01 grudnia 2010

Plaga plagiatów w środowisku akademickim?














Przed miesiącem ukazał się w tygodniku Polityka (2010 nr 43) pod takim właśnie tytułem artykuł Bianki Mikołajewskiej. Pisze ona, że (…) okradzeni autorzy najczęściej ujawniają plagiaty naukowe. Czasami na trop wpadają również studenci. (s. 38)

W nawale innych zadań oddaliłem na chwilę swój głos w dyskusji, gdyż i tak wielokrotnie zajmowałem w tej kwestii swoje stanowisko. Niestety, od dwóch dni jestem zajęty wyjaśnianiem sprawy pomówienia o plagiat socjologa, autora książki, w którego przewodzie habilitacyjnym byłem jednym z recenzentów. Wyjątkowo socjolodzy zaprosili mnie do udziału w tym przewodzie, gdyż kandydat do awansu podejmował kwestie związane także z badaniami pedagogicznymi. Uważam to za przejaw wielkiej życzliwości, szacunku i zaufania, kiedy przedstawiciele innej nauki zwracają się do mnie czy do moich koleżanek lub kolegów z prośbą o recenzję z pedagogicznej perspektywy. Właśnie na tym polega jeden z aspektów interdyscyplinarności wiedzy humanistycznej i społecznej.

Na marginesie mogę dodać, że ostatnio recenzowałem pracę doktorską pani architekt na jednej z politechnik, gdyż rzecz dotyczyła architektury szkolnej w powiązaniu z założeniami jednej z alternatywnych pedagogii.

Wracam jednak do sprawy rzekomego plagiatu. Otóż ponad rok temu zostałem powołany na recenzenta w przewodzie habilitacyjnym jednego z socjologów. Po zapoznaniu się z całym dorobkiem i dysertacją habilitacyjną napisałem pozytywną opinię. Prawdopodobnie dlatego, że jestem pedagogiem, socjolodzy z jednostki przeprowadzającej ów przewód nie zachowali się fair do końca, gdyż nie powiadomili mnie ani o posiedzeniu rady wydziału, mającej na celu przedstawienie wszystkich recenzji i głosowanie w sprawie dopuszczenia habilitanta do kolokwium, ani też po pozytywnej uchwale w powyższym zakresie nie zapytali nawet, czy będę mógł uczestniczyć w kolokwium. Przesłano mi w trybie administracyjnym, czyli na 14 dni przed zawiadomienie o wyznaczonym terminie rady. Nie mogłem w niej uczestniczyć, gdyż w tym samym dniu otwierałem referatem plenarnym w innym mieście i na innym uniwersytecie interdyscyplinarną konferencję. Organizatorzy tej debaty na pół roku wcześniej rezerwowali mój w niej udział. Nie mogłem zatem być naraz w dwóch, odległych od siebie ośrodkach akademickich.

Nie interesowałem się losami tego przewodu, gdyż wydając opinię pozytywną o dorobku naukowym habilitanta byłem pewien, że zakończył się pomyślnie. Tak też się stało. Komuś jednak to się nie spodobało. Po roku otrzymałem bowiem list od osoby, która pracowała w tej samej uczelni, co habilitant i kilka lat wcześniej opublikowała podoktorską książkę o zbliżonym problemie badawczym. Okazuje się, że poinformowała ona władze uczelni przeprowadzającej przewód habilitacyjny, że autor tej pracy (...) ciął tekst i drobne fragmenty wklejał do tekstu własnego, to znów jako własne podawał całe akapity …”.

Nie znałem tej monografii, więc - skoro nie dojechałem na dworzec z powodu zimowych zatorów na drodze - wypożyczyłem ją sobie dzisiaj i porównałem z ocenianą przed rokiem habilitacją, by dojść do wniosku, że oskarżyciel nie ma racji. Nie odnajduję w habilitacji ani skopiowanych, czyli dosłownych fragmentów tekstu bez odniesienia do źródła, ani też tożsamości metodologicznej z rozprawą jej oskarżyciela. Co ciekawe, jego publikacja jest w tej dysertacji cytowana, a on jako jej autor wielokrotnie przywoływany w przypisach A zatem, zarzut o „cięciu tekstu” jest dość słaby.

Gdybym nawet znał wcześniej tę rozprawę doktorską, to nie miałbym możliwości stwierdzenia podobieństwa, skoro absolutnie nie posiada ona ani tak rozbudowanej metodologii badań, jaka ma miejsce u habilitanta, jak i nie zawiera narzędzi badawczych. Obaj autorzy przeprowadzili badania w zupełnie innych środowiskach oświatowych kraju i w innym terminie, choć dotyczących podobnej kwestii. Już takie porównanie wyklucza zbieżność o charakterze plagiatu. A to, że we wstępie przywołują te same definicje niektórych autorów, to przecież nie jest zakazane. Ważne, że zostały prawidłowo wskazane ich źródła.

Szkoda, że oskarżyciel nie podał w swoim piśmie, na której stronie czy stronach wskazanej rozprawy habilitacyjnej ma miejsce plagiat. Być może program antyplagiatowy ułatwi szczegółowe rozpoznanie tego procesu. W moim przekonaniu, tego typu oskarżenie powinno być jednak czytelne i jednoznaczne. Jeżeli oskarżyciel przekazał pismo w powyższej sprawie już w styczniu br. władzom jednostki prowadzącej przewód habilitacyjny, to przypuszczam, że musiało być wszczęte postępowanie dyscyplinarne w stosunku do osoby przez niego oskarżonej o plagiat.

Ja jednak ani nie znam socjologicznego środowiska tej uczelni, ani z nim nie współpracuję, a jako pedagog w ogóle nie mam dostępu do jakichkolwiek informacji z tym związanych. Nie mogę zatem ustosunkować się do listu, w którym z takim opóźnieniem jego autor informuje mnie, że ów przewód jest podejrzany i należy wszcząć postępowanie o odebranie stopnia naukowego doktorowi habilitowanemu. Wszelkie informacje dotyczące mojego udziału jako recenzenta w tym przewodzie, a pominiętego zresztą przez władze jednostki uczelnianej w sprawie, która musiała być zapewne przedmiotem jakichś analiz czy postępowań w uczelni, są do dyspozycji wszystkich zainteresowanych.

Mam nadzieję, że sprawa zostanie wyjaśniona nie tylko w duchu prawdy, ale także etosu akademickiego. Jeśli ktoś pomawia drugą osobę o plagiat, to powinien to udowodnić, inaczej bowiem może spodziewać się oskarżenia z powództwa cywilnego o naruszenie dóbr osobistych.

Wczoraj w Gazecie Wyborczej red. Tomasz Wysocki informował, że zarzut o plagiat rektorowi Akademii Medycznej we Wrocławiu nie zaszkodził, gdyż Kolegium Elektorów tej uczelni nie odwołało go z tej funkcji. W tym przypadku zarzut był sformułowany jednoznacznie, że ów rektor w swojej pracy habilitacyjnej przepisał ok. 90 fragmentów z opracowań dwójki innych autorów. (GW 30.11.2010, s. 5) Ja zaś we wspomnianej pracy z socjologii nie dostrzegam, porównując ją z owym doktoratem, ani jednego dosłownie skopiowanego fragmentu. Zgodnie z ustawą o prawie autorskim nie popełnia plagiatu ten, kto cytuje fragmenty publikacji innych autorów, powołując się na źródło.

Jak pisze B. Mikołajewska: W praktyce najczęściej ścigani są autorzy publikacji, którzy przepisali od kogoś co najmniej kilka stron – wyjaśnia adwokat Andrzej Karpowicz, specjalizujący się w zagadnieniach związanych z ochroną własności intelektualnej. - Za plagiat może zostać uznane nie tylko przepisanie słowo w słowo czyjejś publikacji, ale np. omówienie czyjegoś wywodu naukowego własnymi słowami bez powoływania się na źródło. Udowodnienie plagiatu jest wtedy jednak bardzo trudne. (s. 39)

Oskarżeni o plagiat powinni się bronić, wykorzystując drogę sądową, jeśli ich praca powstała w sposób nie naruszający w powyższej mierze praw autorskich. Jeśli jednak przywłaszczyli sobie czyjąś własność intelektualną i nie podali jej źródła, to muszą liczyć się nie tylko z publiczną oceną takiego postępowania.