19 grudnia 2012
Kosmetologia oświatowa
jest pochodną lekceważenia roli edukacji narodowej w naszym kraju przez najwyższe czynniki władzy. Tak było, jest i obawiam się, że nadal, długo jeszcze będzie. Nie wyszliśmy z syndromu homo sovieticus, z pozostałości po systemie totalitarnym, w którym urząd władzy był ponad obywatelem, ponad człowiekiem. Teraz to bycie ponad wyraża się w realizacji chaotycznych, przypadkowych działań programowych (akcja goni akcję, jeden konkurs drugi konkurs, itp.), prawnych (nieustanne zmiany w prawie oświatowym) i propagandowych (pisałem o tym wczoraj), dyktowanych m.in. doraźnymi interesami i roszczeniami różnych lobbystów, znajomych "królika", a osłanianych pseudo konsultacjami oraz pozorowaniem troski o dziecko i jego rodziców.
Wypuszczona z MEN "jaskółka" o projekcie nowelizacji rozporządzenia o pomocy psychologiczno-pedagogicznej w publicznych przedszkolach, szkołach i placówkach", które wydała jeszcze w poprzedniej kadencji Katarzyna Hall, a teraz zamierza zmienić jego główny sens Krystyna Szumilas, jest bardziej odwetem w toczonej od dawna "walce" między obiema paniami o prymat i zapis w dziejach urzędu oświaty, aniżeli zmianą zorientowaną na uczniów o szczególnych potrzebach rozwojowych i egzystencjalnych. Jak się nie ma perspektywicznego pomysłu na edukację, jak się nie ma środków na jej właściwy rozwój, gdyż bezużytecznie konsumuje się pomoc unijną, jak się nie uwzględnia procesów makrooświatowych, jak i mikrooświatowych, tylko poszukuje rozwiązań dających się odgórnie narzucić nauczycielom i zobowiązuje do kontroli ich przestrzegania posłusznych sobie urzędników, to głównymi czynnikami sprawiającymi, że duża część dzieci i młodzieży jeszcze czegoś się uczy, ma aspiracje, rozwija swoje talenty i zaspokaja najważniejsze potrzeby rozwojowe - są rodzice i nauczyciele, a nie MEN i podległe mu kuratoria oświaty. Tu wyraźnie rozmija się prawo z życiem.
Oczywistologia ubierana jest w treść kolejnych zapisów prawnych, przy czym jedni ministrowie stosują wariant jawnie autorytatywny, dyrektywny, wprost traktując przedszkola i szkoły jako folwarki do własnego panowania, a inni czynią to w sposób zawoalowany, mówiąc o tzw. trosce o dzieci, nauczycieli czy odbiurokratyzowanie codziennej pracy pedagogów, a w istocie utrzymują zasady i mechanizmy władztwa w stylu "top-down". Z jednej strony uwalnia się ich od zbytecznych czynności, ale pozostawia wiele innych zakresów nadkontroli i odgórnie sterowanej selekcji. Zmiany w centralistycznie zarządzanym systemie oświaty, a z takim mamy do czynienia w Polsce od 1993 r., mają zatem zawsze charakter mniej lub bardziej, ale jedynie słusznych rozwiązań, które musi nadzorować armia tysięcy urzędników. Dlatego nieustannie i naprzemiennie - jak kończy swoją centralistyczną misję jeden minister, to jego następca musi temu zaprzeczyć, zacząć to burzyć, rozstrajać, by jego rozwiązania mogły na tym tle okazać się czymś zbawiennym.
Za każdym razem, po zmianie władzy w MEN, kolejny minister jest zbawcą edukacyjnego świata. To on ma dopiero stać się tym, który zaprowadzi oczekiwany ład, coś wreszcie zmodernizuje, ulepszy, poprawi. Czasami poszukiwanie własnej tożsamości ministerialnej trwa dłużej, ale "ogorzali" w swoich rolach urzędnicy co jakiś czas podsuwają władzy pomysły wyciągane raz z jednej, a raz z drugiej szuflady, których nie udało się wprowadzić lub zablokować w czasie tej czy innej kadencji ich resortowego zwierzchnika. Autorem zbiorowym projektu zmian powyższego rozporządzenia jest Ogólnopolskie Stowarzyszenie Kierowniczej Kadry Oświatowej, które było bezradne w zablokowaniu w poprzedniej kadencji jego treści (autorstwa K. Hall). Teraz nadarzyła się okazja, by odwołać zapisane w nim rozwiązania, nieco nawet je skorygować, uzupełnić, chociaż pochodzą one z zupełnie innej bajki, innego świata szkoły.
Problem polega na tym, że to jest nieustanna "kosmetologia oświatowa", zastępowanie jednego lakieru utwardzającego władztwo innym, tyle, że może bardziej kolorowym. Sięga się wówczas po "zmywacz" wybranych regulacji i nakłada na oczyszczoną powierzchnię "nowy lakier" - doraźnie, do zdarcia lub do złamania. Słusznie zatem K. Szumilas zakomunikowała dziennikarzom, że główną przesłanką nowelizacji rozporządzenia jest to, by biurokracja nie przysłaniała i ograniczała autentycznej pomocy uczniom. "Chcę, by nauczyciele mieli więcej czasu na udzielanie pomocy, na bezpośrednią pracę z uczniem, dlatego proponuję zmianę rozporządzenia". To może tak pani minister przejrzałaby ustawę o systemie oświaty oraz wszystkie przypisane jej rozporządzenia, by dokonać w nich raz na zawsze korekt, które sprawią, że nauczyciel nareszcie będzie miał święty spokój od nieustannie narzucanych mu odgórnie regulacji, i tak jak lekarz odpowiedzialnie i profesjonalnie udziela swoim pacjentom pomocy, tak i on będzie mógł wreszcie sam rozstrzygać o tym, jak, gdzie, kiedy, jak często, z kim, dzięki czemu i komu, po co, dlaczego, w jakim celu oraz z zastosowaniem jakich środków ma odpowiedzialnie kształcić i wychowywać powierzone mu dzieci czy młodzież.
Jak nauczyciel będzie potrzebował pomocy specjalisty, to nawiąże z nim kontakt, byle tylko ten był w jego środowisku. Jak będzie potrzebował dodatkowej wiedzy czy umiejętności, to wystarczy, że będzie wiedział która placówka za to odpowiedzialna oferuje odpowiednie kursy, konsultacje czy szkolenia. Musi mieć na to środki, czas i poczucie sensu, że warto z tego skorzystać nie dlatego, że będzie catering, rozdadzą finansowane ze środków unijnych notatniki, długopisy i przenocują go w pięciogwiazdkowym hotelu. Niestety, w oświacie mamy zatrudnionych więcej urzędników, niż profesjonalistów do wsparcia nauczycieli w realizacji zadań dydaktycznych, wychowawczych i opiekuńczych przez nauczycieli. Nadzorowanie nie jest żadną sztuką, nawet w tak dynamicznie rozwijającym się bałaganie prawnym w naszej edukacji. Od niego jeszcze nic nie uległo poprawie, poza osobistą sytuacją sprawujących je osób.
K. Hall zaprzecza jednak sobie, kiedy stwierdza, że jej rozporządzenie wcale nie zmuszało do biurokratyzacji, skoro prowadziło do patologii oświatowych. Sama to przyznaje, dokonując w gruncie rzeczy samooceny skutków własnych działań:
- Wystarczyło zapisać wnioski i plan pracy na zwykłej kartce papieru. Pracę trzeba planować i dokumentować, nie ma innego wyjścia. Sęk w tym, że w rozporządzeniu nie było wzorów takiej dokumentacji. Uznaliśmy, że każda szkoła może sobie opracować własne. Niestety, przy tej okazji wyrósł wokół szkół interes. Sytuację wykorzystały różne firmy i sprzedały szkołom wzory, formularze - czasem skomplikowane i niemądre. Narzekają na to nauczyciele. Zgadzam się, że to patologia. Źle działa system szkoleń dla nauczycieli - na zasadzie głuchego telefonu. Przy tym, niestety, niektórzy nauczyciele i dyrektorzy szkół skupiają się głównie na tym, jakie papiery trzeba wypełnić, żeby się wykazać przed ewentualną kontrolą. Tymczasem ważne jest przede wszystkim jak najlepsze zauważenie potrzeb każdego dziecka i to przez wszystkich jego nauczycieli. Zaplanowanie z nim pracy tak, aby na każdej lekcji naprawdę miało szansę się rozwijać.
Szkoła będzie z pasją, tylko wówczas, gdy urzędujący ministrowie zastanowią się nad tym, jakie muszą być stworzone warunki, by ona w ogóle była możliwa. Kto to powiedział, że "z zawiązanymi skrzydłami nie da się latać" czy - "Dopóki sami jesteśmy w kajdanach, to nie możemy dać dzieciom wolności"?