(facebook_1719835241270_7213511831800891043.jpg)
Kto
na tym traci? Zapewne niektórzy z opuszczających ów system szkolny tracą
stałość zatrudnienia, marne, ale zawsze jakieś dochody, mniej lub bardziej
istotne dla nich zabezpieczenia socjalne, a jeśli byli pasjonatami swojej pracy
nauczycielskiej, to tracą największą wartość, coś, co jest nieprzeliczalne i
niepodzielne, a mianowicie wdzięczność dzieci czy młodzieży za ich poświęcenie,
oddanie, autentyczną troskę o ich rozwój.
Nie
ulega zatem wątpliwości, że zawsze i bezwzględnie poszkodowanymi z tytułu
odejść ze szkoły znakomitych nauczycieli są uczniowie. Oni nie są brani pod
uwagę, bo szkoła jest de facto dla nauczycieli, dla związkowców, dla
poprawiających sobie status dyrektorów i ich zastępców, dla administracji i
służb technicznych.
Skoro
jest przymus szkolny, to większość "pasożytujących" na tej instytucji
nie musi specjalnie się wysilać, angażować, bo to jest samonapędzający się
mechanizm jednostronnie przyznawanych korzyści wszystkim pracownikom, ale już
nie uczniom. Oni muszą uczęszczać do szkoły nawet wówczas, kiedy zamiast
sensownych lekcji mają "czas wolny", bezproduktywne zastępstwa, są
zwalniani z powodu nieobecności nauczycieli (wycieczki, choroby, udział w
szkoleniach itp.).
Uczniowie
nie mają tu nic do powiedzenia, a tym bardziej ich rodzice, bo skoro nie ma
rady szkoły, której gremium mogłoby zobowiązać dyrekcję, organ prowadzący czy
nadzór pedagogiczny do interwencji bez obaw ze strony nauczycieli wobec
zgłaszających problem, to pozorna edukacja ma się całkiem dobrze. W związku z
poważnym brakiem nauczycieli przedmiotów, w tym szczególnie także tych, którzy
są oddani swojej pracy, młodzież szkolna doświadcza coraz większych strat w
kapitale poznawczym, kulturowym i społecznym.
Jeśli
rodzice nie są w stanie pomóc swoim dzieciom, inwestować w ich rozwój, to coraz
większy odsetek uczniów doświadcza bezsensu uczenia się, zniechęca do
współpracy, ma poczucie osamotnienia, izolacji, które wzmacniane jest
frustracją wypalonych zawodowo nauczycieli i cyberprzemocą ze strony
rówieśników. w końcu, jak pisał Neil Postman, uczniowie wolą "zabawiać się
na śmierć", skoro nie stwarza im się przestrzeni do realizacji
wartościowych zadań.
Szkoła w sensie systemowym jest dla polityków, dla rządzących, ale także dla kierownictw związków zawodowych i hierarchów Kościoła katolickiego. To oni będą wyszarpywać sobie jak najwięcej z wspólnego sukna, by utrzymać się u władzy lub ją odzyskać. Tu są "konfitury", czemu dał dowód nie tylko poprzedni minister edukacji. Czerpie się te korzyści z mocy prawa, które samu się ustanawia, by w przyszłości uniknąć odpowiedzialności.
Jeśli zatem zamieszczam w sieci komentarz o tym, że rezygnujący z pracy liderzy edukacji czynią to, bo zapewne mają nie tylko dość tego, czego doświadczali na co dzień, ale także nie widzą perspektyw na zmianę, nie są dla kierujących szkołami, organów władzy i polityków żadną stratą, to jest to brutalna prawda. Nikt nie jest w oświacie (także w szkolnictwie wyższym) niezastąpiony. Nikogo ni eobchodzą emocje tych, którym zależy na sensie własnej pracy.
Zasada jest ta sama od wieków: Gorszy "pieniądz" zawsze będzie wypierał lepszy. Odchodzisz? To twój problem. Twója strata lub zysk. Władzy nic do tego. Ba, być może nawet koleżanki i koledzy z rady pedagogicznej ucieszą się z tego odejścia, bo dzięki temu mogą się wreszcie nie przejmować, że będą porównywani z liderami. Ich nieobecność to dla takich osób "zysk".
Nie ma co utyskiwać na brak reakcji wspierającej tylko dlatego, że otrzymuje się w sieci setki lajków z treścią współczucia i żalu. Żałują ci, którym zależy na takich nauczycielach. Ja też żałuję, że odchodzą, tylko to niczego nie zmienia. Jestem realistą podobnie jak wypaleni już liderzy.