem wystarczającym do tego, by samemu być adekwatnym szkoleniowcem. Trzeba najpierw samemu doświadczyć aktywnego uczenia się i sprawdzenia swoich kompetencji w konkretnym działaniu. Na zdjęciu w TCW Michał Paluch opisywał mi swój model, którego poszczególne ogniwa, etapy, cząstki są zaznaczone odpowiednimi elementami graficznymi na ścianie. Każdy, kto chce naprawdę się nauczyć, zdobyć doświadczenie społecznika, samorządowca, profesjonalisty musi zobaczyć, jak długa czeka go drogą wspinania się na szczyt. Warto! Polecam. Spotkajcie prawdziwego PEDAGOGA, który czyni coś niepowtarzalnego, autorskiego, wyjątkowego dla innych, samemu także wzrastając, podnosząc swoje kwalifikacje i służąc społeczności lokalnej, swojej małej Ojczyźnie.





22 marca 2014

Bardzo dobre rozwiązanie MEN



















Tytuł mojego postu jest dwuznaczny, co odnotowuję już na samym wstępie, by zanadto nie cieszyły się anonimowe służby doręczeniowe (to lepiej brzmi od służb donosicielskich). Sejm przyjął poselski projekt ustawy o zmianie ustawy o systemie oświaty wprowadzającej m.in. stanowisko asystenta nauczyciela. Za ustawą głosowało 230 posłów, przeciw było 198, a 6 posłów wstrzymało się od głosu.

Można rzecz jasna zapytać, o co tu chodzi? Czyżby znowu MEN podjęło jakąś złą decyzję, przed której wdrożeniem w życie usiłowali bronić jedyni sprawiedliwi, czy może część posłów głosująca przeciwko zapomniała o tym, że powinna służyć polskiemu narodowi, a w tym przypadku objętym powszechnym obowiązkiem szkolnym - polskim dzieciom?

Otóż wprowadzenie do szkół nauczycieli asystentów jest bardzo dobrą decyzją posłów, którzy przygotowali takie rozwiązanie. Szkoły publiczne powinny być otwarte nie tylko na nauczycieli-asystentów, ale także na nauczycieli-wolontariuszy, szeroko rozumianych sojuszników naszych dzieci. Tak jest w cywilizowanych i demokratycznych państwach świata, czego nie chcą dostrzec władze ZNP. Liderzy związkowi nie stają - w tym przypadku - w obronie jak najlepszego wsparcia uczniów, ale własnych interesów, potrzeby utrzymania się u władzy.

Elity związków zawodowych walczą resztkami sił o utrzymanie uzyskanego w socjalizmie prawa do wyłącznego stanowienia o centralistycznie sterowanej polityce oświatowej - rzekomo w interesie nauczycieli, co nie zawsze jest tożsame z dobrem uczniów i ich rodziców. Szkoły w Polsce nie powinny być ani dla MEN, ani ZNP czy oświatowej "Solidarności", ani dla nauczycieli, ale dla dzieci. O tym warto pamiętać. Związkowi liderzy bronią swoich pozycji, usiłują utrzymać swój status tzw. drugiego ministerstwa, które będzie odgórnie decydować, co w szkołach czynić wolno, a czego nie. Otóż taki model związków zawodowych jest dobry w Rosji, na Białorusi, a nawet na Kubie czy w Korei Północnej, ale nie w państwie, które miało być demokratyczne, samorządne, a jego instytucje zarządzane zgodnie z dobrem publicznym, a nie jeszcze jednej grupy usytuowanych w centrum (z odnogami ośmiornicy w terenie) funkcjonariuszy związkowych. Czyż to nieprawda, że w łódzkiej szkole prywatnej prowadzonej przez ZNP nauczyciele nie są zatrudniani z Karty Nauczyciela? Tak więc hipokryzja jest cechą nie tylko władz MEN.

Broniąc wyłączności rozstrzygania o tym, kto może pracować w szkole z naszymi dziećmi, związkowe władze bronią tak naprawdę modelu szkoły socjalistycznej, centralistycznie, sterowanej odgórnie przez władze resortu edukacji i uprzywilejowanych związkowców. Wystarczyłoby, żeby ta nomenklatura zaczęła wreszcie pracować z dziećmi, prowadzić zajęcia dydaktyczne, wychowawcze czy opiekuńcze, to być może i to rozwiązanie nie byłoby konieczne, gdyż w szkołach byłyby odpowiednie siły profesjonalne do obsadzenia koniecznych zajęć. W USA, Kanadzie, Szwajcarii, Niemczech, Austrii, Holandii itd., itd. w szkołach współpracują z nauczycielami na zasadzie wolontariuszy bezrobotne matki lub ojcowie, dziadkowie lub babcie i to bez potrzeby posiadania wykształcenia pedagogicznego. Każde z nich wychowało lub nadal wychowuje swoje dzieci, więc potrafią nie tylko z empatią, ale i doświadczeniem pomóc w organizacji dodatkowych zajęć. My mamy jeszcze dość silny ruch harcerski, którego drużynowi, szczepowi też mogliby szkoły wesprzeć w pracy z uczniami mającymi problemy egzystencjalne, społeczne czy szkolne. Jednak dyrektorzy wielu szkół (związkowcy) woleli wyrzucić harcerzy z budynków i je pozamykać wraz z zakończeniem zajęć dydaktycznych.


Jeśli związkowcy już tak bardzo chcą rządzić polską oświatą z tylnego fotela, to powinni zająć się walką o autonomię polskiego szkolnictwa (a więc o uwolnienie rodzimej edukacji od globalnych organizacji międzynarodowych pasożytujących na budżecie państwa, a polskich władz od submisji wobec zagranicznych struktur władzy), o autonomię polskich przedszkoli i szkół tak, by ich gospodarzami i kreatorami byli dyrektorzy wraz z zespołami profesjonalistów i sojuszników/partnerów, sił społecznych (tu przypominam Helenę Radlińską), a nie współczesne "kacyki" z MEN i wreszcie o autonomię nauczycieli, uczniów i rodziców w procesie współzarządzania przez nich środowiskiem edukacyjnym. Koniec. Kropka. Podpowiem związkowcom - w co powinni się zaangażować, a co byłoby bardzo dobre - w rozwiązanie MEN, ale tego się nie podejmą, bo bez resortu sami straciliby władzę.