21 kwietnia 2025

Co z tego, że uczony ma prawo do korzystania z prywatnego samochodu do realizacji zadań służbowych?

 



W drugi dzień Świąt Wielkanocnych, który zwyczajowo określany jest mianem lanego poniedziałku (śmigus dyngus), wyleję zatem trochę zimnej wody na władze wydziału bliskich mi nauk jednego z polskich uniwersytetów. Pierwszy raz spotkałem się z odmową na przejazd prywatnym samochodem do uniwersytetu w mieście oddalonym od mojego miejsca zamieszkania, w którym miałem uczestniczyć jako recenzent w posiedzeniu komisji doktorskiej.  

Jeśli pracownik naukowy jednostki akademickiej dysponuje środkami na przejazd własnym samochodem z miejsca zamieszkania do środowiska akademickiego, w którym ma sporadyczną przecież powinność zrealizowania określonego zadania badawczego, udziału w konferencji naukowej czy uczestniczenia w roli recenzenta/ki, to musi przejść przez medyczne i psychologiczne badania profilaktyczne. Otrzymałem stosowny certyfikat jak kierowca zawodowy: 

"W stosunku do pracowników wykorzystujących samochody do celów służbowych, bez względu na częstotliwość ich wykorzystywania, jak również miejsce docelowe realizacji zadań zastosowanie znajduje art. 229 4 ustawy z 26.06.1974 r. - Kodeks pracy (Dz.U. z 2016 r. poz. 1666 ze zm.) - dalej k.p., zgodnie z którym pracodawca nie może dopuścić do pracy pracownika bez aktualnego orzeczenia lekarskiego stwierdzającego brak przeciwwskazań do pracy na określonym stanowisku w warunkach pracy opisanych w skierowaniu".                 

Udział w komisji doktorskiej czy habilitacyjnej musi uwzględniać koszty dojazdu recenzentów, którzy są powoływani spoza jednostki prowadzącej dane postępowanie. Przejazd własnym samochodem przez naukowca nie jest ani niczym zdrożnym, ani jakimkolwiek nadużyciem, skoro ponosi częściowo tego koszty (materialne, psychiczne).  To żaden luksus. 

Gdyby ktoś nie wiedział, to korzystający z własnego samochodu nie zarabia na tym, tylko traci. Pracodawca zwraca bowiem jedynie w 50 proc. koszty dojazdu, które są  liczone wg stawki ustalonej przez ministerstwo. Za korzystanie z płatnej autostrady kierujący pojazdem musi zapłacić z własnej kieszeni. 

Doskonale pamiętam, jak z tego uniwersytetu jeden z profesorów pedagogiki zażyczył sobie od PAN, by zrefundowała mu przelot samolotem, bo nie miał zamiaru jechać pociągiem kilka godzin w jedną stronę na posiedzenie komitetu naukowego. Nikt nie czynił z tego problemu. Zostało to zrefundowane. Przypuszczam, że i dziekan wydziału lata samolotami na konferencje czy korzysta z własnego samochodu w celach służbowych. Mnie to nie dziwi, bo doskonale rozumiem zakres obciążeń akademickich uczelnianych urzędników. Jednak inaczej traktuje starszych od siebie.  

W moim przypadku jednak postanowiono odmówić mi tego "luksusu" wyrażając zgodę n rozliczenie jazdy pociągiem, drugą klasą, a że o kilka godzin dłużej trwałaby ta podróż, to już nikogo nie obchodzi. Tymczasem chodziło o uszanowanie nie tylko czasu dojazdu, ale i przyczyn natury zdrowotnej, z których nie muszę się nikomu tłumaczyć. Sądziłem, że wystarczy kultura universitas, bo nawet w korporacjach lepiej traktuje się pracowników niż w takim uniwersytecie. 

Jaki był skutek tej decyzji? Obrona pracy doktorskiej musiała mieć formę hybrydową, bo w tej sytuacji postanowiłem pomóc władzom jednostki w zaoszczędzeniu kosztów z tytułu mojego bezpośredniego udziału w obradach komisji. Nie byłem tu odosobniony. Będą mieć na inne wydatki.