01 listopada 2009

Dlaczego Śliwerski będzie się w piekle poniewierał?


Moi znakomici współpracownicy doktorzy Jacek Pyżalski i Piotr Plichta zorganizowali w ramach VI Międzynarodowej Konferencji „Edukacja alternatywna” bardzo interesującą sesję pt. Cyfrowość to alternatywa?”, której jedna z części odbyła się z udziałem oświatowych blogerów. Już w zaproszeniu na tę podsesję napisali:

Prowadzenie internetowych pamiętników blogów – jest bardzo rozpowszechnione wśród internautów. Podejmują się także tego nauczyciele. Do udziału w sesji zaprosiliśmy znanych blogerów – pedagogów (a może pedagogów – blogerów?): Bogusława Śliwerskiego – profesora, rektora Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi; Dariusza Chętkowskiego – polonistę XI LO w Łodzi, autora książek i komentatora; Marcina Małego – nauczyciela w zespole szkół ponadgimnazjalnych w P. oraz lektora języka angielskiego na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej i praktyka e-learningu. Będziemy prowadzić z ich udziałem dyskusję panelową dotyczącą doświadczeń w prowadzeniu bloga, znaczenia tego rodzaju działań oraz tego jak obecność w cyberprzestrzeni przekłada się na ich pracę pedagogiczną. Poruszymy także problem tego, jak nauczyciel-bloger spostrzegany jest przez różne grupy odbiorców.

Tak też się stało. W sesji uczestniczyło kilkudziesięciu uczestników konferencji, w tym także uczniowie jednej z warszawskich szkół podstawowych, którzy wydają własną gazetę w internecie. Ze strony prowadzących padały różne pytania, na które – jak się okazało – wcale nie było jednakowych odpowiedzi. Już pierwsze pytanie dotyczącego tego, jaki był powód uruchomienia przez każdego z nas blogu potwierdziło, że motywacje były różne. Marcin Mały uruchomił swój blog jako pierwszy z naszej trójki, bo już w 2005 r. i to głównie dlatego, że denerwowała go wyrażana powszechnie, także w mediach negatywna opinia o polskiej młodzieży i szkole. Jego pierwszy wpis z dn. 20.10.2005 r. był następujący:

Nauczyciel wiele się może nauczyć od młodzieży i czasem wiedza, którą od uczniów pozyskuje, zaskakuje go nad wyraz i odkrywa przed nim wartości, o których nie miał pojęcia, a istniejące hierarchie burzy i miesza. Nie miałem pojęcia, że gdy na kółku filmowym obejrzymy "Ptaki" Hitchcocka, będzie to taka sensacja. A tym bardziej nie mogłem przypuszczać, że moi uczniowie tak się na seansie ubawią. Każdemu z mojego pokolenia "Ptaki" kojarzą się jako film wprawdzie stary (miał 9 lat, gdy się urodziłem), pełen prymitywnych na dzisiejsze czasy efektów specjalnych, ale to jednak horror. Ten film jednak trzymał nas w napięciu, jednak czuło się niepokój patrząc na kolejne ptasie ataki w Bodega Bay. Tymczasem dla moich uczniów film był śmieszny. Chwilami tarzali się po podłodze ze śmiechu, jakby zupełnie nie czuli hitchcockowskiego suspensu ani nie pamiętali o ptasiej grypie, która w ostatnich dniach dotarła już do Europy. Moje nieśmiałe podejrzenia dotyczące alkoholu bądź środków odurzających, które zaburzyły ich percepcję i rozumowanie, rozwiały się jednak stosunkowo szybko, gdy zrozumiałem, słuchając ich komentarzy, że przecież oni mają rację. Po co facet, który właśnie zabił dechami z zewnątrz wszystkie okna, szczelnie zasuwa zasłony? Albo jaki sens ma przybijanie gwoździami lustra do drzwi, które wedle wszelkiej logiki i konsekwencji są podziurawione jak sito i właściwie już nie są w stanie utrzymać gwoździa? Albo po co kobieta, która zagląda do pokoju pełnego ptaków, wchodzi doń i zamyka za sobą drzwi, zamiast pozostać na zewnątrz? Albo od kiedy to zakrwawionego, pokaleczonego człowieka wyciera się z krwi i nie ma on już żadnych widocznych ran? Słuchając tych komentarzy i widząc reakcje moich uczniów zrozumiałem po raz kolejny, że co by nie mówić, przychodzące pokolenia nie są wcale głupsze. Narzekamy na nich codziennie, że nie potrafią tego czy owego, że mają trudności z taką czy inną umiejętnością, albo - gorzej - zapamiętaniem encyklopedycznej wiedzy z takiej czy innej dziedziny. Ale potem siadamy z nimi w na wpół ciemnej sali przed wielkim kinowym hitem sprzed pięćdziesięciu lat i dociera do nas, że jesteśmy głupkami, którym nigdy nie przyszło do głowy to, na co oni w mgnieniu oka zwracają uwagę i z czego się śmieją. (http://anglista.blogspot.com/search?updated-min=2005-01-01T00%3A00%3A00%2B01%3A00&updated-max=2006-01-01T00%3A00%3A00%2B01%3A00&max-results=13)

Dariusz Chętkowski był w tej podsesji drugim co do stażu blogerem, bowiem swój blog uruchomił pod koniec sierpnia 2006 r. Jego pierwszy wpis był następujący:

Kto załatwi moją sprawę?
Jednej ważnej sprawy nie załatwiłem w poprzednim roku. Wiadomo, nie chciało mi się. Każdy w czerwcu marzył, aby tylko dociągnąć do wakacji. Po co zaczynać sprawę, której nie zdąży się dokończyć przed ostatnim dzwonkiem. Poza tym stara nauczycielska zasada mówi, że najlepszym rozwiązaniem każdego problemu jest dociągnąć problem do jakiegoś święta, to się sam rozwiąże. Mądre, prawda? Ideałem zaś jest doczekać do wakacji. Wyjdą dzieciaki ze szkoły, to i wszystkie problemy znikną razem z nimi. Kierując się tą mądrością, patrzyłem przez palce miesiąc czy dwa, jak więksi dokuczają mniejszemu. Trochę mu podokuczali, ale - pocieszałem w myślach jego i siebie - “co się martwisz, niedługo wakacje”. Wakacje przyszły i problem się skończył. Moje, jak zwykle, było na wierzchu.
Wczoraj wpadłem do szkoły, żeby się rozejrzeć. Mało nogi nie złamałem, bo wszędzie totalny bałagan. Wszystko postawione do góry nogami, a schody to już prawie rozebrane do samej ziemi. Jakieś korniki je gryzą czy co? Robactwo grasujące w szkole ostatnio tak się zmutowało, że już nie żre drewna, tylko z upodobaniem wcina beton. Schody wzięło na pierwszy ząb, potem pewnie przyjdzie pora na ściany. Na razie jednak budynek stoi (nawet pomalowany). Widząc, że w pracy po staremu, a nawet jeszcze gorzej, bo w lipcu i sierpniu robaki też jeść muszą, przypomniała mi się moja niezałatwiona sprawa. Niedługo wrócą dzieciaki, a z nimi problemy. Ciekawe, co będzie z chłopakiem, z którego koledzy lubili mocniej pożartować? Może już im przeszło? Że też musiał mi się ten maluch przypomnieć w samej końcówce wakacji! A miałem z kumplem wyskoczyć jeszcze na piwo. Taki mały, a tyle z nim problemów. No, zepsuł mi się humor całkowicie.
Sam jestem duży facet. Wiadomo, że z małym wzrostem to mógłbym mieć problemy w szkole. Większość uczniów jest słusznego wzrostu, więc nauczyciel też powinien być duży. Jak to wygląda, gdy się mały nauczyciel plącze między nogami wyrostków. Tak mi przyszło teraz do głowy, że ten uczeń też mógłby przez wakacje trochę podrosnąć. W dwa miesiące nastolatek podobno może zyskać nawet 10 cm wzrostu. Gdyby on przyszedł teraz we wrześniu wyższy o tych kilka (Boże, daj mu kilkanaście!) cm, to ja nie musiałbym mu w ogóle pomagać. Natura by załatwiła wszystko za mnie. To tylko marzenia, a one nauczycielom zwykle się nie spełniają. Innym ludziom jakoś tak, ale nauczycielom nie. Dał nam Pan Bóg dwa miesiące wakacji i widocznie uznał, że nic więcej już nam się od niego nie należy. Czyli natura mi nie pomoże. Chłopak wróci do szkoły ani o milimetr większy, za to jego prześladowcy wystrzelą w niebo o ćwierć metra. Na pewno tak będzie.
Ostatnio widziałem reklamę samochodu: “Mały, a taki wielki”. I to mnie natchnęło. Co z tego, że mój uczeń jest mały, jak może być równocześnie wielki. Małego-wielkiego nikt nie ruszy. Tylko jak tu dzieciaka powiększyć, żeby dorównał tym naprawdę wielkim. W takiej firmie samochodowej to pracuje cały sztab ludzi w dziale marketingu nad problemem, jak z małego zrobić wielkiego. Ale ja muszę to wykombinować zupełnie sam i to szybko, bo na nikogo nie mogę liczyć. Ani na Matkę Naturę, ani na… przepraszam, nie będę narzekać - to moja obietnica na nowy rok szkolny. Sam wymyślę, jak z małego zrobić wielkiego, bo inaczej to mi tego dzieciaka zatłuką. Zaczyna się takie dręczenie niewinnie, potem prześladowca rośnie, rośnie i rośnie, ofiara zaś w ogóle, nic a nic, i w końcu taki dryblas ma ochotę rozdeptać malucha, z pozoru tylko swego rówieśnika. Muszę więc jakoś chłopaczkowi pomóc, bo do kolejnych wakacji problemu nie da się przeciągnąć. Chociaż… czas szybko leci… Niedługo kolejne wakacje.

(http://chetkowski.blog.polityka.pl/?p=1#comments)

Jest różnica?

Jak zdradził nam w czasie tej sesji D. Chętkowski, jego blog powstał na zamówienie redakcji tygodnika „Polityka”. Stał się zatem swoistego rodzaju internetowym, stałym felietonem redakcji, promowanym i finansowanym przez nią. Redakcja zadbała o to, by przybliżyć czytelnikom jego biogram, stąd napisano:

Dariusz Chętkowski - ur. w 1970 r. w Sławnie. Absolwent polonistyki i filozofii Uniwersytetu Łódzkiego. Studiował też historię sztuki. Nauczyciel, pisarz i publicysta. Znany z niekonwencjonalnych sposobów nauczania, obecnie łączy tradycję z nowatorstwem. Publikował m. in. w “Gazecie Wyborczej”, “Polonistyce”, “Ergo”, “Zeszytach Szkolnych”. Występował w wielu programach telewizyjnych (np. “Kawa czy herbata”, “Pytanie na śniadanie”, “Rower Błażeja”), brał udział w projekcie tygodnika “Polityka” - Lekcje z “Polityką”, był recenzentem Czytelni “Polityki”. Za książkę “Z budy. Czy spuścić ucznia z łańcucha?” (Kraków 2003) otrzymał nagrodę Książka Lata (Poznań 2003) oraz Nagrodę Edukacja XXI (Warszawa 2004). Jest także autorem książek: “L.d.d.w. Osierocona generacja” (Kraków 2004, wyróżniona rok później Nagrodą Edukacja XXI) oraz “Ostatni weekend” (Łódź 2007, napisana wspólnie z uczniami). Felietonista “Głosu Nauczycielskiego” i recenzent miesięcznika “Nowe Książki”, współpracuje z “Perspektywami”. W XXI LO od 1995, uczy języka polskiego, etyki i prowadzi koło filozoficzne. Jest wykładowcą Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Łodzi. Żonaty i szczęśliwy w małżeństwie, żona Barbara, córka Wiktoria Milada.(http://chetkowski.blog.polityka.pl/?page_id=7)

Tak samo zostały sformatowane na stronie redakcji „Polityki” blogi: Adama Szostkiewicza, Justyny Sobolewskiej, Joanny Wojdas i Jasia Kapeli, Krzysztofa Burnetki, Edwina Bendyka, Doroty Szwarcman, Marka Penszko, blog szalonych naukowców (Jacka Kubiaka, Grzegorza Pacewicza, Macieja Kownackiego, Michała Parzuchowskiego i Jerzego Kowalskiego-Glikmana). Są one stałą rubryką w internetowym wydaniu tygodnika „Polityka”, którego redakcja zatroszczyła się o to, by najważniejsze sfery życia społeczno-kulturalnego i gospodarczego były reprezentowane przez najlepiej komunikujących się z czytelnikami specjalistów. Nic dziwnego, że nie ma takich postów, które nie byłyby opatrzone chociażby jednym komentarzem. Inaczej jest z blogami niekomercyjnymi.

Mój blog powstał w okresie wakacyjnym przed dwoma laty. Nie miałem ani zamiaru, ani nawet specjalnej ochoty, by go prowadzić. Dyrekcja renomowanego Wydawnictwa GWP zapytała mnie, czy nie poprowadziłbym bloga na ich stronie. Odpowiedziałem, że chętnie, ale określiłem warunki techniczne, jakie musiałyby być spełnione, żebym mógł ten projekt wcielić w życie. Blog miał być dwugłosem naukowca i praktyka o szeroko rozumianej edukacji, w kształcie otwartej księgi, gdzie na jednej stronie o tym samym problemie wychowawczym czy dydaktycznym miałem pisać ja, zaś na drugiej stronie mój przyjaciel-doświadczony nauczyciel i wychowawca wielu pokoleń młodzieży szkół ponadgimnazjalnych. W tym właśnie widziałem sens, by komentować i wyjaśniać także od strony naukowej to, co dzieje się na scenie polskiej oświaty i nauk pedagogicznych.

Niestety, projekt nie doszedł do skutku jedynie z powodów technicznych. A ja nigdy wcześniej nie interesowałem się czyimiś blogami w takim sensie, by dokonać celowego wyboru któregoś z nich i systematycznie go czytać, gdyż z racji własnej pracy naukowo-badawczej bardziej interesowały mnie różne teksty zamieszczane w Internecie, także w blogach. Tym bardziej nie miałem czasu na pisanie własnego blogu. W oczekiwaniu na rozwiązanie problemów technicznych w powyższej oficynie postanowiłem go jednak uruchomić, by sprawdzić, czy ma to jakikolwiek sens. Tym samym, w odróżnieniu od moich poprzedników wprost zapowiedziałem w swoim pierwszym poście co następuje:

wtorek, 10 lipiec 2007
początek
Uruchamiam bloga. Może będzie okazja do wymiany myśli, do zapoczątkowania dyskusji na temat współczesnej pedagogiki i jej zaprzeczenia jakim jest anty- i postpedagogika. Skoro na wychowaniu i edukacji znają się wszyscy , to może nie będzie problemu z komentarzami do stanu wiedzy o nauce i jej praktycznych aplikacjach? Skoro premier Jarosław Kaczyński podzielił pedagogikę na tę właściwą, słuszną, która jest reprezentowana przez przedstawicieli jego rządu i tę niewłaściwą, nowoczesną, liberalną i lewicową, która jest pozostałością po III RP, wytworem nieczystych sił, ofertą jedynie "wychowana bezstresowego", tych, którzy nie chcą dobrze dla kraju i jego obywateli, w tym szczególnie dla młodych pokoleń, tylko prowadzą do destrukcji i anarchii, to może warto zapytać, jaka jest współczesna pedagogika? Jaka pedagogika jest właściwa? Czy można stanowić o tej jednej i jedynie słusznej, jedynie właściwej pedagogice? Co powinno być jej źródłem, natchnieniem, misją? Jaka powinna być współczesna pedagogika? Co powinno ją wyróżniać od innych nauk i praktyk społecznych?


Mój blog zatem był bliższy motywacji Marcin Małego, gdyż wyrósł z jednej strony z niezgody na coraz silniej formułowaną przez ówczesne władze polityczne niezgodą na pedagogikę humanistyczną, na tendencje zawłaszczające przez nie różne sfery polskiej edukacji – publicznej i niepublicznej, by poddać je monistycznej ideologizacji, z drugiej miał być próbą włączenia potencjalnych jego czytelników w rozmowę o współczesnej pedagogice, tak tej teoretycznej, jak i praktycznej. Po dzień dzisiejszy blog ten, podobnie jak Marcina Małego, nie zawiera – mimo wielu składanych mi propozycji - żadnej reklamy, by nie był postrzegany jako forma komercyjnego komunikowania się ze społeczeństwem.

Jak pisze w swoim blogu Dariusz Chętkowski: Jestem stałym czytelnikiem blogu Bogusława Śliwerskiego, a ten znika. Profesor umieszcza bardzo interesujące wpisy (zob. blog), często perełki, ale gdy uzbiera się z nich materiał na książkę, drukuje go, a internetową wersję likwiduje. I to mi się nie podoba. Dawniej na blogu Pedagoga były wpisy z kilku lat, a teraz są tylko z dwóch ostatnich miesięcy. A pewnie i one niedługo zostaną usunięte i wprowadzone do druku. Profesor już wydrukował dwa tomy swoich wpisów i raczej na tym nie poprzestanie. Kto daje i odbiera, ten się w piekle poniewiera. Jak się opublikowało coś w internecie, to niech już tu zostanie. Blog to nie jest pole ćwiczeń do napisania książki. A jeśli nawet komuś zależy na wersji drukowanej, to nie kosztem likwidacji materiału w sieci. Dlatego proszę, niech wpisy wrócą na swoje miejsce. Prawdopodobnie profesor podporządkował się woli wydawnictwa, a ono obawia się, że książka nie sprzeda się, gdy wpisy będą dostępne w internecie. To błędne myślenie.

Nie zgadzam się tak z diagnozą tej sytuacji, jak i jej osobistą oceną. Nie wiedziałem zresztą, że D. Chętkowski dysponuje kryterium poprawnego myślenia w kwestii, która akurat rządzi się zupełnie subiektywnymi racjami, i oby tak pozostało do końca świata, albo o jeszcze jeden dzień dłużej. Istotnie, po rocznej edycji zdjąłem zawartość blogu z internetu i opublikowałem w książce. Od tej pory czynię tak z kolejną jego edycją, by nie tworzyć w wirtualnym świecie informacyjnego szumu. W moim przekonaniu istotą blogu jest komentowanie bieżących wydarzeń, sytuacji, osobistych doświadczeń, a nie tworzenie wirtualnej autobiografii. Jeśli zamieszczam w nim posty to tylko i wyłącznie po to, by reakcje czytelników pozwalały mi na komunikowanie się z nimi w sprawach, które są ważne „tu i teraz”, a nie „kiedyś i gdzieś”.

Blog nie jest książką naukową, ani też wprawką do jej napisania, choć częściowo – w moim przypadku - zawiera fragmenty prac naukowo-badawczych, recenzji, relacji z konferencji naukowych itp., bo jest to blog bardziej przedmiotowo-podmiotowy, niż tylko autobiograficzny. Jeśli rekonstruuję w nim pewne zagadnienia pedagogiczne, wybrane problemy oświatowe, prawne czy autoedukacyjne, to staram się, by miały one swoje odniesienie także do współczesnej wiedzy z nauk o wychowaniu czy szerzej rozumianych nauk humanistycznych. Nie widzę zatem powodu, by nie dysponować zawartością własnych tekstów, wpisów w sposób, który uznaję za słuszny.
Jeśli wydaję kolejne roczniki blogowych wpisów, to wbrew pozorom (choć w komentarzach internautów ten aspekt jest podnoszony jako obniżający jego wartość) nie czynię tego „dla kasy”, gdyż kasa z tego jest żadna, tylko wydaję go dla tych, którzy nie czytają, nie chcą czytać lub nie mogą czytać tego blogu w Internecie, i to z bardzo różnych powodów. Mam szereg na to dowodów w postaci osobistej korespondencji, jaką kierują do mnie czytelnicy moich książek, a nie wpisów do blogowych postów.

O ile zatem tygodnik „Polityka” dysponuje prawami autorskimi do blogu D. Chętkowskiego, o tyle treści mojego blogu, jak i Marcina Małego pozostają w wyłącznie naszej dyspozycji. Zasięg dostępu do treści mojego blogu zwiększa się dzięki wydaniu książkowemu, obejmując osoby, które inaczej nigdy by na niego nie trafiły. Mam też cichą nadzieję, że wydanie książkowe zainteresuje innych pedagogiką, zachęci do refleksyjnej, krytycznej analizy prawa oświatowego czy prawa o szkolnictwie wyższym, zainspiruje do badań naukowych czy diagnoz w ramach prac dyplomowych. Uprzedzenie przy tej okazji innych przed różnymi toksynami lub patologicznymi postawami, jakie mają miejsce w oświacie czy środowisku naukowym, stwarza dodatkową jedynie satysfakcję, że blog może pełnić zarazem funkcję interwencyjną lub profilaktyczną. Jeśli zatem – zdaniem D. Chętkowskiego – zabierając (odległe już w czasie) treści z sieci, będę się w piekle poniewierał, to trudno. Zawsze pozostaje mi jeszcze jakaś nadzieja, na akt łaski … w Niebie.