04 listopada 2013
Ministra edukacji wymienia dywany?
Lubię zaglądać od czasu do czasu na Forum Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierowniczej Oświaty, bo można się dowiedzieć o wielu ciekawych wydarzeniach, jakie mają miejsce nie tylko w naszych placówkach edukacyjnych, ale i w MEN.
W końcu to ta organizacja stała się trampoliną dla przyszłych wiceministrów, a kto wie, może i ministrów edukacji. OSKKO skutecznie krytykowało prace resortu edukacji, więc władze wpadły na pomysł, by nieco "wytłumić" te skłonności i zgodnie z jedną z zasad socjotechniki (czyli wprost - manipulacji politycznej) MEN zaoferowało pracę na resortowym stanowisku ówczesnej jego członkini-założycielce i do maja 2010 roku pełniącej w nim funkcję prezeski. Nie zajmuję się jednak biografią pani Podsekretarz stanu.
Otóż koleżanki i koledzy z OSKKO poinformowali, że MEN ma wymienić siedem dywanów na nowe. Niestety, nie mogłem nigdzie znaleźć oficjalnej informacji na ten temat, co może oznaczać próbę sprzedania kobierców po znajomości członkom OSKKO. Szkoda, bo chętnie wziąłbym udział w akcji i być może udałoby mi się zakupić dywan, po którym kroczyło 16 ministrów edukacji narodowej III RP. W razie jakiejś frustracji mógłbym wytrzepać resztki śladów po niektórych.
Jeśli MEN opublikuje dane o aukcji, to chyba nie będę miał szans na zakup, bo widzę, że forumowicze już między sobą ustalają zasady podbijania ceny. Trochę ich rozumiem, bo i motywacje mają tu równie ważne, jak moja. Ciekawe, czy MEN-owskie dywany są zwinięte w rolkę, czy może są przechowywane przed aukcją w suchym i chłodnym miejscu? Jak twierdzą znawcy, należy unikać piwnic i strychów, gdyż miejsca te przyciągają insekty, a dywanu władzy z insektami nie chciałbym kupić. Najchętniej kupiłbym dywanik z autografem naszej ministry edukacji narodowej, bo nie wiadomo, co będzie po najbliższym posiedzeniu Sejmu, które ma podjąć decyzję w sprawie oświatowego referendum.
Moi konkurenci aukcyjni napisali:
- Poprosimy o wystawienie na aukcji - wszak na nich powstawała niejedna słuszna oświatowa decyzja - na jeden z nich obstawiam 200 - to ten na którym powstała reforma szkolnictwa zawodowego;
- Jeśli to są latające dywany, to biorę, bo w gabinecie mam już wykładzinę, ale przydałoby mi się coś na sufit...
- jak latające to ja baaardzo chcę co jakiś czas poleciałabym do góry i obejrzała sobie to całe nasze oświatowe szaleństwo z góry, by dystansu nabrać... tylko czy mnie by się chciało potem wracać...? :)
- Ja PRAGNĘ, ten na którym wymyślono "Wyprawkę szkolną 2013" dla uczniów upośledzonych umysłowo w stopniu umiarkowanym i znacznym. Jeżeli "cały" do wzięcia, to daję 770,00 zł, a jeżeli BUBEL prawny, to daje 225,00 zł. Ku pamięci!
Obecny prezes OSKKO - Marek Pleśniar:
- właśnie szukałem sobie kilimu na ścianę przy biurku:-)
To chyba jednak nie mam szans. A szkoda, bo taki MEN-owski dywan to nie tylko dzieło sztuki, ale i wydeptujących je nóg władzy, podwładnych, petentów i impertynentów. Ciekawe, co było zamiatane pod te dywany?
03 listopada 2013
Jak "taktownie" pisać o zmarłych
tę sztukę opanowują do perfekcji ci dziennikarze, publicyści, komentatorzy politycznych wydarzeń w naszym kraju, którzy własnymi tekstami odsłaniają brak taktu, kultury, w tym także chrześcijańskiej, lokując swoje teksty w mediach o takim właśnie profilu aksjologicznym. Im bardziej apelują o takt, tym bardziej są nietaktowni, im bardziej chcą pisać o wartościach chrześcijańskich, tym silniej im zaprzeczają własnymi tekstami.
Dzisiaj odbędą się uroczystości pogrzebowe śp. Tadeusza Mazowieckiego, pierwszego Premiera III Rzeczypospolitej, chociaż kiedy obejmował swój urząd taką jeszcze formalnie nie była. Redaktor "Naszego Dziennika" - Wojciech Reszczyński w swoim politycznym komentarzu pt. "Jak mówić o zmarłych" skupia się zarówno na zmarłym polityku, jak i medialnych wspomnieniach różnych osób poświęconych śp. Premierowi. Oczywiście odpowiedź na tytułowe pytanie jego komentarza zawiera się już w pierwszym akapicie, w którym napisał:
W mediach utrwalił się pewien zwyczaj, w którym dostrzegam jakiś przejaw braku taktu, a na pewno niezręczność. Chodzi o to, że w dniu śmierci osoby powszechnie znanej, natychmiast po informacji o zgonie zostaje uruchomiony medialny serial niekończących się komentarzy, opinii, refleksji, dyskusji. Podświadomie czuje się, że jest to mało chrześcijańskie. Stykając się bowiem nagle z majestatem śmierci, najwłaściwsza w tym momencie wydaje się raczej modlitwa, pewne wyciszenie, tym bardziej że zmarły pozostawia swoich bliskich, dla których odejście kochanej osoby jest zawsze trudnym do zrozumienia i przyjęcia traumatycznym zdarzeniem. Zbyt łatwo przychodzi nam przestawienie się na mówienie o zmarłym już tylko w czasie przeszłym. Medialny jazgot na temat zmarłej osoby, zakwalifikowanie tego wydarzenia do jednego z najważniejszych „niusów” śmierć tę jakoś banalizuje.
Należy z tego wysnuć wniosek, że media powinny w dniu 28 października milczeć, a raczej przemilczeć życie, dokonania, sukcesy i porażki Tadeusza Mazowieckiego, by w modlitwach i wyciszeniu Polacy mogli po chrześcijańsku przyjąć to traumatyczne wydarzenie. Nic nie mówić, nie wspominać, nie podkreślać, tylko przyjąć tę śmierć w ciszy, by jej "nie banalizować". Cóż za tanatopedagogika? Reszczyński ma pretensje do mediów, że tak dzień po dniu wychwalają w najróżniejszych relacjach zmarłego, a przecież od tego jest dzień pogrzebu, a nie to, co dzieje się przed złożeniem ciała do grobu. Zgodnie z zapowiedzianym przez siebie taktem redaktor pisze dalej tak:
Tadeusz Mazowiecki zostanie pochowany 3 listopada w grobie rodzinnym na cmentarzu w podwarszawskich Laskach. I jak należy się spodziewać, zgodnie z tym świeckim „rytuałem” nakazującym mówić w nieskończoność o zmarłym w dniu jego śmierci, w dzień pogrzebu tych dziennikarskich materiałów publicystycznych będzie wtedy znacznie mniej, a szkoda, bo właśnie ceremonia pogrzebowa to właściwa okoliczność do przemówień, pożegnalnych wystąpień, podsumowań życiowej drogi zmarłego.
Gdyby redaktor W. Reszczyński mieszkał i pracował w Niemczech, to nie musiałby narzekać, bo tam prasa wychodzi także w niedzielę. Zapomina jednak o tym, że jest Internet, a ten działa na okrągło przez cały tydzień, 24 godziny na dobę. Niech więc się nie martwi i będzie spokojny, bo okolicznościowe przemówienia trafią do czytelników tego właśnie medium. Doskonale wie, że pogrzeb będzie katolicki, więc czemu przypisuje mu "świecki" charakter?
Najważniejszym jednak przesłaniem komentarza redaktora W. Reszczyńskiego jest oczywista oczywistość: Przyjęło się też, aby o zmarłych mówić dobrze albo wcale. Ten starożytny rzymski obyczaj jest bliski naszej kulturze chrześcijańskiej i wciąż się utrzymuje.
ale... bez przesady, redaktor "Naszego Dziennika" nie zamierza tej zasady przestrzegać, i to w gazecie katolickiej. Ubolewa, że w przypadku śp. Tadeusza Mazowieckiego w pełni tej zasady dochowano, bowiem mówiono i pisano o nim dużo i tylko dobrze, a przecież... ta zasada, aby o zmarłych mówić dobrze albo wcale, jest stosowana wybiórczo, szczególnie w stosunku do niektórych polityków.
Wojciech Reszczyński nie może zatem wytrzymać i jeszcze przed złożeniem ciała śp. T. Mazowieckiego do grobu - "wali na odlew", zgodnie z kulturą chrześcijańską:
w stosunku do „twórcy III RP”, za jakiego uważa się śp. Tadeusza Mazowieckiego, można już było zaobserwować tendencje do mitologizowania tej postaci. Wypaczane są też oczywiste fakty. Twierdzi się na przykład, że był pierwszym niekomunistycznym premierem. Zgodnie jednak z prawdą był ostatnim premierem w komunistycznej PRL (i tę PRL przeniósł nam do III RP), gdyż zmiana nazwy państwa z PRL na III RP nastąpiła pod koniec roku 1989, już po zaprzysiężeniu Tadeusza Mazowieckiego na premiera. O zmarłych, także politykach, niekoniecznie trzeba mówić źle, nawet gdyby na to zasługiwali. Wystarczy mówić prawdę, jaka by ona nie była. To jest nasz najważniejszy obowiązek w stosunku do zmarłych i tych, którzy zostali.
Już sobie wyobrażam, jakie to prawdy odsłoni nam po pogrzebie, na łamach tej katolickiej gazety redaktor, który tak wiernie i tak niedawno temu służył świeckim mediom. Dobrze, że wiemy dzięki niemu, jak taktownie pisać o zmarłych.
02 listopada 2013
Profanacja Krucyfiksu
Otrzymałem drogą elektroniczną OŚWIADCZENIE KATOLICKIEGO KLUBU IM. ŚW. WOJCIECHA W ŁODZI.
Katolicki Klub im. Św. Wojciecha w Łodzi wyraża oburzenie i protest w związku z odrażającą prowokacją i łamaniem prawa w publicznej placówce podległej ministrowi kultury – Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski.
Na prezentowanej w CSW wystawie British British Polish Polish: Sztuka krańców Europy, długie lata 90. i dziś” wyświetlany jest film, w którym nagi mężczyzna profanuje figurę Jezusa przybitego do krzyża, ocierając się o nią genitaliami. Molestowany przez artystę Krucyfiks jest średniowiecznym zabytkiem i pochodzi ze zbiorów Muzeum Narodowego. Ten fakt w sposób drastyczny i bezprzykładny obraża nasze uczucia religijne poprzez świadome, publiczne i ciągłe znieważanie świętego przedmiotu naszej czci religijnej, jakim jest Krucyfiks – znak Męki i Śmierci Jezusa Chrystusa. Ta bluźniercza i popełniona z pełnym rozmysłem profanacja Krucyfiksu jest dla wszystkich wierzących w Jezusa Chrystusa i Jego Zbawczą Mękę – odrażającą obelgą i zniewagą!
Demoralizujący, naganny, godny potępienia i sprawiedliwego ukarania jest fakt, że bluźniercza ekspozycja ma charakter ciągły i jest organizowana przez publiczną placówkę kultury, jaką jest Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, którego „organizatorem jest minister właściwy do spraw kultury i ochrony dziedzictwa narodowego”. Dlatego należy przypuszczać, że to przestępstwo przeciwko wierze katolickiej i Krucyfiksowi – obrazowi Zbawczej Męki Jezusa Chrystusa dokonuje się nie tylko za zgodą i poparciem, ale być może także z inspiracji Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego lub jego służb. Gdyby tak było, to uczestnikiem przestępstwa byłby minister, który sprzeniewierzyłby się ustawowemu obowiązkowi utrwalania, rozwoju i ochrony dziedzictwa narodowego, którego częścią jest bez wątpienia Krucyfiks, będący nie tylko przedmiotem kultu dla katolików, ale też fundamentem kultury polskiej. Sprofanowany Krucyfiks jest też średniowiecznym zabytkiem ze zbiorów Muzeum Narodowego.
W związku z tym, Katolicki Klub im. Św. Wojciecha domaga się:
– od Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego natychmiastowego zamknięcia tej skandalicznej wystawy i odwołania dyrektora Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie;
– od Prezesa Rady Ministrów, aby – w przypadku braku reakcji ministra kultury lub jego poparcia dla tej przestępczej prowokacji w podległej mu placówce – premier Donald Tusk odwołał ministra Bogdana Zdrojewskiego z pełnionej przez niego funkcji.
Odrażająca wystawa jest kolejnym w ostatnim czasie atakiem na wiarę katolicką. W obliczu narastających ataków nie wolno nam milczeć.
Jan Waliszewski Iwona Klimczak Mirosław Orzechowski
Łódź, 31 października 2013 roku
Katolicki Klub im. Św. Wojciecha w Łodzi wyraża oburzenie i protest w związku z odrażającą prowokacją i łamaniem prawa w publicznej placówce podległej ministrowi kultury – Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski.
Na prezentowanej w CSW wystawie British British Polish Polish: Sztuka krańców Europy, długie lata 90. i dziś” wyświetlany jest film, w którym nagi mężczyzna profanuje figurę Jezusa przybitego do krzyża, ocierając się o nią genitaliami. Molestowany przez artystę Krucyfiks jest średniowiecznym zabytkiem i pochodzi ze zbiorów Muzeum Narodowego. Ten fakt w sposób drastyczny i bezprzykładny obraża nasze uczucia religijne poprzez świadome, publiczne i ciągłe znieważanie świętego przedmiotu naszej czci religijnej, jakim jest Krucyfiks – znak Męki i Śmierci Jezusa Chrystusa. Ta bluźniercza i popełniona z pełnym rozmysłem profanacja Krucyfiksu jest dla wszystkich wierzących w Jezusa Chrystusa i Jego Zbawczą Mękę – odrażającą obelgą i zniewagą!
Demoralizujący, naganny, godny potępienia i sprawiedliwego ukarania jest fakt, że bluźniercza ekspozycja ma charakter ciągły i jest organizowana przez publiczną placówkę kultury, jaką jest Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski, którego „organizatorem jest minister właściwy do spraw kultury i ochrony dziedzictwa narodowego”. Dlatego należy przypuszczać, że to przestępstwo przeciwko wierze katolickiej i Krucyfiksowi – obrazowi Zbawczej Męki Jezusa Chrystusa dokonuje się nie tylko za zgodą i poparciem, ale być może także z inspiracji Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego lub jego służb. Gdyby tak było, to uczestnikiem przestępstwa byłby minister, który sprzeniewierzyłby się ustawowemu obowiązkowi utrwalania, rozwoju i ochrony dziedzictwa narodowego, którego częścią jest bez wątpienia Krucyfiks, będący nie tylko przedmiotem kultu dla katolików, ale też fundamentem kultury polskiej. Sprofanowany Krucyfiks jest też średniowiecznym zabytkiem ze zbiorów Muzeum Narodowego.
W związku z tym, Katolicki Klub im. Św. Wojciecha domaga się:
– od Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego natychmiastowego zamknięcia tej skandalicznej wystawy i odwołania dyrektora Centrum Sztuki Współczesnej Zamek Ujazdowski w Warszawie;
– od Prezesa Rady Ministrów, aby – w przypadku braku reakcji ministra kultury lub jego poparcia dla tej przestępczej prowokacji w podległej mu placówce – premier Donald Tusk odwołał ministra Bogdana Zdrojewskiego z pełnionej przez niego funkcji.
Odrażająca wystawa jest kolejnym w ostatnim czasie atakiem na wiarę katolicką. W obliczu narastających ataków nie wolno nam milczeć.
Jan Waliszewski Iwona Klimczak Mirosław Orzechowski
Łódź, 31 października 2013 roku
01 listopada 2013
Pamięć tego dnia milczy
Odwiedzamy groby bliskich, członków rodzin, przyjaciół, znajomych, ale zdarza się, że zapalamy znicz na grobie kogoś nam nieznanego, do kogo nikt nie mógł tego dnia przyjść, by wzniecić płomyk pamięci, wspomnień czy ludzkiej wdzięczności. W tych dniach spotykamy się w miejscach spoczynku z najbliższymi, najdroższymi, niezapomnianymi, ocalamy pamięć o tych, którzy trwają w nas. Staramy się poczuć ich obecność, dotykając w przestrzeni zapalanych i gasnących płomyków świec tajemnicę przemijania. A przecież otrzymujemy w tym okresie znaki nadziei, powstrzymujące nas przed tyranią chwili, przed czasem zbyt zawrotnym tempem życia...
Zanurzeni w swoim świecie, niezdolni do tego, by pokonać różne granice codzienności, zatrzymujemy się na chwilę, by dotknąć tego, co realne lub transcendentne. Może pojawi się zaduma wokół pytania, jak ten zmieniający się w zawrotnym tempie wokół nas i w nas świat winniśmy oswajać, by godnie przeżyć dany nam czas obecności tu i teraz, tam i kiedyś?
W jednym ze swoich esejów wybitny polski filozof i tłumacz, który zmarł w lutym tego roku - Krzysztof Michalski, tak pisał o ciszy śmierci:
Czy jednak śmierć - także dla kogoś, kto uważa ją za nowy początek, także dla chrześcijanina - da się rzeczywiście porównać z przejazdem pociągiem z Warszawy do Łodzi? Czy można wiedzieć, dokąd ta podróż prowadzi? Czy można cokolwiek wiedzieć o jej celu? Czy gotowość chrześcijanina na śmierć bierze się z wiedzy o tym, co go czeka, podobnej do wiedzy o rozkładzie jazdy albo o Łodzi? Czy stąd płynęła ufność umierającego samotnie i w ciszy młodego człowieka, czy to ta wiedza była źródłem jego spokoju wobec śmierci? Nie, to nie jest i nie może być tego rodzaju wiedza. Na jakiej podstawie mogłaby się opierać? "Bądźcie jak lilie, jak ptaki" - to nie jest apel o lepsze przewidywanie przyszłości. To raczej sugestia, że życie jest czymś więcej niż przedmiotem prognoz, planów, rachunków i trosk, że się w nich nie mieści. Że więc, być może, śmierć: oddalenie się, zniknięcie wszystkich tych trosk i rachunków życia, jakie znam - to nie tylko koniec.
Od ubiegłorocznego Święta Zmarłych odeszli od nas pedagodzy i bliscy pedagogice naukowcy, jak:
* Beata Kozieł - pedagog, adiunkt Uniwersytetu Śląskiego;
* Janusz Kostrzewski - em. profesor psychologii klinicznej i osobowości APS w Warszawie;
* Bronisława Dymara - em. doktor nauk pedagogicznych, poetka, nauczycielka nauczycieli, adiunkt, wykładowca środowiska akademickiego Cieszyna;
* Anna Nezdobova-Tokarova profesor pedagogiki społecznej, andragog z Uniwersytetu Preszowskiego na Słowacji, ostatnio pracująca także w Uniwersytecie Rzeszowskim;
* Tadeusz Szewczyk - socjolog i pedagog zdrowia łódzkiego środowiska akademickiego, najdłużej związany z UŁ jako profesor tej uczelni;
* Władysław Dykcik - profesor zwyczajny pedagogiki Wydziału Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu, pedagog specjalny.
W złożonym do druku tomiku wierszy pt. "Ocean myśli" ulubiona przeze mnie poetka, prof. Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach - Danuta Mucha pisze m. in.:
"Wiatrem piszę
słowa ciszy
nim znak czasu
liściem spadnie
(...)"
Po raz pierwszy spotkałem się z inicjatywą w Okręgu Łódzkim ZNP zaznaczania na grobach zmarłych nauczycieli, w formie położonej na grobach karty, faktu społecznej pamięci. To piękny gest w coraz bardziej przecież anonimowych relacjach.
31 października 2013
10 faktów manipulowania przez MEN społeczeństwem o rzekomym przygotowaniu szkół do przyjęcia sześciolatków
Skoro PR-owcy ministry Krystyny Szumilas przygotowali rejestr faktów, który ma świadczyć o przygotowaniu szkół do przyjęcia sześciolatków, to równie dobrze można opublikować znacznie więcej, niż tylko dziewięć dowodów na to, że tak nie jest. Tezy MEN są podkreślone "boldem":
1. Od 2009 r. do gmin trafiło 1.953,2 mld zł z budżetu państwa, a 831,5 mln zł ze środków unijnych przeznaczono na realizację projektów.
Jak wynika z raportów Najwyższej Izby Kontroli oraz stanowisk władz samorządowych na szczeblu centralnym i terenowym wspomniane przez MEN środki są kroplą w morzu potrzeb. Ba, jakoś pani minister nie odniosła się do danych sejmowych, że w przyszłym roku na utrzymanie szkół samorządy otrzymają z budżetu o 10 mln zł mniej niż obecnie. To, że do tej pory, co roku, subwencja oświatowa systematycznie rosła, wcale nie jest równoznaczne z tym, że służyło to poprawie sześciolatków w szkołach podstawowych. Jak pani minister ze swoimi służbami przekona nas o korelacji między dotychczasowymi nakładami a ową poprawą, to w to uwierzę. Tymczasem jej argumentacja jest demagogiczna. Żaden rodzic, żaden obywatel nie jest w stanie uzyskać potwierdzenia na prawdziwość tej tezy. Tak więc jest ona artefaktem nr 1
2. Kontrole sanitarne potwierdzają przygotowanie szkół do pracy z młodszym dzieckiem.
Ministerstwo samo przyznaje, że poprawa stanu sanitarnego w placówkach następuje konsekwentnie od kilku lat, ale nadal nie nastąpiła. To tak, jak tłumaczy się mały Jasio w szkole, że się uczył, tylko się nie nauczył.
3. Nauczyciele pracujący w szkołach posiadają kwalifikacje do pracy z młodszym dzieckiem.
Ministra K. Szumilas myli kategorię posiadania kwalifikacji w sensie założonym, tzn. zgodnym z treścią rozporządzenia Ministra edukacji w tej kwestii, z kwalifikacjami rzeczywistymi. Jakoś przemilcza to, że nauczycielem w edukacji zintegrowanej w szkołach podstawowych może być w świetle rozporządzenia ustanowionego przez jej koleżankę K. Hall każdy, kto ma dyplom, ale już niekoniecznie kwalifikacje. Mało tego, znacząco ministrowie PO i PSL obniżyli rangę wymaganego wykształcenia nauczyciela najmłodszych dzieci. Jeszcze na początku lat 90., XX w. trzeba było mieć wykształcenie magisterskie, po jednolitych, pięcioletnich studiach. Dzisiaj uczyć sześciolatka w klasie I wraz z siedmiolatkami może absolwent studiów zaledwie licencjackich, a nawet - co gorsza trzysemestralnych studiów podyplomowych. Takiego obniżenia standardów wykształcenia nie mieliśmy już dawno w polskiej oświacie. Gratuluję dobrego samopoczucia.
4. Poprawia się opieka świetlicowa w szkołach podstawowych.
Poprawia SIĘ. Zwracam tu uwagę na SIĘ. Ciekawe, czy ministerstwo też poprawia się? Raporty nie tylko NIK temu przeczą.
5. Coraz więcej dzieci uczących się w szkołach podstawowych ma możliwość korzystania z posiłków w szkole.
Ma możliwość, to prawda, a ostatnie zbiorowe zatrucia są tego najlepszym dowodem. W większości szkół nie ma już własnych kuchni, stołówek, a zatem zatruwamy dzieci cateringowymi papkami, najczęściej już wystudzonymi. Smacznego, chociaż nie ma do czego.
6. Od lat systematycznie spada liczba uczniów w klasie, w szczególności w szkołach podstawowych.
Tak, ta liczba spada, tylko niespójnie z regulacjami prawnymi. Sama p. Szumilas przyznała, że maksymalna liczba 25 dzieci w klasach I-III będzie wymagana dopiero od 1.09.2014 r. Po co zatem tak kłamać? NIK wykazał, że jest inaczej. Może więc ta liczba spada, ale w ramach kreatywnej statystyki... A co z dziećmi, których rodzice zaufali ministerstwu i jego obietnicom, a teraz ich sześciolatek jest w klasie liczącej prawie 30 uczniów? Mają spadać?
7. W latach 2009-2013 naukę w pierwszych klasach rozpoczęło 240 tys. sześciolatków. Badania TUNSS pokazały, że dzieci, które rozpoczęły naukę w szkole w wieku sześciu lat lepiej czytają, piszą i liczą od swoich rówieśników, którzy pozostali w przedszkolu lub uczęszczali do szkolnej „zerówki".
Proszę podać społeczeństwu, jaki to jest odsetek w poszczególnych rocznikach dzieci, które rozpoczęły w wieku 6 lat edukację w szkole, a nie łączną ich liczbę za okres ostatnich 4 lat. Badania 6- i 7-latków są kompromitacją tych profesorów i doktorów, którzy godzą się na ich demagogiczną, pseudonaukową interpretację, jaka jest zamieszczana na stronie MEN i podawana do publicznej wiadomości, także z udziałem niektórych z nich w spotach za kilka milionów złotych. Podawane wyniki niczego nie udowodniły, a już na pewno nie to, że sześciolatki, które rozpoczęły naukę w szkole lepiej czytają, piszą i liczą od swoich rówieśników w stosunku do pozostających w przedszkolu lub uczęszczających do szkolnej „zerówki".
8. Lepsza jakość edukacji dzieci w młodszym wieku szkolnym
Lepsza jakość od czego? Od tej, jaka miała miejsce dotychczas w edukacji zintegrowanej czy może od edukacji sześciolatków edukowanych dotychczas w przedszkolach? Prosimy o dowody empiryczne, bo na propagandowe trudno jest odpowiadać. Może MEN nie zna wyników jakości wychowania przedszkolnego sprzed okresu forsowania tej politycznej jedynie zmiany strukturalnej, to niech się najpierw z nimi zapozna.
9. Sytuacja demograficzna sprzyja obniżeniu wieku szkolnego i przyjęciu do szkół dodatkowego rocznika dzieci sześcioletnich.
Oczywiście, dlatego zgadzam się z satyrykiem Andrzejem Mleczko, że ów argument ma sens, jeśli zapewnimy każdemu dzisiejszemu sześciolatkowi, który poszedł do szkoły, że będzie mógł udać się na emeryturę o rok wcześniej. Wtedy wyjdzie na jaw rzeczywisty powód tej zmiany.
Jest jeszcze dziesiąty fakt manipulowania, tym razem przez ministrę edukacji - premierem rządu, Jak stwierdzono po wczorajszym, ponad dwugodzinnym spotkaniu - po raz pierwszy od pięciu lat!!! - władzy resortowej i premiera Donalda Tuska z liderami Ruchu Ratuj Maluchy, inicjatorami popartej przez prawie milion Polaków akcji na rzecz referendum w sprawie patologii reform oświatowych, że: (...) rodzice przekazali premierowi wiele uwag i wątpliwości. "O niektórych sprawach Donald Tusk nie wiedział"- mówił Elbanowski. Chodzi między innymi o kwestię cofnięcia do grupy rówieśniczej dzieci, które nie poradziły sobie w pierwszej klasie.
Oto najnowszy przykład dylematu, jaki ma dyrektorka szkoły podstawowej, który jest opublikowany z datą 23.10.2013 r. na stronie Forum Ogólnopolskiego Stowarzyszenia Kadry Kierownicze Oświaty. Przypominam, że jego członkiem, a b. przewodniczącą jest wiceministra edukacji Joanna Berdzik. Dyrektor "irekm1" pyta koleżanki/kolegów dyrektorów, co zrobić?
Rodzic dziecka z klasy I -ej (SP), dziecka 6 -letniego chce złożyć prośbę o skreślenie swojego dziecka z klasy I -ej i przeniesienie go do oddziału przedszkolnego ( O -ka ). Jest wprawdzie koniec października, ale dziewczynka niewiele chodziła do klasy I -ej. Powód głównie emocjonalny. W szkole jako tako, czyli nie było specjalnych problemów dydaktyczno - wychowawczych, ale za to w domu ,,tragedia". Dziecko nie chciało chodzić do szkoły ( biegunka, wymioty, stres przed szkołą - fobia ). Rodzice przerażeni udali się do psychologa i jest sugestia w opinii aby umożliwić dziecku przejście z klasy I -ej do zerówki. Myślę, iż trzeba pomóc dziecku i rodzicom. Jak to obecnie przeprowadzić formalnie? Podanie rodziców, uchylenie decyzji o przyjęciu do klasy I -ej, przyjęcie do zerówki ? Czy może inaczej?
A może złożyć doniesienie do prokuratury? Tylko na kogo? Na nauczycielkę, dyrektorkę szkoły czy panią minister edukacji? Może przeczyta to pan premier Donald Tusk?
29 października 2013
PISA - edukacyjny biznes oświatowy?
Staranna i krytyczna analiza wyników PISA jest (...) obowiązkiem każdego badacza zjawisk oświatowych, a wsłuchiwanie się w rezultaty tych analiz – podstawowym obowiązkiem polityków edukacyjnych. Taka teza pojawia się w niewielkiej rozprawce warszawskich socjopedagogów - Romana Dolaty, Macieja Jakubowskiego i Artura Pokropka zatytułowanej: Polska oświata w międzynarodowych badaniach umiejętności uczniów PISA OECD. Wyniki, trendy, kontekst i porównywalność, (Warszawa: 2013), ale, niestety, sami nie podjęli się tego zadania. Nie po to jednak pisze się takie książki, żeby dokonywać na własnym wytworze autorefleksyjnego seppuku. Dlatego warto tę publikację potraktować jako konieczny punkt wyjścia do studiów i analiz krytycznych, by dostrzec pozory, fałsze i fikcje, jakie niosą z sobą międzynarodowe badania umiejętności uczniów PISA. Trudno bowiem, by ci, którzy byli i są odpowiedzialni za wdrażanie tego programu w naszym kraju, podejmowali z nim jakąkolwiek polemikę.
Polscy politycy oświatowi wpisali się w apologetykę tych badań, w których piętnastolatkowie poddawani są testom wiedzy i umiejętności co trzy lata, a trwa to już od 2000 r. To prawda, że jest to największe przedsięwzięcie w zakresie badań edukacyjnych na świecie, którego wyniki w jednych krajach budzą radość, euforię władz i samozachwyt, a w innych są powodem do narodowej traumy, jak np. w Niemczech, gdzie od lat pisze się o tzw. "szoku PISA". Nam szok nie grozi, chyba, że zaczniemy wreszcie wnikać w istotę tych badań, sens uczestniczenia w nich i ponoszenia z tego tytułu milionowych kosztów, które nie przekładają się ani na lepszą w Polsce edukację, ani na lepszą politykę oświatową. Każdy minister edukacji, nawet ten najmniej kompetentny, a takich była większość, może je wykorzystywać do propagandowej manipulacji opinią publiczną i chwalić się, jak wiele dobrego uczynił jego rząd dla polskich dzieci i młodzieży.
Wyniki diagnoz PISA są ciekawe i jako fakty empiryczne prawdziwe, natomiast sposób ich interpretowania, który ma charakter wysoce selektywny, miejscami wewnętrznie sprzeczny, bardziej ideologiczny, niż naukowy, wymaga jednak przebudzenia. Kiedy zatem socjolodzy, psycholodzy, ekonomiści i pedagodzy zaczną krytycznie analizować oświatowy przemysł PISA? Autorzy wspomnianej książeczki dali Wam wreszcie bardzo intersujące narzędzie.
28 października 2013
Które studia pedagogiczne są lepsze lub gorsze - zaoczne czy dzienne?
Student pedagogiki jednego z naszych uniwersytetów prosi o komentarz do artykułu, jaki ukazał się w portalu pt. "Czy student zaoczny to gorszy student?" Chciał nie chciał sięgnąłem do tekstu, bo problem wydał się dość ważny nie tylko z indywidualnego, ale i społecznego punktu widzenia. Tekst zaczyna się od stwierdzenia: „Dyplom traci na wartości. To główny wniosek z Diagnozy Społecznej 2013”. Nie martwicie się jednak drodzy czytelnicy, bo jest taka uczelnia w kraju – a nazywa się Collegium Civitas – której dyplom ma wysoką wartość niezależnie od tego, kto w niej studiuje i w jakim trybie studiów - twierdzi autorka artykułu. Wydaje się, że mamy tu do czynienia – pod pozorem publicystyki - z formą ukrytej reklamy produktu. Autorka tekstu jeszcze kilka lat temu informowała na jednym z portali społecznościowych, że jest studentką politologii, specjalność dziennikarstwo w ... Collegium Civitas. Nic dziwnego, że pewnie nie tylko wówczas je ukończyła, ale i być może dzisiaj spełnia swój dziennikarski i absolwencki dług wdzięczności. Poruszony przez nią problem jest jednak ciekawy, tylko sposób podejścia wydaje się już znacznie mniej interesujący, bowiem pomija istotne realia akademickiego świata.
W świetle polskiego prawa o szkolnictwie wyższym nie ma to znaczenia, z jakim dyplomem ubiegamy się zatrudnienie, bowiem w jego treści nie znajduje się informacja o tym, czy ukończyło się studia zaoczne (niestacjonarne) czy dzienne (stacjonarne). Kto to zatem może wiedzieć i na jakiej podstawie? Jeżeli przyszłaby do mnie jako potencjalnego pracodawcy osoba w wieku dalece odbiegającym od poststudenckiego i przedłożyła dyplom ukończenia studiów, to już na podstawie porównania rocznika z rokiem jego wydania mógłbym nabyć pewności, że nie studiowała na studiach dziennych. Tymczasem nie jest to takie proste, bowiem na studia zaoczne uczęszcza w coraz większym zakresie taka sama młodzież, jak ta tuż po maturze. Kończąc studia niestacjonarne uzyskuje dyplom z równoległym do własnego rocznikiem, a zatem nikt nie może na tej podstawie stwierdzić, jeśli sama się z tym nie ujawni, czy jest absolwentką takiego czy innego trybu studiów.
I słusznie. Z punktu widzenia oczekiwanych, pożądanych od kandydata do określonej pracy kompetencji nie ma to żadnego znaczenia, w jakim trybie studiował – dziennym czy zaocznym. Ten pierwszy był przecież na koszt podatników, bo są to studia bezpłatne, a ten drugi na koszt własny. Czy tylko z tego tytułu któryś z trybów jest lepszy? Nie. O tym, co jestem wart jako potencjalny pracownik muszę zaświadczyć sobą, swoją wiedzą, umiejętnościami, poziomem aspiracji, motywacją, zaangażowaniem, doświadczeniem itd., itd. Czy to wszystko uzyskałem w toku studiów dziennych czy zaocznych, nie ma najmniejszego znaczenia. Oczywiście, znaczenie ma to, czy mimo osobistego kapitału intelektualnego, społecznego, ekonomicznego itd. jednak posiadam dyplom chociaż częściowo to potwierdzający, a w każdym razie formalnie wymagany przez pracodawcę, który podlega kontroli państwowej. W przypadku pedagogów są wyraźnie określone w ustawie i rozporządzeniach standardy wykształcenia i typ wymaganego dyplomu, ale w żadnej z tych regulacji nie wskazuje się na jakościowo wyższy tryb takich czy innych studiów.
Natomiast czytelnik mojego bloga chce przy tej okazji wiedzieć, bo pyta o to wprost, gdzie ma podjąć studia II stopnia? Byłbym niezmiernie wdzięczny – pisze do mnie - gdybym z pomocą Pana Profesora mógł podjąć refleksję, a następnie decyzję, czy szukać pracy i studiów niestacjonarnych, czy może studiów, które przysposobią mnie możliwie jak najlepiej do znalezienia pracy. W tym rzecz jasna pomóc mu nie mogę, bo nie wiem, jakie ma zainteresowania, kompetencje, pasje, czego oczekuje i co już potrafi. Po licencjacie może przecież podjąć pracę, o ile tylko znajdzie dla siebie miejsce. Gdyby tak się stało, to będzie mógł się zastanowić, jakiego rodzaju wiedzy czy umiejętności mu brakuje, które powinien jeszcze pozyskać, żeby być mistrzem własnej profesji. Wówczas musiałyby być to studia niestacjonarne, które pozwalają formalnie na studiowanie w okresie dni wolnych od pracy, chociaż i to jest względne, bo niektóre wyższe szkoły prywatne czy państwowe organizują zajęcia dla studentów zaocznych już w piątki w godzinach wczesnopopołudniowych. Wielu z nich musi się w związku z tym zwalniać z pracy, by dojechać do szkoły na zajęcia.
Studia zaoczne odbywają się zawsze kosztem:
- własnego zdrowia – przecież nie wypoczywamy w czasie wolnym od pracy, tylko podejmujemy drugą pracę, jaką jest studiowanie i uczęszczanie na zajęcia dydaktyczne;
- rodziny lub najbliższych – bo nie mamy dla nich czasu z racji nieustannej nieobecności w domu, w środowisku;
- własnych dochodów – skoro część zarobków musimy oddać tym, którzy organizują nam kształcenie.
Zapewne lepiej byłoby kontynuować studia na poziomie II stopnia w trybie dziennym, ale ten wymaga wsparcia zewnętrznego – albo rodziców, najbliższej rodziny, partnerki/-ra albo sponsora, o którym to rozwiązaniu z zachwytem rozpisują się portale internetowe wskazując na tzw. sponsoring seksualny dla studentek dowolnych studiów. W przypadku pedagogiki – jak wykazały badania socjologiczne prof. J. Kurzępy – zjawisko to ma wyjątkowe nasilenie, toteż mówi się nawet o wyższych studiach... prostytucji.
Zdecydowana większość wyższych szkół prywatnych prowadzi studia zaoczne, niestacjonarne, w tym w wielu pseudoakademickich firm biznesowych ich założyciele doskonale wiedzą, że dla części osób nie jest istotna wiedza czy umiejętności zawodowe, ogólnoakademickie, ale tylko i wyłącznie posiadanie dyplomu. Im i tak ktoś „załatwi” pracę albo sami uzyskają ją w sposób dalece rozbieżny z ich kompetencjami. Jak ktoś chce, ale zarazem nie potrafi studiować, gdyż poziom własnego analfabetyzmu, dysfunkcji umysłowych, a i często emocjonalnych mu to uniemożliwia, to poszukuje dla siebie firmy-szkoły wyższej, która mu taki dyplom zapewni. Ma w końcu tak samo sprostytuowanych profesorów, o których pisał prof. Jan Hartmann w „Polityce”. Trochę to kosztuje, trochę będzie musiał taki „student” pozorować, ale przecież i tak nabędzie pewności, że w takiej „wsp” jest jak w teatrze: oni udają że kształcą, a on udaje, że się uczy. Rączka rączkę myje, a że obie są brudne... .
Subskrybuj:
Posty (Atom)