Monika Sewastianowicz opublikowała tekst, który wywołał niepokój m.in. wśród moich doktorantów. Artykuł nosił tytuł: "Uczelnia z obniżoną oceną, doktorant skazany na tułaczkę". Powołując się na profesora prawa z UJ napisała:
Ustawa
2.0 postawiła na jakość – doktorantów mogą kształcić tylko najlepsze uczelnie.
Tyle że nie do końca wszystko przemyślano. Jak choćby to, co stanie się z
doktorantem, który już studiuje na tracącej uprawnienia uczelni oraz kto
zapłaci za jego kształcenie. Problem może stać się aktualny po
roszadach dokonanych przez ministra na liście czasopism naukowych.
Tymczasem doktoranci, którzy rozpoczęli studia
doktoranckie przed wynikiem ewaluacji dyscyplin naukowych, zaplanowanej
przez resort na 2022 rok, będą mogli dokończyć nie tylko studia, ale i obronić swoją
dysertację doktorską. Nastąpi niezależnie od tego, że wynik dla
dyscypliny naukowej w uczelni, w której prowadzone są studia
doktoranckie, będzie niższy niż B+.
Łączenie, rzeczywiście naruszającej prawo nowelizacji wykazu czasopism punktowanych przez ministra P. Czarnka, nie ma - w sytuacji doktorantów - nic do rzeczy. Niepokoją mnie artykuły w stylu "Problem może stać się aktualny, kiedy ...", bo przypomina to komentarz matematyka niezadowolonego z dywagowania ucznia nad rozwiązaniem zadania: Gdyby babka miała wąsy, to byłaby dziadkiem.
Inna kwestia, to jak najbardziej słuszne zwrócenie uwagi przez prof. Jerzego Pisulińskiego na konieczność doprecyzowania przez MEiN, na czym ma polegać zapewnienie przez uczelnię, która utraci uprawnienie do prowadzenia studiów doktoranckich, możłiwości kontynuowania studiów i przedłożenia do obrony dysertacji doktorskiej. Niestety, mamy złe doświadczenia w postępowaniach awansowych, w toku których, na skutek zbyt ogólnikowo sformułowanych norm prawnych, pojawiają się poważne problemy natury nie tylko organizacyjnej, ale i finansowej.