19 czerwca 2016
Uniwersytet dla studentów czy studenci dla uniwersytetu?
Ten dylemat jest pochodną tradycyjnego wciąż, a przy tym archaicznego podejścia kształcenia w szkolnictwie średnim, co następnie przenosi się z jeszcze większą siłą i natężeniem na szkolnictwo wyższe. Dydaktyka akademicka jest generalnie czymś zbędnym z punktu widzenia potrzeb i konieczności rozwoju kadr akademickich, gdyż te rozliczane są i oceniane na podstawie własnych osiągnięć naukowych. W awansie indywidualnym kształcenie studentów właściwie nie ma żadnego znaczenia. Im więcej ktoś wypromował magistrów, inżynierów czy licencjatów, tym gorzej dla niego, bo to oznacza, że nie miał czasu na własną dyscyplinę naukową.
Z jednej strony bije się w naszym kraju na alarm, że uczelnie nie są w stanie konkurować w świecie nauki z uczelniami zagranicznymi, fatalnie wypadają w światowych rankingach, z drugiej zaś strony przydziela się im tak nędzne środki na funkcjonowanie, i to w zależności od liczby przyjętych studentów, że 2/3 czasu pracy uczonych skoncentrowane jest na prowadzeniu zajęć ze studentami. Są tacy doktorzy (adiunkci, wykładowcy), którzy realizują w ciągu jednego roku akademickiego ponad dwadzieścia różnych przedmiotów. Jeśli chcą być rzetelni i uczciwi wobec studentów, to chcą (muszą) gros czasu poświęcić na przygotowywanie się do zajęć - do wykładów, warsztatów, ćwiczeń, tutoringu, seminariów itp. Ile im zostaje czasu na własne studiowanie, projektowanie badań, ich realizację i analizę wyników, by można było przygotować publikację?
Są nauczyciele akademiccy, którzy nie powinni prowadzić żadnych zajęć dydaktycznych ze studentami, bo jest to tylko ze szkodą dla jednych i drugich. Są też tacy, którzy potrafią znakomicie odnaleźć się właśnie w przekazie wiedzy, kształtowaniu postaw i umiejętności, gdyż mają dydaktyczny talent, natomiast badania naukowe nie są ich mocną stroną. Być może należy w naukach humanistycznych i społecznych zwiększać liczbę zajęć prowadzonych w modelu blended-learning, by stworzyć studiującym więcej przestrzeni do samodzielnego studiowania, formułowania problemów i ich rozwiązywania, aniżeli zobowiązywać ich do przebywania w salach dydaktycznych i wysłuchiwania wykładów, z którymi mogliby zapoznać się w innej formie, czasie i miejscu.
MNiSW wyłoniło w konkursie trzy podmioty, które będą przygotowywać propozycje zmian ustrojowych w szkolnictwie wyższym. Są to: 1) zespół ekspercki Uniwersytetu SWPS w Warszawie, 2) zespół prof. Marka Kwieka z Centrum Studiów nad Polityką Publiczną, Katedry UNESCO Badań Instytucjonalnych i Polityki Szkolnictwa Wyższego UAM w Poznaniu oraz 3) zespół dra Arkadiusza Radwana z Instytutu Allerhanda w Warszawie. Na co zwracają uwagę? Ten ostatni akcentuje znaczenie badań naukowych, a więc zwiększanie "produktywności" naukowej kadr akademickich.
Prof. M. Kwiek jest realistą, toteż proponuje sprofilowanie szkół wyższych na badawcze, badawczo-dydaktyczne i dydaktyczne, co zmusiłoby władze resortu do zupełnie innego systemu finansowania - a raczej dotowania, bo finansowania nie ma już od ponad 20 lat - każdej z nich. Jak można się domyślać, najmniej środków przeznaczano by na uczelnie dydaktyczne.
Zespół niepublicznego Uniwersytetu SWPS proponuje tylko dwie kategorie uczelni: zawodowe i akademickie, ale ten system nie sprawdził się w naszym kraju w latach 90. XX w. kiedy były nawet dwie odrębne dla szkolnictwa zawodowego i akademickiego regulacje ustawowe. Ba, w algorytmie dotowania uczelni głównym problemem są środki na badania, a nie na dydaktykę, bo ta i tak jest "piątym kołem u wozu".
Ciekaw jestem, co wyniknie z prac każdego z tych zespołów oraz jakie nastąpią zmiany w szkolnictwie wyższym? Przyszli studenci nie muszą martwić się o swój los, bo jest on w ich rękach: albo klikną w czasie rekrutacji na wybrany kierunek studiów w kraju, albo poza jego granicami. O jakości kształcenia i tak ma decydować rynek, pracodawcy, międzynarodowe korporacje, tak więc uczelnie będą musiały dostosować się do tych wymagań i oczekiwań, jeśli będą chciały lub zostaną zmuszone ubiegać się o dotacje pozabudżetowe. W PKA niewiele się zmieniło, skoro zespołowi akredytacyjnemu przewodniczy osoba, o której niskim poziomie akademickiej wiarygodności i rzetelności pisali w ub. roku dziennikarze tygodnika "Wprost".
Profesor Stanowego Uniwersytetu w Ohio - Frank Donoghue prognozował dziesięć lat temu zwiększanie się korporacyjnych wpływów na kształcenie studentów: (...) po pięćdziesięciu latach myślenie o uniwersytecie raczej jako o firmie niż jako o instytucji społecznej stanie się w większym stopniu regułą niż wyjątkiem. Tę transformację uniwersytetów w przedsiębiorstwa napędzać będzie zniecierpliwienie studentów, które wyniknie z restrykcyjnego charakteru tradycyjnego kształcenia uczelnianego (...).
Licencjat w zakresie nauk humanistycznych czy ścisłych w dużej mierze zastąpiony zostanie czymś na kształt edukacyjnego paszportu, który potwierdzi rozmaite studenckie zaświadczenia wydawane przez jedną uczelnię lub też większą liczbę szkół oraz listy referencyjne ważne z perspektywy przyszłego zawodu. (źródło: F. Donoghue, Profesorowie przyszłości [w:] Socjologia literatury. Antologia, red. G. Jankowicz, M. Tabaczyński, Kraków 2015, s. 393)