29 października 2019

Czy Grammarly wkracza do akcji?



Nie wiem, co sądzicie o narzędziu GRAMMARLY, które ponoć służy do maszynowej korekty językowej tekstów napisanych w języku angielskim. Czy uzasadnione jest korzystanie z tego instrumentu w sytuacji, gdy tzw. sztuczna inteligencja została skonstruowana przez anonimową inteligencję zbiorową programistów, którzy znaleźli biznesową niszę? Za korzystanie z tego narzędzia trzeba przecież zapłacić.

Prof. ucz. Aneta Rogalska-Marasińska z Zakładu Pedagogiki Porównawczej UŁ jako świetnie posługująca się językiem angielskim nie tylko w sensie technicznym, gramatycznym, ale i duchowym, naukowym przygotowała swoją opinię. Zapoznała się z narzędziem translatorskim GRAMMARLY w jego bezpłatnej wersji (poziom "advanced"). Wrzuciła parę fragmentów swoich tekstów (po angielsku), aby sprawdzić, jak program działa.

"GRAMMARLY pracuje troszeczkę, jak redaktor odpowiedzialny za korektę tekstu: poprawi literówki, wstawi lub usunie przecinek, doda spację, zasugeruje usunięcie zbędnego wyrazu (choć w tym przypadku raz nie mogłam się zgodzić z sugestią maszyny - nie "odczytała" sensu zdania). Z informacji promocyjnej narzędzia wynika, iż wersja "premium" - płatna ma dużo większe możliwości, np. w przypadku powtarzających się wyrazów w zdaniu sugeruje użycie bliskoznacznego zamiennika, a przy rozbudowanych sformułowaniach - proponuje ich skrócenie. Czasem takie skrócenie - uproszczenie jest wskazane, czasem jednak zbyt mocno ingeruje w indywidualny styl autora - więc trzeba "ostrożnie" podchodzić do proponowanych zmian (i mieć świadomość swojego stylu).

Podsumowując, myślę, że wskazane byłoby zakupienie tego narzędzia. Jednak należy je traktować tylko jako UZUPEŁNIENIE, dodatkową weryfikację uprzednio przetłumaczonego tekstu. W kwestiach stylistycznych wskazana byłaby szczególna czujność i niekoniecznie zastosowanie wszystkich sugerowanych podpowiedzi".


Naukowcy z dziedziny nauk humanistycznych i społecznych zaczynają pisać swoje artykuły, a nawet książki w języku angielskim. Zaczyna zanikać komunikacja w języku polskim, polska gramatyka, stylistyka, ortografia, bo przecież w sieci mamy sztucznych, anonimowych korektorów. Pozaakademickie społeczności, osoby (rodzice, nauczyciele, wolontariusze, działacze społeczni, oświatowcy, samorządowcy itp.itd.) nie będą czytać naszych rozpraw i analiz w języku angielskim. Urzędnicy MEN i MNiSW czytają wytyczne swoich partyjnych możnowładców.

Będzie zatem zwiększał się dystans między nauką a praktyką w humanistyce i naukach społecznych. Może właśnie o to chodzi?

(źródło grafiki: Fb - 4435814606739993505385580.jpg)

28 października 2019

O LIPNEJ DIAGNOZIE SAMORZĄDÓW UCZNIOWSKICH



Rada Dzieci i Młodzieży Rzeczypospolitej Polskiej przy Ministrze Edukacji Narodowej opublikowała swój raport na temat samorządów uczniowskich. Byłem zatem ciekaw, jak nasza młodzież potrafi opisać i ocenić stan funkcjonowania samorządności uczniowskiej. Wprowadzenia do tej publikacji dokonał dr hab. Jacek Kurzępa - poseł PiS VIII kadencji Sejmu oraz Rzecznik Praw Dziecka mgr Mikołaj Pawlak. Obaj wychwalają ów raport, bo i trudno spodziewać się od "swoich" polityków krytycznej analizy. Nie będę zatem przywoływał pozamerytorycznych pochwał, bo szkoda na to czasu i miejsca. Wystawili je przecież także samym sobie.

Podzielę się kilkoma uwagami na temat tego pseudobadania zaznaczając jednak, że doceniam dobre chęci młodych ludzi, którzy chcieli wykazać się jakąś aktywnością. Szkoda jedynie, że jest ona poznawczo niewiele warta, bo mając możliwość objęcia diagnozą tak dużej liczby szkół (ponad 5 tys.) można było przeprowadzić naprawdę wartościową diagnozę.

1) Młodzi sformułowali cele i założenia dokumentu. Jak piszą: Każdy projekt zaczyna się od określenia problemu oraz sformułowania celów, które stanowią fundament przedsięwzięcia. Młodzieżowi doradcy pani A. Zalewskiej postanowili od początku pracy nad raportem, a więc od listopada 2018 roku udokumentować swoją analizą stan obecnej działalności samorządów uczniowskich w Polsce. Zależało im na tym, by poznać elementy dobrego funkcjonowania samorządów uczniowskich oraz te, które wymagają ich zdaniem jeszcze poprawy.

Nie piszą jednak w tym raporcie o tym, jak powinien funkcjonować samorząd uczniowski, na czym polega jego dobra, a w czym przejawia się niewłaściwa czy niedostateczna aktywność SU. W MEN nikogo nie obchodzą standardy prowadzenia badań diagnostycznych, toteż młodzież została pozostawiona samej sobie. Diagnoza ma zatem potoczny, intuicyjny charakter. Zapis w raporcie o rzekomej metodologii diagnozy jest dla afirmantów i realizatorów kompromitujący. Nie ma tu bowiem żadnej metodologii badań.

Młodzi sporządzili dwie ankiety liczące kilkadziesiąt pytań, w większości zawierające pytania zamknięte, które skierowali do dwóch grup: opiekunów samorządów uczniowskich i członków zarządów samorządów uczniowskich. Jak chcemy dowiedzieć się, jak funkcjonuje jakaś społeczność, to nie powinniśmy pytać o to jedynie jej aktywu, o czym wie każdy dobrze wykształcony socjolog czy pedagog. Pytanie o funkcjonowanie określonej organizacji społecznej jedynie przedstawicieli jej nadzoru (opiekunami są nauczyciele) i funkcjonariuszy jest niepełne i z tej racji także nierzetelne. Chyba, że interesuje nas tylko i wyłącznie samopoczucie nomenklatury społecznej.

Opiekunów samorządów pytano o ich współpracę z uczniami (formy, treści), o wybór ich samych jako opiekunów samorządu uczniowskiego, a także o współpracę samorządu uczniowskiego z innymi organami szkoły i z innymi organizacjami. Natomiast członków zarządów samorządów uczniowskich pytano o dotychczasowe dokonania samorządu uczniowskiego, problemy samorządu, wybory do Zarządu Samorządu Uczniowskiego, sposób działania samorządu uczniowskiego, współpracę samorządu uczniowskiego z dyrekcją i nauczycielami, współpracę samorządu uczniowskiego z innymi organami oraz o cele i motywacja członków Zarządu Samorządu Uczniowskiego.

Jak widać członków Rady Dzieci i Młodzieży przy ministrze interesowała banalna, potoczna wiedza na temat samorządów uczniowskich. W ministerstwie i wśród rekomendujących ten raport stan wiedzy na ten temat jest, jaki jest. Niech każdy zobaczy i przekona się, jak nie należy prowadzić diagnoz i dlaczego opublikowane wyniki są niewiele warte. Owszem, uzyskujemy jakieś informacje, dane o respondentach i dokonywanych przez nich wyborach z sugerowanych przez ankietujących wskazań. Z realiami funkcjonowania samorządów uczniowskich nie ma to jednak zbyt wiele wspólnego.

To, że samorządy uczniowskie nie są samorządne, wiemy od kilkudziesięciu lat, a to także m.in.dzięki znakomitej publikacji Aleksandra Kamińskiego p.t. "Samorząd jako metoda wychowawcza". Kończy ją rozdziałem na temat patologii samorządów szkolnych (uczniowskich), które były, są i będą tak długo, jak długo młodzież szkolna nie uzyska pełnej samorządności. Tymczasem jest przedłużonym ramieniem nadzoru pedagogicznego. Nauczyciele zresztą w szkołach publicznych też nie są samorządni. Syndrom homo sovieticus wciąż jest żywy i obecny w naszym szkolnictwie.

O ile autorzy tej pseudodiagnozy pytają opiekunów SU o to, jak często są organizowane spotkania SU, o tyle już funkcjonariuszy uczniowskich o to nie pytają. Pytanie rozstrzygnięcia: "Czy członkowie samorządu uczniowskiego są motywowani do działania przez Pana/Panią?" znajduje potwierdzenie u 99 proc. badanych opiekunów SU. Nie wiemy, na jakiej podstawie opiekunowie SU odpowiadali, w jakim stopniu członkowie SU znają swoje prawa i obowiązki określone w ustawie Prawo Oświatowe? Badacze nawet nie wiedzą, czy ci respondenci sami znają te prawa i obowiązki, bo przecież tego nawet nie sprawdzili. Po co pytać opiekunów SU o to, w jakim stopniu SU ma realny wpływ na życie szkoły, skoro nie wiadomo, na które sfery życia szkolnego są w ogóle przedmiotem aktywności samorządu uczniowskiego?

Z tej diagnozy nie dowiemy się niczego konkretnego o funkcjonowaniu samorządów uczniowskich, bowiem "diagnostom" zależało jedynie na uzyskaniu stopnia poparcia (akceptacji) lub odrzucenia ogólnikowych sądów. Pośrednio można wywnioskować z uzyskanych danych, że samorządy nadal są ciałem fasadowym, pozbawionym podmiotowej sprawczości, koncentrującym się na realizacji adresowanych doń przez nauczycieli i dyrekcję szkoły zadań. Zamiast zapyta o to, jakich realnie zmian dokonał samorząd uczniowski w Statucie Szkoły, to pytano o to, czy mają taką możliwość. No i co z tego, że 55% funkcyjnych potwierdziło, że mają taką możliwość?

Na pytanie: "Czy braliście udział w tworzeniu Regulaminu Samorządu Uczniowskiego?" aż 41 proc. zaprzeczyło. Było też pytanie: "Jak często Rada Samorządu Uczniowskiego spotyka się z przedstawicielami Rady Rodziców, Rady Pedagogicznej lub dyrekcją?" Socjolodzy i pedagodzy - z wyjątkiem pseudouczonych, których jest wielu wśród doktorów nauk społecznych - wiedzą, że nie należy tak formułować pytania, gdyż nie wiadomo, którego z organów dotyczy wskaźnik częstotliwości spotkań.

Opublikowane w tym raporcie wnioski i rekomendacje są z przysłowiowego "Księżyca". Są tam takie banały, jak np.: "Funkcja aktywizacji młodzieży jest bardzo ważna. Jednak ze względu na potrzebę poczucia sprawczości przez uczniów warto zachęcić samorząd uczniowski do zwiększenia roli konsultacyjno-doradczej, która powinna być podstawową rolą samorządu uczniowskiego. • Dzięki aktywnej działalności w samorządzie uczniowskim uczniowie nabywają praktyczną wiedzę w zakresie edukacji o samorządzie. Warto uświadamiać uczniów na temat bardzo istotnej roli, jaką pełnią. • Opiekunowie samorządów uczniowskich oceniają pracę uczniów w większości pozytywnie. To praktyka, którą warto powielać i doceniać zaangażowanie uczniów. Ważne jest również wykorzystanie potencjału współpracy z samorządami uczniowskimi w innych szkołach".(s. 30) W metodologii badan określamy to mianem wishful thinking.

Podobne wnioski padają z diagnozy funkcjonariuszy samorządów uczniowskich. Nikt nawet nie dostrzega, że odpowiedzi na jedne pytania kwestionują wiarygodność odpowiedzi na inne pytania. Nikt tego nawet nie dostrzega. Nie o prawdę tu chodzi, tylko o sztukę dla sztuki, o jakiś wymierny dowód sensu działania Rady przy ministrze. No tak, ale skoro ministrowie edukacji nie potrzebują rzetelnych danych o edukacji i wychowaniu, to mogą produkować tego typu artefakty. Jest to o tyle dziwne, że MEN nadzoruje Instytut Badań Edukacyjnych, którego pracownicy naukowi mogliby służyć radą w zakresie metodologii badań. Tylko po co młodych uczyć metodologii badań?


27 października 2019

Czy resort nauki i Polska Komisja Akredytacyjna przyzwalają na patologię podyplomowego kształcenia nauczycieli?


Od wielu, wielu lat środowisko akademickiej pedagogiki podejmuje interwencje w sprawie patologicznego kształcenia nauczycieli na studiach podyplomowych. Proces w zakresie niszczenia jakości w tym zakresie rozpoczęła z dużą intensywnością b.minister edukacji Katarzyna Hall swoim rozporządzeniem z 2009 r., w świetle którego nie trzeba kończyć studiów przedmiotowych, kierunkowych, żeby być nauczycielem w szkole podstawowej, ponadpodstawowej (wówczas także w gimnazjum), skoro wystarczy ukończenie studiów podyplomowych w ramach dydaktyki przedmiotowej.

W pewnej mierze chciała zweryfikować byle-jakość tego procesu Polska Komisja Akredytacyjna w ramach akredytacji instytucjonalnej. To w jej ramach można było oceniać jakość kształcenia na studiach podyplomowych w szkołach wyższych (państwowych i niepaństwowych). Ta jednak była prowadzona w latach 2011 – 2016. Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego pod jakże szlachetnym hasłem naprawy kształcenia w szkołach wyższych zlikwidowało ten rodzaj akredytacji.

Dzięki Prawu i Sprawiedliwości oraz koalicyjnej formacji J. Gowina OTWORZONO WROTA DO AKADEMICKIEJ PATOLOGII. Już nikt nie weryfikuje jakości kształcenia i prawa do jego prowadzenia w ramach studiów podyplomowych. To jest ten obszar, na który rzuciły się wyższe szkoły państwowe i prywatne, bowiem skoro nie mają studentów, albo jest ich zbyt mało, żeby utrzymać się w biznesie, to rozhuśtały oferty w ramach studiów podyplomowych.

Nikogo już nie interesuje, czy te szkoły mają wykwalifikowane kadry, czy i jakie programy kształcenia są w nich realizowane, bowiem KSZTAŁCIĆ PODYPLOMOWO KAŻDY MOŻE, TROCHĘ LEPIEJ LUB NAWET GORZEJ. Co to kogo obchodzi, jak to szkółkom wychodzi? Oto wyższa szkoła oferuje za kilka tysięcy złotych studia podyplomowe w zakresie kwalifikacji zawodowych, które są konieczne do podjęcia pracy w charakterze nauczyciela. Szkoła nie ma uprawnień do kształcenia na kierunku pedagogika, ale co to kogo obchodzi? W niej "kształci" się ONLINE!!! a zalogowani mogą uzyskać uprawnienia z zakresu m.in.: przygotowania pedagogicznego, edukacji wczesnoszkolnej i przedszkolnej, wczesnego nauczania języka obcego, zarządzania oświatą, pedagogiki specjalnej, resocjalizacji i socjoterapii, nauczania przedmiotu w szkole.

Organizator tych studiów doskonale wie, że do podjęcia zatrudnienia niezbędne jest ukończenie studiów lub studiów podyplomowych w danym zakresie oraz wykazanie się odpowiednimi kwalifikacjami nauczycielskimi. BIZNES LIPY KWITNIE CAŁY ROK. Kit wciska się wszem i wobec. E-learning nie daje takich samych kwalifikacji jak ukończenie studiów stacjonarnych, podobnie jak studia podyplomowe nie przygotowują do pracy w szkole czy przedszkolu na tym samym poziomie jak po 5-letnich studiach nauczycielskich. Czy władze w ogóle to obchodzi?

Ministrze GOWIN! Skończ Pan z partactwem, fikcją, oszustwem na wielką skalę! Posiadacze "zakupionych" dyplomów będą pracować z dziećmi i młodzieżą. Ciekaw jestem, czy minister Gowin lub przewodniczący PKA oddaliby się w ręce chirurga, który wiedzę i "umiejętności" potwierdzał pośrednio via Internet??? NAUCZYCIELE SĄ CHIRURGAMI DUSZ LUDZKICH! Chcecie je systemowo i instytucjonalnie niszczyć?

A propos! Co dzieje się w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego w sprawie plagiatu rektora Podhalańskiej Państwowej Uczelni Zawodowej w Nowym Targu??? Jak wyniki śledztwa Rzecznika Dyscyplinarnego MNiSW w sprawie, która tak bulwersowała opinię publiczną i środowisko akademickie? "Tygodnik Podhalański" (...) opublikował wyniki dziennikarskiego śledztwa, podczas którego ustalił, że praca habilitacyjna rektora Podhalańskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu Stanisława Gulaka, to zlepek fragmentów przepisanych z innych książek. Fragmenty prac licencjackich swoich studentek publikuje pod swoim nazwiskiem.

26 października 2019

Czy adiunkci wypalą chwasty w nauce?



Ci, którzy uzyskali stopień naukowy doktora nauk w swojej dziedzinie oraz dyscyplinie i zostali zatrudnieni w uczelniach na stanowisku adiunkta powinni postępować zgodnie ze złożoną przysięgą. Ta zaś zobowiązuje ich do służenia prawdzie, a nie zajmowania konformistycznych, submisyjnych postaw wobec tej części kadr akademickich, która już od dawna narusza kod etyczny w nauce i szkolnictwie wyższym.

Mieliśmy nadzieję w Komitecie Nauk Pedagogicznych PAN, że jak uruchomimy własne czasopismo pod jakże znaczącym tytułem "PAREZJA", to adiunkci chwycą wiatr w żagiel i zaczną tam publikować solidne, krytyczne studia literatury przedmiotu, że będą prowadzić spór z autorami kompromitujących polską naukę rozpraw, bo pseudonaukowych. Częściowo tak się stało. Jednak wciąż jest to zbyt słaby sygnał oporu przeciwko opublikowanym w uniwersyteckich oficynach rozprawom, które zawierają kardynalne błędy metodologiczne. Można je łatwo rozpoznać w publikacjach niektórych naukowców.

Nie chodzi tu przecież o prowadzenie przez nich krytyki ad personam, ale o odważenie się poprowadzenia sporu natury merytorycznej. Czas najwyższy przestać udawać, że publikacje niektórych doktorów, doktorów habilitowanych a nawet profesorów spełniają jakiekolwiek standardy naukowe. Nie chodzi o to, by pod pozorem analiz naukowych rozwiązywać własne problemy w zakresie komunikacji, skrywania nierzetelności dydaktycznej, naruszania norm społeczno-moralnych itp. przez niektórych profesorów, gdyż od tego są odpowiednie podmioty rozstrzygające zasadność tego typu roszczeń, pretensji czy skarg.

Im dłużej jest nieobecna w przestrzeni publicznej krytyka pseudonauki i jej autorów, tym łatwiej jest im "załatwiać" awans na stanowiska czy wyższy stopień naukowy pozanaukowymi działaniami. Być może ewaluacja dyscyplin unaoczni to zjawisko w sposób bardziej wyrazisty. Jednak rektorzy uniwersytetów nie zwolnią pseudonaukowców, ale ... adiunktów. Inna rzecz, że wśród nich też bywają ignoranci.

25 października 2019

O absurdalności nauczycielskiego strajku włoskiego


Nie jestem zwolennikiem strajku włoskiego w edukacji (przed-)szkolnej, gdyż uderza on bardzo silnie w etos i pedagogię tej pięknej profesji. Następuje pogłębienie podziału między nauczycielami pasjonatami a nauczycielami, którzy, jeśli nawet kierują się w swojej pracy zawodowej chęcią dzielenia się z uczniami wiedzą i umiejętnościami, będą to musieli stanąć przed koniecznością odpowiedzi na pytanie: KIM JESTEM JAKO NAUCZYCIEL?

Sponiewieranie tej profesji przez partię władzy z pomocą zdradzieckiej decyzji Komisji Oświaty NSZZ "Solidarność", zniszczyło nie tylko nauczycielski etos, ale i ruch jedynie możliwego i potencjalnie skutecznego protestu w formie strajku okupacyjnego przedszkoli i szkół. Także, nieudolne kierowanie akcją strajkową przez władze ZNP spowodowało, że każda inna forma protestu - po zawieszeniu akcji strajkowej - a sprowadzająca się do strajku włoskiego - NIE MA JUŻ ŻADNEJ WARTOŚCI I ZNACZENIA. Ten rodzaj protestu jest NIESKUTECZNY uderzając w resztki nauczycielskiej godności.

Albo wszyscy nauczyciele solidarnie i lojalnie odmówią zmasowaną akcją strajkową pracy ze względu na niskie płace, tak jak czynią to przedstawiciele innych zawodów służb publicznych, albo muszą pogodzić się z rolą prekariuszy! Rząd ten, jak i poprzednie nie liczy się z kadrami nauczycielskimi oświaty publicznej! W tym obszarze służb publicznych oszczędza się najlepiej i najskuteczniej, bo zawsze można odwołać się do wyborców pytając ich, czy akceptują odejście nauczycieli od tablicy i pozostawienie dzieci w domach? Tak najłatwiej manipuluje się opinią publiczną, kieruje atak na nauczycieli pod pozorem troski o dzieci i młodzież.

Nędza generuje nędzę. Źle opłacany nauczyciel musi liczyć się z permanentnym odraczaniem przez kolejne rządy godnych płac za pracę, za misję, za posłannictwo, za pasję, za kompetencje i wykształcenie. Nauczycieli z misją i pasją nienawidzi także ta część nauczycieli, którym się nie chce, którzy wolą status quo. Strajk włoski jest dobry w lotnictwie, w służbach komunalnych, w służbie zdrowotnej, ale nie w oświacie, nauce i kulturze. Takich "gestów" nikt nie zauważy, gdyż nie jest ani spektakularny, ani transparentny, natomiast może być wykorzystywany przez władze do dalszego dzielenia i wykluczania z oświaty słusznie upominających się o swoje prawa i godność nauczycieli.

Spójrzmy prawdzie w oczy! Ilu wspaniałych pedagogów już porzuciło szkoły, a ilu kandydatom do tej profesji zmieni się kierunek wyboru miejsca pracy? Ilu wspaniałych pedagogów przedszkolnych i szkolnych, w bursach i internatach trwa jeszcze na posterunku, bo ma względnie lub bezwzględnie bogatych partnerów życiowych - mężów czy żony? Oni mogą iść do przedszkola lub szkoły nie po to, by otrzymać za pracę godziwą płacę, tylko by realizować swoje pasje. NAUCZYCIELE! JESTEŚCIE POTRZEBNI DZIECIOM I MŁODZIEŻY! Trzeba było głosem wyborczym zadecydować o tym, komu powierzony będzie los tej profesji.

Nauczyciele muszą wybrać inną drogę walki o własną godność profesji, w tym o płace i odpowiedzialność. Tylko radykalne metody stają się skuteczne w sytuacji, gdy rządzący równie radykalnie lekceważą wrażliwe etycznie i pedagogicznie środowisko profesjonalistów. Każda miękka forma protestu odwróci się przeciwko nauczycielom. W tym zawodzie trzeba mieć miękkie serce, ale twardą pupę.

24 października 2019

Chaos na uniwersytetach?


Zmiana ustaw w szkolnictwie wyższym wygenerowała poważny chaos, z którego zapewne wyłoni się dobra zmiana polskiej nauki. Po ostatnim w tej kadencji posiedzeniu Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN mam poważne co do tego obawy, ale związane z nimi problemy obciążą młode pokolenia, a nie kadry w wieku przedemerytalnym. Z głosem, opinią profesorów nikt już się nie liczy, bo rektorzy otrzymali pełnię władzy. Mogą czynić co chcą, byle im ich prawnik przygotował na kolanie odpowiednie uzasadnienie.

Mam poważne zastrzeżenia nie tylko do kompetencji prawników w naszych uniwersytetach, którzy w duchu dobrej zmiany odeszli już od ducha państwa prawa na rzecz kreowania prawa tworzonego pod własne, lokalne, instytucjonalne potrzeby władzy. Trzeba o tym pisać, mówić, bo inaczej tak się rozhuśtają w swojej mocy, że już nikt nie będzie wiedział, co jest zgodne z prawem i sprawiedliwe, a co nie jest. Tak więc nie ma już w Polsce rządów prawa, tylko są rządy prawników, którzy uzasadniają swoim mocodawcom stosowne decyzje. W ciągu co najmniej 22 lat wszystkie partie władzy niszczyły konstytucyjne fundamenty państwa prawa. Teraz są już jego okruchy.

Przytoczę kilka sytuacji z naszych uniwersytetów. Warto poznać stopień destrukcji o niepokojących następstwach dla kształcenia młodych kadr akademickich. NAUKA JEST NIEKTÓRYM OBOJĘTNA:

1. W świetle nowego prawa w naukach humanistycznych i społecznych habilitantów OBOWIĄZUJE KOLOKWIUM HABILITACYJNE. Proszę sobie wyobrazić, że są takie uniwersytety, gdzie w ramach wychodzących poza ustawę regulacji wewnętrznych wprowadza się OBOWIĄZKOWY JESZCZE WYKŁAD HABILITACYJNY. Wraca stare? Na jakiej podstawie prawnej wewnętrzne procedury poszerzają ustawowe wymogi?

2. Habilitant kierował przez wiele lat w swojej uczelni jakąś strukturą - wydziałem, instytutem, katedrą czy zakładem. Jak odmówić tak zasłużonej postaci habilitacji w sytuacji, gdy decydenci mają wobec niej "dług wdzięczności". To, że jest ignorantką, nie rozwinęła się naukowo, a szczególnie metodologicznie, a więc i badawczo, bo musiała więcej podpisywać niż pisać, nie ma dla organów akademickich już od lat żadnego znaczenia. Zniszczono i nadal niszczy się wiarygodność naukową uniwersytetów i jeszcze pracujących w nich uczonych w pełnym tego słowa znaczeniu.

Członkowie - decydenci, a przecież samodzielni pracownicy naukowi (także naukawi) demoralizują młode pokolenie, bo wskazują mu, w jaki sposób można nie liczyć się ze standardami nauk. W końcu to koleżanka, kolega, nad którym trzeba się pochylić w ramach daru wdzięczności. To taka pseudoakademicka korupcja, szara strefa polskiej nauki.

3. W jednych uniwersytetach już przed wakacjami, a więc przed wejściem w życie KDN (Konstytucji dla Nauki) ustanowiono składy osobowe rad naukowych poszczególnych dyscyplin (komisji do spraw stopni naukowych), żeby od 1 października mogły one realizować ustawowe zadania.

Tymczasem są i takie uniwersytety, i to wcale nie prowincjonalne, bo w sferze patologii "prowincją" są także te w stolicy, Krakowie, Łodzi, Gdańsku, Wrocławiu czy Katowicach, w których odpowiedzialny za procedury postępowań organ nadal nie działa.

4. W uniwersytetach toczą się wojny ideologiczne, partyjne m.in. uruchamiane przez pseudonaukowców, także tych zwolnionych już dawno temu z tych uczelni ze względu na brak osiągnięć naukowych (habilitacji), bo uwielbiamy w kraju intrygi, toczenie przez miernoty wojenek z tymi, którzy jeszcze troszczą się o minimum akademickiej przyzwoitości. Publicystyczna szczujnia zabezpieczyła sobie tym procederem dodatkowy dochód do emerytury. Sfrustrowani leczą kompleksy, własne zaburzenia czy starcze problemy.

23 października 2019

O domu przyzwoitych Uczonych i jakże aktualnej polityce degeneracji universitas oraz "wasalizacji" akademickiego świata


Ogromną radość sprawiła mi książka dr Adrianny Szczerby z Katedry Archeologii Historycznej i Bronioznawstwa na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Łódzkiego p.t. "Dom Uczonych. Kamienica przy ul. Uniwersyteckiej 3 w Łodzi w latach 1945-2017 (Wydawnictwo UŁ, 2019). W wyniku anginy zostałem uziemiony w domu, toteż postanowiłem przeczytać książkę o wybitnych uczonych, humanistach, także wspaniałych badaczach w naukach społecznych, którzy mieszkali na Uniwersyteckiej 3 do końca lat 80. XX w. To był także mój dom, bowiem uczestniczyłem w niektórych tylko jego pomieszczeniach w zajęciach na kierunku psychopedagogika (przekształconym przez ministra Kuberskiego na pedagogikę szkolną z nauczaniem początkowym), a po ukończeniu studiów było to także miejsce mojej pracy naukowo-dydaktycznej.

Do końca lat 80.XX w. pedagogika łódzka była kierunkiem kształcenia na Wydziale Filozoficzno-Historycznym UŁ z pełnymi uprawnieniami akademickimi. Nikt z kadr akademickich moich studenckich czasów nie informował nas o tym, kim są mieszkańcy Uniwersyteckiej 3, natomiast utkwiły mi w pamięci ustawiczne narzekania na zajmowanie przez nich pomieszczeń. Dopiero teraz, po tylu latach mogłem dowiedzieć się o postaciach, których rozprawy znałem z zadawanych nam lektur w toku studiów.

Wbrew pozorom i tytułowi książki nie jest ona poświęcona jedynie mieszkańcom Uniwersyteckiej 3, ale także historii tworzącego się po okupacji niemieckiej nowego środowiska akademickiego w kraju, w mieście, które nie uległo wielkim zniszczeniom wojennym stając się tymczasową "stolicą akademicką". Otrzymujemy poruszające studium powstawania Uniwersytetu Łódzkiego przez pryzmat losów Uczonych, dla których kamienica przy ul. Uniwersyteckiej 3 stała się domem mieszkalnym. Z biegiem lat i z różnych przyczyn zmieniali się jego mieszkańcy aż do opuszczenia go przez uczonych, pedagogikę, prawo i w końcu na rzecz oddania go w ręce uniwersyteckiej administracji. Nie o budynek tu jednak chodzi, tylko o ludzi, profesorów, którzy w nim mieszkali i tworzyli, służyli Uczelni, nauce, ale i przeżywali swoją rodzinną codzienność. Niektórzy użyczali jeden ze swoich pokoi na zajęcia dydaktyczne czy spotkania pracowników katedry.

Mieszkańcami Uniwersyteckiej 3 byli w latach:

* 1945-1949: Tadeusz Kotarbiński (filozof, rektor UŁ), Helena Radlińska (pedagog społeczny), Irena Lepalczyk (pedagog społeczny), Janina i Jan Muszkowscy (bibliotekoznawca), Natalia Gąsiorowska-Grabowska (historyk), Jadwiga Kenig (asystentka historii), Anna Chrząszczewska (chemik), Natalia i Wiktor Wąsikowie (historyk, pedagog), Teodor Vieweger (biolog, do 1939 r. rektor Wolnej Wszechnicy Polskiej) z żoną, Aleksander Kamiński (pedagog społeczny), Stefan Truchim z rodziną (historyk wychowania);

* 50. XX w. - Bronisław Zawadzki (przyrodnik) z rodziną, Jan i Krystyna Lutyńscy z rodziną (socjologowie), Stefan Hrabec (językoznawca) z rodziną, Janina Muszkowska (nauki medyczne), Marian Grotowski (fizyk), Maria Bargieł (językoznawca), Stefan Truchim z rodziną, Anna Chrząszczewska, Józef Chrząszczewski (chemik), Antonina Kłoskowska (socjolog kultury), Krystyna Kądzielska (etnograf) i Józef Kądzielski (historyk), Stanisław Michalak (fizyk) z rodziną ;

* lata 60. XX w. do 1992 r. - Jan i Krystyna Lutyńscy z rodziną; Stefan Hrabec z rodziną, Helena Grotowska (pisarka), Stefan Truchim z rodziną (do 1974), Anna i Józef Chrząszczewscy (rodzina Woytonów do 1974), Antonina Kłoskowska z matką Cecylią (do 1978), Krystyna i Józef Kądzielscy (do lat 70.), Stanisław Michalak z rodziną (do 1992).

Poznajemy losy życiowe luminarzy nauk, których los sprowadził do kamienicy przy ul. Uniwersyteckiej 3. Analiza źródeł historycznych rzuca zupełnie nowe światło na życie i działalność (także pozaakademicką) wymienionych tu uczonych, wśród których były osoby zaangażowane w naukę i rozwój uniwersytetu, ale także pełniące służbę społeczną, oświatową, charytatywną itp. Autorka w niezwykle ciekawej narracji odtwarza trudności, na jakie natrafiały władze Uniwersytetu Łódzkiego w czasach, które u niektórych łamały charaktery, a u innych je wzmacniały ze względu na transformację ustrojową i podłe czasy stalinizmu.

Dla mnie kamienica przy ul. Uniwersyteckiej 3 wiąże się tylko i wyłącznie z pedagogiką, toteż jestem częściowo rozczarowany pominięciem przez A. Szczerbę losów akademickich pedagogów, którzy wprawdzie nie mieli prawa do mieszkań, ale pomieszkiwali w przypisanych do nich zakładach dojeżdżając na zajęcia z Warszawy. Mieli bowiem w pokojach część sypialną.

Nie poradziła sobie Autorka z odtworzeniem - po opuszczaniu przez lokatorów mieszkań - funkcjonowania zakładów naukowych pedagogiki w tym właśnie gmachu. Tytuł książki zobowiązywał autorkę do równie źródłowo uzasadnionej analizy historyczno-instytucjonalnej lat 70. i 80. XX w., które potraktowała tu bardzo powierzchownie. Tymczasem nadal są aktywni naukowo profesorowie i świadkowie zarazem przemian w gmachu na Uniwersyteckiej 3 jak profesor Olga Czerniawska, Ewa Marynowicz-Hetka czy dr Brygida Butrymowicz. Dysponują bowiem nie tylko wiedzą, osobistymi doświadczeniami i pamięcią społeczną, ale także archiwami domowymi z racji pracy naukowo-badawczej w tym właśnie gmachu.

Pedagodzy społeczni znajdą jednak syntetyczną analizę życia i działalności naukowej Heleny Radlińskiej czy Aleksandra Kamińskiego opatrzone zdjęciami ze zbiorów Archiwum UŁ. O tym ostatnim powinien sobie wreszcie doczytać Lech Witkowski, by przestać kształtować w swoich studiach fałszywy obraz "Kamyka" jako rzekomo pedagoga socjalistycznego. W odróżnieniu od Witkowskiego nie był zarejestrowany jako Tajny Współpracownik peerelowskich służb, ale ich ofiarą. Był bowiem szykanowany po wojnie przez władze PRL, usunięty z UŁ przez nomen omen socjologa i rektora UŁ Józefa Chałasińskiego - zasługuje na najwyższy szacunek i prawdę historyczną, a nie jej zakłamywanie.

Książka A. Szczerby jest staranną analizą dziejów nie tylko Uniwersytetu Łódzkiego, ale związanych z nim różnymi powodami uczonymi światowej klasy i karierowiczami za wszelką cenę, ludźmi niszczącymi, krzywdzącymi wybitnych uczonych za ich działalność w okresie II RP czy w okresie walki z niemieckim, a potem sowieckim okupantem. Szkoda, że Autorka nie uwzględniła wśród pedagogów, poza A.Kamińskim i S. Truchimem, także Sergiusza Hessena - równie jak "Kamyk" szykanowanego przez SB! Nie znała roli Karola Kotłowskiego w zdobywaniu literatury naukowej w Szczecinie, kiedy to wyrzucano na śmietnik rozprawy z okresu międzywojennego oraz książki niemieckich, francuskich czy brytyjskich filozofów, socjologów, psychologów i pedagogów. On bowiem, podobnie jak J. Chałasiński i Józef Szczepański, także uczestniczył w wyjazdach po dublety do bibliotek innych uniwersytetów w kraju.

W niniejszej monografii daje się odczytać głęboko wpisane w universitas przesłanie pierwszego rektora profesora Tadeusza Kotarbińskiego, będące upomnieniem się o przyzwoite zachowanie uczonych niezależnie od zmieniających się w czasie kryteriów oceny ich pracy naukowej:

"Miej odwagę, dobre serce, prawość, wytrwałość, dyscyplinę wewnętrzną. Bądź wrażliwy na cudze cierpienie. Umiej narazić się, broniąc drugiego, umiej dać świadectwo prawdzie. Nie nadużywaj zaufania, to jest istotą uczciwości. Bądź w zgodzie z własnym sumieniem, tym "sędzią nad sędziami" [...] Kto tak żyje, potrafi być dla drugiego opiekunem spolegliwym, czyli takim, na którym można polegać. Nie oczekuj jednak od siebie etycznych rekordów, sumienie nie jest aż tak wymagające, po prostu bądź solidny". (s. 100).

Jeśli chcemy zrozumieć, na czym polega obecny przewrót w szkolnictwie wyższym, to przeczytajmy także tę rozprawę. Są w niej odsłonięte mechanizmy zarządzania uniwersytetami w czasach centralizmu, autorytaryzmu, popierania partyjnej nomenklatury, niszczenia autorytetów i standardów naukowych, co w praktyce oznaczało sterowaną "wasalizację| świata akademickiego. Autorka opisuje m.in. jak u schyłku lat 40. XX w. resort oświaty podejmował decyzje niekorzystne dla uniwersytetu zmieniając odgórnie kryteria oceny ("zaliczając go do grupy tzw. małych uczelni" s.139).

A dzisiaj? Mamy dokładnie te same mechanizmy finansowego karania uczelni państwowych za nieposłuszeństwo wobec MNiSW, zmuszania ich do tego, by "własnymi rękami" likwidowały wydziały, katedry, zakłady, a nawet instytuty, by redukowały przyjęcia studentów na kierunki humanistyczne i nauk społecznych. Czyż nie widzimy takich samych "entuzjastów" dokonujących się odgórnie zmian oraz "miękkiej represji" - od łagodnej a polegającej na pozbawianiu niektórych profesorów praw do wykładania przez zmuszenie ich do przejścia na emeryturę (wiek 60 dla kobiet i 65 dla mężczyzn), odebraniu im czy "wygaszaniu" pracy katedr w wyniku zmian organizacyjnych w uczelniach, po bardziej drastyczne (zawieszenie w pracy naukowo-dydaktycznej) w wyniku angażowania ideologicznych popleczników partii władzy itp.?