Władze niektórych wydziałów uczelni publicznych, które mają zbyt mało studentów a za dużo kadr naukowych zaczynają zwalniać nauczycieli akademickich i redukować administrację. Powstaje paradoks liczby osób studiujących na wydziale, który prowadzi niedochodowy dla uczelni kierunek studiów. Jeśli nie ma zainteresowania nim, to w świetle procesów rynkowych wydaje się oczywiste, że utrzymywanie kadr akademickich jest nonsensowne, gdyż dużo kosztuje a korzyści finansowe z tego są niewielkie. Takie jednak myślenie jest dobre w odniesieniu do wyższych szkół prywatnych w dużych aglomeracjach miejskich, które kształcą na kierunkach coraz mniej popularnych, jak np. socjologia, zarządzanie czy pedagogika, a zupełnie jest obojętne ich władzom to, jaką zatrudniają kadrę wykładowców. Ważne, by było spełnione minimum i by nie trzeba było martwić się o jego rozwój naukowy. Ten jest założycielom tych szkół obojętny, bo nie są oni zainteresowani rozwojem nauki, określonej dyscypliny naukowej, ale własnego kapitału.
Odwrotnie jest w uczelniach publicznych, które rozliczane są przede wszystkim w ramach oceny parametrycznej nie z tego, ile kształcą osób i na jakich kierunkach tylko, ile publikują rozpraw zatrudnieni w nich naukowcy, jakie prowadzą badania, czy współpracują badawczo z innymi uczelniami w kraju i na świecie itp. W kategoryzacji jednostek uczelni publicznych nikogo nie obchodzi dydaktyka, gdyż ta jest istotna z punktu widzenia otrzymywanych z MNiSW środków, które są konieczne do minimalnego podtrzymania ich przy życiu. Nie bez powodu termin składania wniosków o przyznanie kategorii naukowej jednostce naukowej oraz przekazywania ankiety jednostki naukowej w systemie teleinformatycznym został przedłużony do dnia 15 kwietnia 2013 r. Pieniądze z budżetu państwa idą za studentem, a nie za wynikami badań naukowych, bo o środki na nie akademicy muszą ubiegać się w krajowych i międzynarodowych konkursach.
Postępuje zatem destrukcja w obu obszarach szkolnictwa wyższego, tak publicznym, jak i prywatnym. Pracownicy naukowi już tracą orientację, co tak naprawdę się liczy: Czy w uczelniach publicznych istotne są wyniki badań naukowych, a w szkołach prywatnych - oszczędnego kształcenia "naiwnych"? Jak pogodzić wzajemnie sprzeczne wymogi, jakie stawia się kadrom akademickim w obu typach uczelni? W szkołach prywatnych jak doktor nie uzyska w odpowiednim czasie habilitacji, to nie ma żadnego problemu, a nawet jest lepiej, bo można podwyższyć mu pensum zajęć w ramach tego samego, a lichego poziomu płac. Jak jest grzeczny, lojalny i dyspozycyjny oraz nie żąda podwyżek, to może pracować w takiej szkole aż do przysłowiowej śmierci. Niech nie narzeka i cieszy się, że ktoś w ogóle chce go łaskawie zatrudnić. W uczelniach publicznych, których jednostki mają uprawnienia do nadawania stopni naukowych, jak nauczyciel nie podwyższa swoich kwalifikacji, nie zdobywa kolejnych stopni czy tytułu profesora, musi liczyć się z koniecznością rotacji, a zatem wyląduje "na bruku".
Rozchodzą się wymagania kadrowe w ramach tzw. minimum dydaktycznego z tymi, które są konieczne do minimum naukowego. Od wielu lat mamy w kraju bałagan w tym zakresie, ale MNiSW nic z tym nie czyni. Dlaczego? Z prostego powodu - musiałoby to uderzyć niszczącą falą dla jednej lub drugiej sfery szkolnictwa wyższego, a politycy rządzącej koalicji nie chcą mieć studentów protestujących na ulicy. Wprawdzie ci już odkryli rzeczywisty do nich stosunek, który sprowadza się do pozorowania partycypowania Parlamentu Studentów RP w współzarządzaniu szkolnictwem wyższym, co ma także miejsce w odniesieniu do wielu innych podmiotów społecznych, akademickich. Można jeszcze zaprosić do gmachu resortu nauki i szkolnictwa wyższego na kawę i miłą rozmowę przedstawicieli organów kierowniczych organizacji studenckich czy akademickich korporacji, by zapewnić o ich podmiotowym traktowaniu, a i tak robić swoje.
Studenci chcieliby pełnego wdrożenia w toku kształcenia idei KRK, a więc uwzględnienia w programach i procesie kształcenia, obok przekazywania aktualnej wiedzy, także kształcenia umiejętności praktycznych i kompetencji społecznych. Władze resortu nie zamierzają jednak tego finansować.
Tym samym studenci będą owe umiejętności zdobywać "na sucho", czyli w trakcie wykładów, albo w ramach poszerzonych liczbowo grup ćwiczeniowych/warsztatowych. Tak już jest w większości tzw. "wsp". Umiejętności nie zdobywa się w grupach liczących 50 osób, chyba że chodzi tu o sztukę pozorowania, to wówczas grupy mogą liczyć nawet 200 i 300 osób. Im więcej osób uczestniczy w zajęciach, tym są one tańsze, a o oszczędności przecież tu chodzi, a nie o rzeczywiste kształcenie. Dobra jakość musi kosztować, byle nie budżet państwa i byle nie właściciela wyższej szkoły prywatnej.