22 sierpnia 2018

Kandydaci na Rzecznika Praw Dziecka - pierwsze starcie


Jeszcze w czerwcu środowisko eksperckie kończącego swoją drugą kadencję Rzecznika Praw Dziecka Marka Michalaka wysunęło na Kandydatkę do tego stanowiska pedagog społeczną z Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego dr hab. Ewę Jarosz. Oficjalnie Jej kandydatura została zaprezentowana w dn. 9 lipca 2018 roku w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego.

Taka delegacja była jak najbardziej trafna, mógłbym nawet osobiście zaakcentować, że ZNAKOMITA. Dotyczy bowiem jednej z najlepszych w kraju znawczyń problematyki praw dziecka, ich ochrony oraz działań na rzecz ich przestrzegania nie tylko w naszym kraju. Nic dziwnego, że poparły Ją niektóre organizacje pozarządowe m.in. Komitet Ochrony Praw Dziecka, ZHP, UNICEF, Instytut Psychologii Zdrowia Polskiego Towarzystwa Psychologicznego.

Warto przypomnieć, że Kapituła Łódzkiego Towarzystwa Naukowego (ŁTN), której jestem członkiem od momentu jej powstania, w roku 2009 przyznała Ewie Jarosz Nagrodę ŁTN im. Ireny Lepalczyk za najlepszą rozprawę naukową z pedagogiki społecznej. Najwyżej oceniono monografię habilitacyjną pt. Ochrona dzieci przed krzywdzeniem. Perspektywa globalna i lokalna (Katowice 2008, Wyd. Uniwersytetu Śląskiego) Autorka i laureatka Nagrody ŁTN nie poprzestała na tym wyróżnieniu, tylko kontynuowała swoje badania naukowe nad zjawiskiem przemocy dorosłych wobec dzieci, opracowywała raporty dla Rzecznika Praw Dziecka na ten temat oraz wspierała go w działaniach społeczno-politycznych oraz wynikających z funkcji urzędowych. Poznała tym samym także tę instytucję, warunki i zasady jej funkcjonowania, potencjał oraz słabości, także wynikające z regulacji prawnych.


Zupełnie naturalne, a przecież nie tylko w wymiarze osobistym, stało się skierowanie przeze mnie pod koniec czerwca 2018 r. do członków Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN zapytania, czy byliby za udzieleniem poparcia Kandydatce do tego stanowiska? Wpłynęło do KNP PAN 31 głosów jednoznacznego poparcia. Kolejnym krokiem było skonsultowanie z władzami Wydziału I Nauk Humanistycznych i Społecznych PAN prawa naszego Komitetu do instytucjonalnego włączenia się do Komitetu Honorowego naszej koleżanki, wspaniałej pedagog z Uniwersytetu Śląskiego.

Niestety, nasz Komitet Naukowy nie jest instytucjonalną częścią PAN, toteż jego działania są podporządkowane Statutowi Akademii. Ta zaś musi być apolityczna i nie może wikłać się w popieranie kandydatów do stanowisk państwowych. Rzecznik Praw Dziecka jest stanowiskiem ministerialnym, chociaż powoływanym przez Sejm, a nie rząd. Jego kadencja jest pięcioletnia. O wyborze Rzecznika rozstrzyga większość parlamentarna, a zatem partia władzy wraz ze swoimi koalicjantami za zgodą Senatu, gdzie też ma większość.

KNP PAN nie otrzymał z PAN zgody na podjęcie uchwały włączającej to środowisko do komitetu wyborczego dr hab. Ewy Jarosz, o czym została przeze mnie poinformowana, przyjmując to stanowisko ze zrozumieniem. Gdyby władze Sejmu skierowały do KNP PAN prośbę o opinię o kandydatach, to rzecz jasna miałaby ona charakter ekspercki, naukowo-pedagogiczny, a nie polityczny, i jako taka byłaby możliwa do przygotowania przez jedną z sekcji Komitetu.

Sejm powinien dokonać wyboru kolejnego Rzecznika Praw Dziecka przed końcem kadencji, ale posłowie mieli ważniejsze sprawy na głowie, które były związane z ustawą o Sądzie Najwyższym. Przypuszczam, że to zapomnienie nie było przypadkowe.

W dn. 28 lipca pojawił się na stronie Centrum Informacyjnego Sejmu komunikat o wpłynięciu do Marszałka Sejmu rekomendacji trzech kandydatur na nowego Rzecznika Praw Dziecka. Żądnego z kandydatów nie mogły zgłosić organizacje pozarządowe, gdyż w świetle prawa może to uczynić albo marszałek Sejmu lub Senatu, albo grupa co najmniej 35 posłów, albo co najmniej 15 senatorów.

W czasie lipcowego posiedzenia Sejmu obecny Rzecznik Praw Dziecka przedłożył sprawozdanie ze swojej działalności. Sala plenarna była niemalże pusta. Zlekceważyli obecność Marka Michalaka prawie wszyscy posłowie koalicji rządzącej, partii Kukiz'15, ale także - co wzbudzić powinno nie tylko zdziwienie - parlamentarzyści niezależni oraz w dużej części reprezentujący opozycję totalną z PO, PSL i Nowoczesnej. Rzecznik Praw Dziecka przemawiał zatem do niemalże pustej sali obrad oraz wicemarszałka Sejmu. Ławy rządowe też były puste, nie wspominając o galerii dla Prezydenta RP.


Tak czynni zawodowo politycy postrzegają i traktują urząd Rzecznika Praw Dziecka w Polsce. Nie będę w tym miejscu analizował tego zjawiska, bo ma ono swoje korzenie w minionych latach, kiedy powoływano Rzecznika po raz pierwszy, a potem dokonywano zmian, także z naruszeniem reguł demokracji. Rzecznik, czyimkolwiek by nie był, stał się kolejnym stanowiskiem państwowym, swoistego rodzaju synekurą dla zwycięskiej partii politycznej, skoro de facto w trakcie sprawozdania niemalże nikogo nie obchodzi jego sprawozdanie. Fikcja. Pozór. Jeszcze jedno stanowisko do obsadzenia z odpowiednim budżetem dla "swoich". Nie ma znaczenia, która formacja polityczna dokonywała w Sejmie "wyboru" i obsady na tym stanowisku.

Dr hab. Ewę Jarosz otrzymała poparcie ze strony posłów Platformy Obywatelskiej, Nowoczesnej oraz Polskiego Stronnictwa Ludowego - Unii Europejskich Demokratów. Pod wnioskiem trzeciej kandydatki - doktor nauk społecznych na Uniwersytecie Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie oraz współpracująca z Szkołą Wyższą Przymierza Rodzin - Sabiny Lucyny Zalewskiej podpisali się posłowie Prawa i Sprawiedliwości. Adiunkt UKSW opublikowała swoją dysertację doktorską pt. ":Małżeństwo i rodzicielstwo po usamodzielnieniu się dzieci. Studium empiryczne "syndromu pustego gniazda"" (Warszawa 2015), którą przygotowała pod kierunkiem prof. dr hab. Barbary Smolińskiej-Theiss.


W ostatnich dniach lipca pojawił się w mediach społecznościowych artykuł Kamila Dachnija pt."To najpewniej ona będzie nowym Rzecznikiem Praw Dziecka. Właśnie poznaliśmy trzy kandydatury", który rozwiewa wątpliwości co do rozstrzygnięcia powyższego "konkursu".

Kandydatkę PiS zdemistyfikowali dziennikarze, których zainteresowała ta postać. Najpierw redaktor Artur Grabek z tygodnika "WPROST" ujawnił, że pani dr S. Zalewska posługuje się fałszywą tożsamością informując o rzekomym wykształceniu psychologicznym (w istocie ma wykształcenie z nauk o rodzinie i doktorat z pedagogiki), natomiast Anna Golus opublikowała w "Tygodniku Powszechnym" artykuł pt. "Kopiuj, wklej, przylej" (2018 nr 35) ujawniając plagiaryzm tej kandydatki. To już jest przysłowiowy "gwóźdź do trumny", chyba że partia władzy dojdzie do wniosku, że naruszająca prawa autorskie może być rzecznikiem praw dziecka, skoro tych praw nie uznaje.

Pozostał jeszcze jeden kandydat do tego urzędu - pan Paweł Kukiz-Szczuciński, który jest lekarzem medycyny, psychiatrą dziecięcym. Dla PiS może być kłopotem, podobnie jak dr hab. Ewa Jarosz, bowiem został zgłoszony także przez partie tzw. opozycji, a mianowicie posłów Kukiz15, Polskiego Stronnictwa Ludowego i posłów niezależnych.

Ma jednak ciekawą biografię. Jest członkiem Zespołu Ratunkowego Polskiego Centrum Pomocy Międzynarodowej, a w swoim doświadczeniu zawodowym udział w misji humanitarnych w Peru, na pograniczu Syria/Liban, oraz w Irackim Kurdystanie, gdzie niósł pomoc dzieciom - ofiarom konfliktu z ISIS!

Udzielając wywiadu prasie tak przedstawia swoje plany:

"Jako Rzecznik Praw Dziecka planuje skoncentrować się na wspieraniu rozwoju psychiatrii dziecięcej, inicjowaniu reformy opieki pediatrycznej. Za priorytet uznaje optymalizację walki z cyberprzestępczością wobec dzieci oraz skuteczniejsze ściganie pedofilii. Chce zająć się problemem nadużyć seksualnych wobec dzieci – w sieci i nie tylko.(...)

Doktor Szczuciński chce inicjować i wspierać programy profilaktyki i prewencji zagrożeń, szczególnie w obszarze uzależnień - w tym uzależnień od urządzeń mobilnych i Internetu.

- Uważam, że przed urzędem stoją teraz nowe wyzwania. To przede wszystkim wsparcie psychologiczne dzieci i młodzieży – są dziś w grupie ryzyka samobójstw, mają ogromny problem z uzależnieniami, szczególnie behawioralnymi, bo już malutkie dzieci są uzależnione od urządzeń mobilnych, na przykład smartfonów i iPadów. Potem te uzależnienia przenoszą się do świata wirtualnego, w którym narażone są na cyberprzestępczość i działania patostreamerów - dodaje.

Za istotny obszar doktor Paweł Szczuciński uważa wyzwania związane z narastającą działalnością ruchów antyszczepionkowych oraz medycyną alternatywną zagrażającą zdrowiu i życiu dzieci. Jednym z priorytetów doktora Szczucińskiego jest inicjowanie zmian powodujących wyrównywanie szans edukacyjnych, szczególnie dzieci z obszarów wiejskich.
.

Dopiero w połowie września 2018 r. Sejm powinien dokonać wyboru nowego Rzecznika, ale też może zlikwidować spec-ustawą ten urząd, gdyby większość parlamentarna doszła do wniosku, że jest on zbyteczny.

Mam nadzieję, że pani S. Zalewska nie będzie rzecznikiem praw dziecka, a władze Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego podejmą stosowną decyzję. Czy ktoś taki może być nauczycielem akademickim, tym bardziej, że - jak na ironię - prowadzi zajęcia z etyki... ?


Każdy z tych dwóch kandydatów - bo wykluczam tu panią z tak poważnymi zarzutami - mógłby pełnić ten urząd. Nie ma żadnego sensu porównywanie ich ze sobą pod kątem wykształcenia, osiągnięć naukowych, wieku, praktycznych doświadczeń itp. Nie porównuje się osób, jeśli są one z wielu powodów ze sobą nieporównywalne. Mnie osobiście najbliższa jest Koleżanka z Uniwersytetu Śląskiego, ale w tym przypadku jestem stronniczy. Co zrobią posłowie rządzącej koalicji?


Co będzie bardziej aktualne - "Umarł król, niech żyje król"! czy "Syndrom pustego gniazda"?

03 lipca 2018

Czas na zasłużony urlop w rytmie "Pięć siedem pięć"


Każdemu nauczycielowi akademickiemu przysługuje urlop wypoczynkowy, toteż skorzystam z tego przywileju podobnie, jak miało to miejsce w ubiegłych latach. Rozstaję się z światem równoległym, gdzie codziennie od 2007 r. publikuję komentarze do bieżących wydarzeń w oświacie, nauce i szkolnictwie wyższym.

Dziękuję wszystkim Czytelnikom za nierozpoznawalną dla mnie w zdecydowanej większości OBECNOŚĆ, którą odczuwam. Co jakiś czas spotykam się w różnych miastach Polski z potwierdzeniem sensu, ale i krytyką tej formy komunikacji.

Dziękuję za sugerowane tematy, wskazywanie problemów, korygowanie zdarzających się u mnie różnego rodzaju błędów, z których staram się wyciągać wnioski i poprawiać jak najszybciej to, co jest możliwe, czynić zadość osobom poruszonym wpisem, dyskutować, spierać się, interweniować, wspierać, ostrzegać itp.

W ostatnim tygodniu czerwca pani dr Ewa Lewandowska-Tarasiuk z Akademii Pedagogiki Specjalnej im. Marii Grzegorzewskiej w Warszawie obdarzyła mnie najnowszym tomikiem Haiku poetki ze Zgromadzenia Sióstr Najświętszej Rodziny z Nazaretu, a mieszkającej i pracującej w Londynie - siostry Bożeny Anny Flak.

Z Haiku spotykam się w różnych regionach Europy, bardzo często w czasie konferencji naukowych, gdzie wybitni humaniści odsłaniają zarazem swoje literackie talenty. Wielokrotnie przywoływałem w blogu poetyckie dzieła profesorów psychologii, pedagogiki, socjologii, bo tworzenie ich przez filologów wydaje się czymś naturalnym i oczywistym.

A jednak, co jakiś czas zaskakują nas kolejni twórcy swoją twórczością, która dotyka rdzenia ludzkiej egzystencji, a zarazem jest niezwykłą odsłoną tajemnic codziennego świata życia niemalże każdego z nas. Dla poetów wszyscy jesteśmy ontologicznie równi, ale tylko oni potrafią z finezją, niebywałą empatią i sztuką obserwacji oraz delikatnością komunikować ludzkości wyjątkowe bogactwo życia wszelkich istot na Ziemi.

Jak pisze w słowie wstępnym do tomiku Ewa Lewandowska-Tarasiuk:

"Haiku w tomiku: "Pięć siedem pięć" Bożeny Anny Flak zrodziło się na pewno z fascynacji gatunkiem, jego poetyką i oryginalnością struktury, jak i możliwością wyrażania w nim głębi sensów duchowości ludzkiej, którym to potrafiła poetka nadać wymiar uniwersalny i kulturowo pozalokalny. Lapidarność struktury artystycznie oryginalnej poetyki tekstów Haiku staje się intelektualnym potencjałem, zawierającej się w nim esencjonalności myśli, które odkrywają różnorodność bogactwa ich znaczeń. (Misterium słowa... [w:] B.A. Flak, Pięć siedem pięć, Londyn: Związek Pisarzy Polskich Na Obczyźnie 2018, s.10).

Rozstaję się zatem do końca sierpnia, chociaż nie będzie to dla mnie tylko czas wakacyjnego odpoczynku, jednym z wybranych Haiku, który znakomicie oddaje także moją potrzebę odosobnienia od świata mediów, by powrócić do świata myśli, uczuć, doznań i wyobraźni z nadzieją, że być może będę mógł w kolejnym roku łączyć się z Państwem także za pomocą tego medium. Tymczasem oddaję się mądrości poetki:

"Zasuszony liść
wypadł z otwartej książki -
milczenie ze słów"


(tamże, s. 147)

Do zobaczenia. Zachęcam do komentowania tych postów, które widnieją.

02 lipca 2018

Nie jadę z Tobą na wakacje, jak nie zabierzesz ze sobą książek


Został opublikowany przez Bibliotekę Narodową coroczny Raport o stanie czytelnictwa w Polsce na podstawie badań, które zostały zrealizowane na ogólnopolskiej reprezentatywnej próbie 3185 respondentów w wieku co najmniej 15 lat i na próbie celowej 323 nauczycieli polonistów uczących w szkołach ponadgimnazjalnych. Projekt finansowało Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Istotne było w tym badaniu następujące założenie:

"Kultura książki to podzbiór praktyk składających się na kulturę pisma – takich, które po prostu wiążą się z książkami (a nie np. prasą czy korzystaniem z internetu). Są to wszelkie praktyki związane z czytaniem książek, wymienianiem wiedzy o nich, zachęcaniem do czytania, a także zdobywaniem, wymienianiem i gromadzeniem samych książek."


Z uzyskanych danych wynika, że na pytanie: „Czy w ciągu ostatnich 12 miesięcy, tzn. od listopada 2016 do listopada 2017 roku, czytał(a) Pan(i), w całości lub fragmencie, albo przeglądał(a) Pan(i) co najmniej jedną książkę?” - twierdząco odpowiedziało 38% respondentów, a więc mniej więcej tyle, ile w sondażach z lat 2008–2016. Można zatem powiedzieć, że 62 proc. Polaków w powyższej próbie losowej nie przeczytało ani jednej książki.

Wśród czytających było zaledwie 9% osób, z których 3-6 książek przeczytało 11% osób, zaś 7-11 książek przeczytało 5% badanych Polaków. Kim są czytelnicy? Najczęściej są to osoby uczące się lub studiujące (75%), w wieku do 24 lat, a tylko 32% rencistów i emerytów. Większy jest wśród czytających co najmniej jedną książkę rocznie odsetek kobiet (47%) niż mężczyzn (34%) wśród czytających co najmniej jedną książkę.


Co trzeci mieszkaniec wsi lub miasta do 20 tys. mieszkańców przeczytało co najmniej jedną książkę. To tłumaczy stan świadomości kulturowej i społeczno politycznej tych społeczności. Siedem książek przeczytało zaledwie 7% mieszkańców środowisk wiejskich i małomiasteczkowych, o których śpiewa Dawid Podsiadło w swoim najnowszym utworze.

Diagnoza potwierdza, że wzrost liczby osób czytających co najmniej jedną książkę rocznie jest większy u osób z wyższym wykształceniem. Zaskakuje tu jednak deklaracja osób z wykształceniem podstawowym i gimnazjalnym, w świetle której zaledwie 14% przeczytało jedną - dwie książki, bo to oznacza, że uczniowie nie czytają nawet lektur szkolnych.

Co trzeci badany zakupił książkę, a co piąty posiada domowy księgozbiór. Z oferty internetowej skorzystało 6% badanych deklarujących zakup e-booka. Kobiety (61%) czytają głównie dla relaksu i wypoczynku, zaś mężczyźni rzadziej wskazują na ten powód (47%). Niepokojący jest analfabetyzm zawodowy, skoro tak niewielki odsetek, bo 35% osób czyta ze względu na wykonywaną pracę. Tylko 17% osób czyta książki w języku obcym.


Na Facebooku była przez dłuższy okres dość ciekawie prowadzona kampania społeczno-kulturalna pod hasłem: "Nie czytasz. Nie idę z Tobą do łóżka". Erotyzacja naszego życia głęboko wciska się do reklam, nawet do tego typu akcji, bo ich twórcy wychodzą z założenia, że w ten sposób można zachęcić młodzież do czytania książek. Przewiduję, że większość raczej wybierze seks, niż literaturę. Tym bardziej, jeśli książka wymaga chwil ciszy i skupienia, a nie tylko "gry wstępnej".

Postanowiłem nieco zmodyfikować tę akcję innym hasłem: NIE CZYTASZ. NIE JADĘ Z TOBĄ NA WAKACJE. Nie jadę z Tobą na wakacje, jak nie zabierzesz ze sobą książek, które będziesz czytać z przyjemnością, nawet w łóżku, w kawiarence, na plaży, w parku, w lesie, ... przed czy po. W środowisku akademickim, przynajmniej ta jego część, która w dziedzinie nauk humanistycznych lub społecznych realizuje swoje pasje naukowe bez względu na to, czy jest to okres ferii zimowych, letnich, czy wolnych dni w ciągu roku, książka jest chlebem codziennym. Nie można bez niej żyć, oddychać, myśleć, kreować nowe projekty badawcze.

Dla takich naukowców dylematem nie jest: Czy czytać? ale - Co najpierw czytać i kiedy? W tych dziedzinach nauk nie można odkładać lektur na bliżej nieokreśloną przyszłość, gdyż ona nie nastąpi tak szybko. W każdej dyscyplinie naukowej jest "nadprodukcja" rozpraw monograficznych, a jeszcze większa prac zbiorowych, toteż z trudem starcza czasu na śledzenie tego, co ukazuje się na bieżąco w specjalistycznych czasopismach, a te ponoć powinny zawierać najbardziej aktualne wyniki studiów i badań.

Są naukowcy, którzy w ogóle nie czytają książek, tylko studiują periodyki naukowe w kilku językach nowożytnych. Dzięki temu wiedzą, co jest na topie, ważnym odkryciem, kluczową myślą lub nową teorią, a co ustawicznie powtarzaną treścią, tyle tylko że w nowej konfiguracji semantycznej i stylistycznej. Wśród milionów tekstów każdy z humanistów czy przedstawicieli nauk społecznych musi być z konieczności selektywny.

Nie ma co udawać, że jest się w pełni obiektywnym, niezależnym i gwarantującym znajomość skumulowanej wiedzy, gdyż taka już nie istnieje w tych dziedzinach. Historia, filozofia, socjologia, psychologia, pedagogika czy politologia są naukami, w których - jak trafnie cytuje za Edwardem H. Carrem w swojej ostatniej książce Zygmunt Bauman: "Fakty przemawiają jedynie wtedy, gdy historyk je do tego wezwie: to właśnie w jego gestii leży decyzja, które fakty dopuścić do głosu i w jakim porządku kontekstu" (Retrotopia, 2018, s.22)

Tak samo jest z faktami społecznymi, pedagogicznymi, psychologicznymi czy politycznymi. Dzisiaj przywołujemy jedne, a spychamy na margines inne, ale w toku dziejów żadna z fundamentalnych dla nauki myśli nie zostaje zapomniana, niezauważona. Często po kilkudziesięciu latach, a nawet kilku stuleciach kolejni badacze sięgają do przeszłości, by odkryć to, co dotychczas nie było rozpoznane, nadać temu nowy szlif a może i uczynić podstawą do eksperymentu. Tak jest z literaturą naukową, której autorzy powracają do czasów minionych, by wydobyć na światło dzienne idee, myśli, teorie, doktryny czekające na swój właściwy okres możliwego zaistnienia w dyskursie akademickim i/czy społecznym.

Dzięki poszerzającemu się dostępowi do skumulowanej w milionach rozpraw wiedzy możemy wyjść poza lokalny zasięg, także ustawicznie, a być może koniunkturalnie cytowanych wciąż tych samych autorów bez obawy, że w toku postępowań awansowych zostaniemy za to skarceni czy negatywnie ocenieni. Wszystko wymaga klarownych uzasadnień, a te, jeśli są logiczne i metodologicznie poprawne, to obronią się same lub zejdą do świata myśli oczekujących na swój czas. Trzeba jednak dać im szansę w tej już światowej wojnie teorii, modeli, paradygmatów, idei czy doktryn.

Zapewne część z nas będzie w okresie wakacyjnym studiować literaturę naukową dla własnych celów badawczych, awansowych, oświatowych czy wydawniczych. Warto zajrzeć na strony różnych oficyn akademickich, by zobaczy, jakie mają nowości, ale także książki opublikowane dawno temu, a wciąż godne czytania. Ja w tym okresie czytam głównie literaturę zagraniczną, aczkolwiek piętrzy się stos książek polskich autorów, po które także sięgnę z przyjemnością. W tym roku uruchamiam w kwartalniku "Studia z Teorii Wychowania" nowy dział "RECENZJE KRYTYCZNE", by zacząć wreszcie publikować niezgodę na pseudonaukowe publikacje, także tych osób, które już uzyskały samodzielność naukową. Trzeba ostrzegać młode pokolenie przed cytowaniem tego, co nie spełnia naukowych kryteriów.

Co sam przeczytam w czasie wakacji z polskiej i przetłumaczonej na język polski literatury naukowej? Są to trzy książki:

1. Timothy Garton Ash, Wolne słowo. Dziesięć zasad dla połączonego świata, Kraków: Znak 2018.


Cytuję notę wydawniczą:

W świecie coraz jaskrawszych różnic światopoglądowych, musimy zgadzać się przynajmniej co do tego, na co się nie zgadzamy. Jeszcze nigdy dotąd nie cieszyliśmy się taką swobodą wypowiedzi. Dzięki dostępowi do internetu każdy z nas może publikować niemal wszystko i docierać do milionów odbiorców. Nigdy też nie było okresu, w którym wynaturzone formy wolności wyrazu – mowa nienawiści, fake newsy – przenikałyby z taką łatwością przez granice krajów. Timothy Garton Ash, jeden z najwybitniejszych pisarzy politycznych naszych czasów, przedstawia manifest na rzecz globalnej wolności słowa. Za pomocą barwnych przykładów – poczynając od osobistych doświadczeń z orwellowskim aparatem cenzury w Chinach, przez sprawę sądową słynnej autorki książek kulinarnych Nigelli Lawson, po kontrowersje wokół „Charlie Hebdo” – autor kreśli ramy cywilizacyjnego konfliktu w świecie, w którym wszyscy staliśmy się sąsiadami. Wolne słowo jest studium jednego z kluczowych wątków współczesnych losów wolności.

2. Lech Witkowski, Humanistyka stosowana. Profesje społeczne versus ekologia kultury, Kraków: Impuls 2018.


Cytuję notę wydawniczą:

Książka, pod wieloma względami niezwykła, powstała w poprzek podziałów dyscyplinarnych w humanistyce i naukach społecznych oraz przeciw sztucznym, biurokratycznym rozgraniczeniom obu tych wielkich obszarów badań humanistyczno-społecznych. Posługuje się tropami m. innymi z filozofii, pedagogiki, socjologii, psychologii, psychoanalizy, semiotyki kultury, literatury pięknej i literaturoznawstwa, estetyki, ekologii umysłu, zarządzania, pracy socjalnej i resocjalizacji, jako obszarami refleksji wpisanymi w postulowaną zintegrowaną formułę „humanistyki stosowanej”. Upomina się także o zespalanie refleksji teoretycznej, odniesień praktycznych oraz nowego podejścia w rekonstrukcjach historycznych i analitycznych do tradycji myśli w rozwiązań instytucjonalnych w tych obszarach. Łącznie służy to wypracowaniu narzędzi rozumienia praktyki różnych profesji społecznych oraz uczestniczy w trosce o nową jakość samokrytycznej autorefleksji i innowacyjnych przeobrażeń w ramach instytucjonalnych.

Autor ma za sobą głębokie i obszerne studia monograficzne nad wybranymi kategoriami (autorytet, cykl życia, edukacja, profesjonalizm, rozwój, sfera publiczna, tożsamość, zmiana społeczna) oraz dorobkiem wybranych wielkich postaci myśli współczesnej (Bachtin, Bauman, Bateson, Erikson, Gonseth, Giroux, Habermas, Radlińska). Część w tych tomów została opublikowana przez Oficynę Wydawniczą „Impuls”, co obrazują obok miniaturki okładek (pełny opis na naszej stronie internetowej).
Książka niniejsza jest syntezą ponad 40-letniego dorobku autora, dopełniając tomy monograficzne o zebrane prace z ostatnich lat, dotąd rozproszone i dostępne w niewielkim nakładzie. Powinna znaleźć się w podręcznej bibliotece ambitnych studentów, doktorantów, pracowników naukowych i praktyków społecznych w/w dyscyplin i innych, inspirując inicjacje, ilustrując pasje i stymulując wirtuozerię analityczną i odwagę krytyczną.


3. Andrzej Zybertowicz z Zespołem, Samobójstwo Oświecenia? Jak neuronauka i nowe technologie pustoszą ludzki świat, Kraków: Kasper 2015.


Cytuję notę wydawniczą:

"Technologie zawsze zwalniały nas nie tylko od wysiłku fizycznego, ale także umysłowego i emocjonalnego. Nowe technologie - neuro, bio, nano oraz sztuczna inteligencja - przybliżają moment, gdy my-ludzie zostaniemy zwolnieni także z „obowiązku” istnienia. Osiągnięcia neuronauki przybliżają bowiem moment, gdy człowiek, tak jak go teraz rozumiemy, stanie się zbędny. Książka wykazuje, iż przesłanie Oświecenia - budowanie lepszego ludzkiego świata poprzez rozumowe poznanie - oparte jest na błędnym pojmowaniu ludzkich procesów poznawczych. Obietnica w pełni rozumnej relacji człowieka ze światem wytworzyła mechanizm rozwoju technologicznego, który niedługo może pozbawić nas zdolności do rozumienia świata. Rewolucja cyfrowa grozi bowiem cyfrowym totalitaryzmem, nowymi formami koncentracji nierówności i władzy, wreszcie „eksplozją” sztucznej inteligencji, za który nie nadąży żaden ludzki umysł. Autorzy podpowiadają, jak powstrzymać inwazję wiedzy, która przynosi Wieki Ciemne."

Przede mną jeszcze kilkanaście tytułów w języku niemieckim i czeskim oraz praca nad własnymi tekstami.

A teraz idę już do łóżka.

01 lipca 2018

Uczniowie - nic się nie stało!


Skończył się pierwszy rok szkolnej pseudoreformy ustrojowej, która została narzucona odgórnie przez Ministerstwo Edukacji Narodowej. Cofnięcie szkolnictwa do stanu sprzed 1999 r. wynikało z podporządkowania jej programowi wyborczemu koalicyjnej partii władzy - Prawo i Sprawiedliwość oraz Nowa Prawica. W tle jest profesor UJ, który nie miał żadnych kompetencji merytorycznych do zajmowania stanowiska w tym względzie. No cóż, niektórzy nie liczą się z własnym wizerunkiem i uczelni, którą reprezentują.

Zwycięzca wyborów parlamentarnych od 1993 r. „bierze” w tym kraju wszystko, a przede wszystkim szkolnictwo, gdyż jest to doskonałe środowisko do manipulowania społeczeństwem i zyskiwania popleczników politycznych. Można, rzecz jasna, też tracić, ale dla rządzących nie ma to znaczenia, gdyż najważniejsze jest personalne wybicie się w przestrzeni publicznej tak, by można było być zapamiętanym jako dobroczyńca dzieci i młodzieży.


Stanowisko ministra resortu edukacji należy do jednego z najpopularniejszych, gdyż z racji powszechnego obowiązku (przymusu) szkolnego musi on/ona bardzo często zabierać głos publicznie, i to z różnych powodów, w tym zawiązanych z kalendarzem roku szkolnego i kluczowymi dla niego wydarzeniami (np. rekrutacja do szkół, egzaminy państwowe, ferie, nauczycielskie płace, lektury szkolne, itp.).

Mój wpis ma adekwatny tytuł do kiepskiej kondycji polskich piłkarzy na Mundialu, gdyż – podobnie jak reforma szkolna – wzbudzili oni w dużej części społeczeństwa przesadne oczekiwania i nadzieje, które były niespójne z ich wyszkoleniem i sprawnością. Minister edukacji Anna Zalewska też nie ma wiedzy na temat polityki oświatowej, toteż swoją ignorancją posłużyła partii władzy do realizacji populistycznej obietnicy wyborczej nielicznej części społeczeństwa, która była niezadowolona z gimnazjów.

Frustrację można bardzo łatwo wywołać odpowiednią kampanią propagandową, toteż nic dziwnego, że początkowo nasi rodacy - uwielbiający wszelkiego rodzaju kontestacje, a szczególnie wobec istniejącej władzy - z nieskrywanym zadowoleniem poparli program PiS, być może także ze względu na zapowiedź likwidacji gimnazjów. Kto by się wówczas zastanawiał nad tym, jakie były zalety minionego rozwiązania ustrojowego, a jakie słabości, wady i dlaczego można było inaczej rozwiązać problemy, które istotnie w części tych szkół miały miejsce.


Wystarczyło, że dziecko, wnuk w rodzinie czy wśród znajomych działaczy PiS miało problem z uczeniem się w gimnazjum, żeby na fali niezdiagnozowanych dobrze czyichś niepowodzeń wspierać nonsensowny projekt niszczenia modelu szkoły, która istnieje w każdym nowoczesnym i rozwijającym się gospodarczo państwie świata. Wystarczyło inaczej zrekonstruować system szkolny, by ci, którzy istotnie nie mieli potencjału i aspiracji do uczenia się przez 9 lat na poziomie ogólnokształcącym mogli znaleźć odpowiedni typ szkoły czy poziomu kształcenia dla dobra własnego rozwoju i szans edukacyjnych.


Populistyczna władza zawsze rozwiązuje problemy społeczne, w tym edukacyjne, najprostszymi środkami – zlikwidować, zamknąć, zniszczyć, zapomnieć, nie dostrzec, uniknąć, nie ponosić odpowiedzialności itp. Jak zaczyna się coś od nowa, a w tym przypadku mamy powrót do odnowy starego, to zanim pojawią się towarzyszące temu patologie, ujawnią dysfunkcje i straty szkolne, reformatorów nie będzie już u władzy, a być może i w kraju, bo ostatnio media ujawniają zapowiedź „ucieczkę” minister Anny Zalewskiej w przyszłorocznych wyborach do Parlamentu Europejskiego. Przypomnimy jej wówczas, jak komentowano w PiS "uciekinierów" z PO. Ich też nie rozliczono z kłamstw, manipulacji, chaosu i ignorancji.

Ten rok szkolny owocował już nieudaną próbą odwołania przez opozycję ministry edukacji, a związkowcy ogłaszali nawet akcje protestacyjne. Z końcem roku zostaje ona wywołana ponownie do tablicy, ale szansa na dyskredytację jest mała, bowiem przed nami są jesienne wybory samorządowe. Tymczasem zmiana ustroju szkolnego, jak słusznie przewidywali to ponad półtora roku temu politolodzy, miała być orężem w pogrążeniu ostatnich struktur demokratycznych w naszym państwie jako tych, które nie poradzą sobie z reformą szkolną. Różne były tu naciski centrum władzy, manipulacje, bo przecież nie wszystkie samorządy zgodziły się na podyktowaną im przez kuratorów oświaty zmianę sieci szkolnej, nie wszystkie też otrzymały zwrot poniesionych kosztów dostosowania szkół do ich nowych zadań i funkcji (za karę, za nieposłuszeństwo czy brak akceptacji).


Był to rok niewidocznej dla większości rodziców i ich dzieci, a więc także politycznie im obojętnej, wymiany kadrowej na stanowiskach dyrektorów placówek oświatowych. To, że wymieniono kuratorów oświaty, ich zastępców, wizytatorów nie budziło już niczyjego zdumienia, bo podobnie czyniły poprzednie formacje rządzące. Natomiast to, że do konkursów na dyrektorów przedszkoli i szkół nie chcą przystępować znakomici, bo doświadczeni zawodowo nauczyciele jest świadectwem oporu środowiskowego przeciwko ręcznemu sterowaniu nadzorem szkolnym.

Do partycypowania we wdrażaniu reformy „top-down” włączają się często zakompleksione osoby, bez osiągnięć i kompetencji, dla władzy za to łatwe do manipulowania, bo widzą w tym szansę dla siebie, a nie liczą się z realnymi stratami dla dzieci młodzieży. Tak jest zawsze. Zły pieniądz w takich sytuacjach wypiera lepszy. Zresztą, widać jak rządzący manipulują opinią publiczną rozdając pieniądze - zamiast rzeczywiście potrzebującym - wszystkim, bez wyjątku, byle tylko zaskarbić sobie akceptację społeczną przed kolejnymi wyborami.


Na szczęście, niezależnie od poziomu arogancji, ignorancji i manipulacji władzy edukacja toczy się własnym nurtem. Właśnie dlatego można zawołać: „Polacy/Uczniowie – to, że jest pseudoreforma – nic się nie stało!” Nauczycieli mamy w większości dobrze wykształconych, wrażliwych, sumiennych, odpowiedzialnych, a zatem niezależnie od polityki i politruków proces kształcenia i wychowania biegnie prawidłowo. Dzieci są wspierane w rozwoju, uczą się, uzyskują wsparcie, są doskonalone ich umiejętności.


Nauczyciele nie opuszczają swoich podopiecznych podobnie, jak pielęgniarki czy lekarze nie odchodzą od łóżek pacjentów. A mają dokąd odejść, bo przecież pracując w hipermarketach przy kasie otrzymaliby większą pensję, niż za twórczą pracę w szkole. Trzeba lubić tę profesję, wielbić pracę z dziećmi czy młodzieżą, by pracować w przedszkolu czy szkole, bez względu na jej typ i własny poziom awansu zawodowego oraz żenująco niskich uposażeń.

Obecna reforma wpisuje się w stylistę permanentnych strat, z których poważne czekają już uczniów za rok. Wbrew demagogii i kłamstwom minister oraz jej zastępców, że szkolnictwo jest właściwie przygotowane na przyjęcie podwójnego rocznika szkolnego, absolwenci szkół podstawowych doświadczą poważnych dramatów osobistych z powodu nieprzyjęcia ich do upragnionych szkół średnich. Dokładnie tak, jak tegoroczna rekrutacja do przedszkoli w wielkich miastach już potwierdziła, że wprawdzie gminy muszą zapewnić miejsce wszystkim przedszkolakom, ale … często kilkanaście km od ich domów. Nikogo to nie obchodzi. Kto zawinił? Nie MEN, tylko samorząd, chociaż doskonale wiemy, że właśnie polityka resortu skutkuje patologią w codziennym życiu naszej oświaty.

Ten rok jest także dowodem na ukryte wprowadzanie indoktrynacji do procesu kształcenia oraz deprecjonowanie pracy części nauczycieli opowiadających się przeciwko tej reformie. Nie bez powodu wielu nauczycieli odchodzi ze szkół, w tym także znakomici pedagodzy gimnazjalni, którzy musieli poszukiwać godzin w kilku szkołach, by zapewnić sobie pełen etat. Powraca zatem syndrom BMW – liczyć się będą bierni, mierni, ale wierni. No i oczywiście, nie dość, że są niskie płace, a okłamywano społeczeństwo propagandowymi newsami o rzekomo wysokich dochodach tej profesji, to jeszcze wydłużono o dwa lata prawo do ubiegania się o wyższy stopień awansu zawodowego.

Nie tylko ten rząd daje i odbiera, toteż można przewidywać, że wkrótce, po katastrofalnej rekrutacji do szkół ponadpodstawowych i przedszkoli wyborca go sponiewiera.
Można zapytać, tylko co z tego mają nasze dzieci? Dlaczego muszą być ustawicznie ofiarami zmian, pseudoreform, które pod hasłem troski o ich jak najlepsze wykształcenie, prowadzą do odwrotnych skutków. Uczniowie i ich rodzice muszą zatem sami zatroszczyć się o swoją przyszłość. Władza zawsze troszczy się najpierw o siebie i interesy swojej formacji politycznej oraz znajomych Królika i członków własnych rodzin. Z każdym dniem otrzymujemy kolejne tego potwierdzenia.


Mimo wszystko warto być nauczycielem, bo tu nie traci się twarzy publicznie, a co najwyżej w skali mikrospołecznej, jeśli nie potrafi się pracować nad sobą i nie przestrzega norm moralnych. Dobrze, że miliony uczniów w naszym kraju mają wśród setek tysięcy nauczycieli takich, którzy są wzorami osobowymi, z tzw. „kręgosłupem” moralnym, pochylających się nad ich egzystencjalnymi i kognitywnymi problemami, a często też pomagającymi im w sprawach społeczno-ekonomicznych.


(Wszystkie memy- z Facebooka)

30 czerwca 2018

Badacze szkolnictwa wyższego - czas odsłony wyników zamiast ideologicznych westchnień


Wśród socjologów, pedagogów, politologów są badacze szkolnictw wyższego i nauki. Zachęcam zatem do zgłoszenia się na VI Ogólnopolską Konferencję Badaczy Szkolnictwa Wyższego, która odbędzie się w dniach 25-26 października 2018 (czwartek i piatek) w Poznaniu.


Może są wśród młodych badaczy doktoranci, doktorzy, postdocy, którzy mieliby ochotę i odwagę zaprezentować coś ciekawego? W minionym roku w debacie brało udział 40 osób. W tym, biorąc pod uwagę wciskaną chaotycznie reformę szkolnictwa wyższego i nauki powinno być znacznie więcej. Jest to bowiem nie tylko promocja własnych modeli teoretycznych, ale i unikalna okazja zaprezentowania wyników prowadzonych badań naukowych.

Informuję o tym wydarzeniu w imieniu profesora Marka Kwieka, który jest w naszym kraju światowej rangi badaczem szkolnictwa wyższego jako Director Center for Public Policy Studies UNESCO, Chair in Institutional Research and Higher Education Policy - University of Poznan, Poland.

Zainteresowanych odsyłam do najnowszych publikacji Profesora, którego dziełom i dokonaniom wielokrotnie poświęcałem uwagę w blogu:

M. Kwiek (2018). "Changing European Academics: A Comparative Study of Social Stratification, Work Patterns and Research Productivity" (Routledge, forthcoming October 2018)

M. Kwiek (2018). "High Research Productivity in Vertically Undifferentiated Higher Education Systems: Who Are the Top Performers?". Scientometrics.

M. Kwiek (2018). "Academic top earners. Research productivity, prestige generation, and salary patterns in European universities". Science and Public Policy.

M. Kwiek (2018). "International Research Collaboration and International Research Orientation: Comparative Findings About European Acadmemics". Journal of Studies in International Education.

M. Kwiek (2017). "De-privatization in Higher Education: A Conceptual Approach". Higher Education.

M. Kwiek (2016). "The European research elite: a cross-national study of highly productive academics across 11 European systems". Higher Education.

M. Kwiek (2015). "Academic generations and academic work: Patterns of attitudes, behaviors and research productivity of Polish academics after 1989". Studies in Higher Education.

29 czerwca 2018

Ujawni czy nie ujawni?


Prezeska Fundacji "Przestrzeń dla edukacji" - Iga Kaźmierczak złożyła w 2017 r. do Wojewódzkiego Sądu Administracyjnego w Warszawie skargę na minister Annę Zalewską w związku z jej odmową ujawnienia autorów nowej podstawy programowej w szkołach. W dn. 20 września 2017 r. WSA orzekł, że MEN musi ujawnić te nazwiska.

Jak komentowała swoje roszczenie skarżąca MEN: To nie chodzi o to, że my się czepiamy i chcemy wiedzieć, kto za tym stoi dla własnego widzimisię. Ich dane są informacją publiczną. Ci eksperci otrzymali za swoją pracę publiczne pieniądze. Ich praca miała wpływ na to jak funkcjonuje polska szkoła.

Z budżetu resortu edukacji wydano w 2017 roku na przygotowanie nowych podstaw programowych dla szkół podstawowych 825 tys. zł. Musi być coś niepokojącego w stanie tych wydatków, skoro ministra tak bardzo boi się ujawnienia nazwisk autorów. Tymczasem eksperci MEN i autorzy tego typu materiałów korzystają ze środków publicznych, a zatem są zobowiązani do jawności swojego działania.

Skoro Anna Zalewska przez rok ukrywa ich nazwiska, to znaczy, że nie zostały spełnione warunki formalno-prawne do realizowania tego zadania przez część tzw. ekspertów. Możemy zatem do czasu upublicznienia tej listy formułować jedynie przypuszczenia co do powodów ukrywania powyższej informacji, a to działa na niekorzyść formacji rządzącej i resortu edukacji. Minister Anna Zalewska złożyła od wyroku WSA w Warszawie do Naczelnego Sądu Administracyjnego skargę kasacyjną i ją przegrała.

To wstyd, że stała na straży białoruskich standardów. Obywatele zostali już poinformowani o tym, jak niezgodnie z prawem minister edukacji otrzymywała w latach 2016-2018 premie.


Nauczyciele zaś nadal są najniżej opłacaną grupą profesjonalistów sfery publicznej w krajach Unii Europejskiej. Podobnie, jak nauczyciele akademiccy, ale to już nie jest problem tego resortu. Tak więc, czekamy na listę ekspertów, by przekonać się o ich wyjątkowych kwalifikacjach do realizacji zadania, za które otrzymali honoraria.

Byłoby jednak dobrze, gdyby odpowiednie władze państwowe rozpoznały rzeczywiste powody wydatkowania przez resort edukacji milionów złotych w czasach rządów PO i PSL na tzw. darmowy elementarz i podręczniki szkolne. Do tej pory nie ujawniono recenzji tego dydaktycznego "badziewia", za które zapłaciliśmy wszyscy. To jest także kwestia do koniecznego wyjaśnienia, a jakoś pani Iga Kaźmierczak nie wykazywała się w tamtym czasie dociekliwością poznawczą.

28 czerwca 2018

Po co habilitacja dr. Markowi Migalskiemu?


Niektórym nauczycielom akademickim wydaje się, że habilitacja jest za wszystko, tylko nie za osiągnięcia naukowe. Nie rozumieją i nie chcą przyjąć do swojej świadomości, że jeśli chcą być samodzielnymi pracownikami naukowymi, to muszą wykazać się koniecznymi kompetencjami metodologicznymi i merytorycznymi w przedłożonych do oceny osiągnięciach naukowych. Jak bowiem wymagać od przyszłych doktorów czy kandydatów do stopnia doktora habilitowanego oryginalnego wkładu w naukę, skoro samemu niewiele się do niej wniosło? Jak może kształcić doktorantów ktoś, kto sam nie przeprowadził znaczących badań naukowych, nie uzyskał w konkursie środków na projekt badawczy?!

Dlaczego ktoś, kto jest politykiem, medialnym komentatorem wydarzeń, był posłem Parlamentu Europejskiego, ma być zwolniony z wymagań naukowych? Czy pełnienie takich ról społecznych jest kwalifikacją naukową? Co z tego, że przedłożył do oceny publikacje, skoro prawdopodobnie członkowie komisji habilitacyjnej lub członkowie rady wydziału kierują się dobrem nauki, a nie dobrem jego medialnego czy politycznego statusu?

W poprzedniej kadencji Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów słyszałem superrecenzje profesorów, wybitnych specjalistów w zakresie nauk o polityce o niskiej jakości naukowej rozpraw odwołującego się od odmowy nadania stopnia doktora habilitowanego właśnie powyższego naukowca, adiunkta Uniwersytetu Śląskiego. Gdybym otrzymał taką informację zwrotną, to wstydziłbym się odwoływać i na koszt podatników dociekać racji, skoro się jej nie posiadało.

Być może, gdyby ów politolog wziął sobie nie tylko do serca, ale przede wszystkim do umysłu, że od autora rozprawy naukowej na habilitację wymaga się nieco więcej niż od studenta piszącego pracę magisterską, to może popracowałby nad sobą, douczył się i poprawił. Tymczasem on wybrał mechanizm samoobrony przy nieadekwatnej samoocenie.

Teraz mamy do czynienia z komunikowaniem społeczeństwu - bo wywiadów pan M. Migalski udziela na prawo i lewo - poczucia niesprawiedliwości i dezawuowania ocen jego trzeciego podejścia do habilitacji. Habilitant nie raczy wskazać na powody tego stanu rzeczy. Dlaczego nie zacytuje fragmentów z recenzji jego osiągnięć naukowych? Rozumiem jego rozgoryczenie, skoro - jak powiada mediom - członkowie Rady Wydziału Nauk Społecznych Uniwersytetu Śląskiego w ogóle nie dyskutowali nad - jak się okazuje - także krytycznymi sądami w trzech recenzjach?

Nie wiemy, jaka była treść uchwały komisji, bo to, że były trzy pozytywne recenzje nie oznacza, że pozostali czterej członkowie komisji głosowali ZA nadaniem mu stopnia doktora habilitowanego? Czy rzeczywiście nie jest sprawcą swojej porażki?

Nie rozumiem postawy doktora M. Migalskiego. W nauce na szczęście jest możliwa procedura odwoławcza. Dlaczego nie składa wniosku do Centralnej Komisji, by jego kolejne osiągnięcia zostały zbadane i ocenione przez superrecenzenta, tylko biegnie do mediów i prezentuje się jako ofiara akademickiej zmowy przeciwko wybitnemu uczonemu? Nie zabierałbym głosu w tej sprawie, gdyby nie jego celebrycka postawa medialna.

Z publicznej wypowiedzi tego pana wynika, że ponoć przyjął do siebie trafność krytycznych opinii, skoro ogłosił wszem i wobec: "w takiej sytuacji, jako "nieuk", będę musiał opuścić mury uczelni"

Medialne komentarze nie prowadzą do prawdy o stanie rzeczy, tylko generują insynuacje pozbawiając opinię publiczną możliwości wyrobienia sobie własnej opinii. Rektor Uniwersytetu Śląskiego dał temu adiunktowi szansę. Dziekan po raz trzeci sfinansował postępowanie habilitacyjne, a koszty tego są wysokie, bo sięgają ponad 20 tys. zł.

Reforma J. Gowina uratuje go, bo przecież z innych zapewne powodów będzie mógł być mianowany na stanowisku profesora Uniwersytetu Śląskiego. Nie będzie musiał już poddawać się ocenie komisji habilitacyjnej, bo i habilitacja nie będzie obowiązkowa. Czyż nie o to i nie o takich "uczonych" zatroszczył się minister nauki i szkolnictwa wyższego? A może o to właśnie chodzi temu panu, by już nie musieć niczego udowadniać, bo można będzie bez tego zmienić wizytówkę na drzwiach?