01 listopada 2012

Zapalmy świeczki na ICH grobach


Pamiętajmy o tych, którzy w ciągu minionego roku odeszli od nas. Wspólnota ze zmarłymi zbudowana jest na pamięci i tajemnicy miłości, która jest substancją i prawdą życia oraz śmierci. To ona powinna stać się podstawą nie dla jakiejś ortodoksji, ale ortopraksji, czyli na właściwym postępowaniu, o którego jakość upominali się za życia i w swoich dziełach zmarli pedagodzy.

Wszystko przemija, nawet wiara i nadzieja, nie przemija tylko miłość. To m.in. z ich życia i twórczości czerpaliśmy lub jeszcze będziemy korzystać, mimo zakończenia ich obecności wśród nas. Śmierć osób bliskich i cenionych jest też trochę śmiercią nas samych: coś w nas umiera, ale dzięki kulturze i nauce coś się na kolejne lata odradza w nas, w innych, dzieki NIM i nam. Obcując z tymi, którzy przeszli przez bramę śmierci, konstruujemy pedagogię życia i śmierci w jej nieredukowalnej do nicości dwoistości.


Sięgajmy do tajemnicy przekazu, jaki zawarli w swoich dziełach, ale tylko dlatego, że umarli milczą, nie podkładajmy pod ich treści tego, co chcemy, bo oni niczego już wyjaśnić nam nie mogą. Jak pisał ks. Adam Boniecki: Żyjemy, ale nic nie jest tak, jak było przedtem, już nie jesteśmy tacy sami. Płaczemy nad ich śmiercią, jak Jezus płakał przy grobie Łazarza. Płaczemy nie nad nimi, płaczemy nad sobą, nad tym, co w nas umarło, co nam z nas samych umarło, ubyło. Na zawsze i nieodwracalnie.

W okresie 1 listpada 2011 do 1 listopada 2012 r. odeszli od nas m.in. tacy pedagodzy, jak:

Dr hab. Aleksandra Zawiślak prof. Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy – Kierownik Zakładu Pedagogiki Specjalnej w Instytucie Pedagogiki na Wydziale Pedagogiki i Psychologii (zm. 25 października 2012 r.)


Ks. prof. dr hab. Janusz Tarnowski - em. profesor Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie; b. członek Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN; Korczakowiec, pedagog, teolog, filozof wychowania w dialogu egzystencjalno-personalnym
(zm. 23 października 2012 r.)


Prof. dr hab. Mieczysław Łobocki - em. profesor Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie, kierownik Katedry Teorii Wychowania pedagogiki humanistycznej, pedagog, teoretyk wychowania i metodolog badań pedagogicznych, b. członek Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN;(zm. 6 sierpnia 2012 r.)


Dr Anna Lechowicz - pedagog specjalna, terapeutka, twórczyni Centrum Rozwoju Komunikacji przy Zarządzie Głównym Towarzystwa Przyjaciół Dzieci", członkini Stowarzyszenia na rzecz Propagowania Wspomagających Sposobów Porozumiewania się „Mówić bez Słów” (zm. 1 lutego 2012)


Prof. dr hab. Hanna Świda-Ziemba - socjolog, pedagog w dziedzinie badań nad młodzieżą, profesor Instytutu Stosowanych Nauk Społecznych Uniwersytetu Warszawskiego i Szkoły Wyższej Psychologii Społecznej w Warszawie, b. sędzia Trybunału Stanu (zm. 11 stycznia 2012)


Prof. zw. dr hab. Edmund Trempała, dr h.c., em. pedagog społeczny Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy, b. członek Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN; b. członek Centralnej Komisji ds. Tytułu Naukowego i Stopni Naukowych przy Prezesie Rady Ministrów, b. członek Rady Głównej Nauki i Szkolnictwa Wyższego, profesor Wszechnicy Mazurskiej w Olecku, w Katedrze Pedagogiki, profesor Elbląskiej Uczelni Humanistyczno-Ekonomicznej na Wydziale Pedagogiki (zm. 5 grudnia 2011)


Dr hab. Aleksandra Maciarz, prof. Dolnośląskiej Szkoły Wyższej we Wrocławiu, em. profesor Wydziału Pedagogiki, Socjologii i Nauk o Zdrowiu Uniwersytetu Zielonogórskiego, pedagog specjalna w zakresie pedagogiki leczniczej (zm. 22 listopada 2011)


Prof. zw. dr hab. Tadeusz Frąckowiak - pedagog społeczny, kierownik Zakładu Pedagogiki Społecznej Wydziału Studiów Edukacyjnych UAM w Poznaniu, b. prodziekan Wydziału, red. naczelny „Próby i Szkice Humanistyczne” (zm. 19 listopada 2011 r.)


Być może nie uwzględniłem w tym miejscu wszystkich akademickich pedagogów, którzy w ciągu ostatniego roku przekroczyli smugę cienia. Niech pozostaną w naszej pamięci wszyscy, którzy budowali dobro na ziemi, poświęcali się swoim wychowankom, uczniom, studentom, służyli swoim życiem i twórczością wartościom dobra i prawdy. Niech dalej będą cząstką naszego życia.

30 października 2012

Nowe czasopismo oświatowe


ukazał się już trzeci numer nowego czasopisma oświatowego na polskim rynku pod ciekawą nazwą: NOWE HORYZONTY EDUKACJI. Nowoczesna Edukacja, Nauka, Technologie, Innowacje, którego wydawcą jest oficyna Via Ferrata Wojciecha Ratajka we Wrocławiu. Redaktorem naczelnym, kwartalnika jest prof. dr hab. Zdzisław Ratajek z Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach. Periodyk ma piękną szatę graficzną i drukowany jest na kredowym papierze. Widać wysoką dbałość o estetykę, zgodnie z zasadą, że tekstów o jakości edukacji nie warto publikować w czasopiśmie o niskiej jakości edytorskiej. Mimo wszystko, wolę tak profesjonalnie konstruowane edycje od często ważkich problemów, ale prezentowanych przez popkulturowych lub pseudonaukowych autorów na makulaturowym papierze i w wersji on line.

Czasopismo wydawane jest regularnie, z dużą troską redakcji o dobór autorów, jakość oferowanych przez nich artykułów i formę przekazu. W najnowszym numerze są interesujące wywiady, których rozmówcy odsłaniają w polityce rządu przyczyny patologii polskiego środowiska akademickiego i oświatowego. O tym pierwszym wypowiada się b. rektor Uniwersytetu Wrocławskiego - prof. dr hab. Leszek Pacholski, znany z ciętego języka o polskim środowisku akademickim i jasnej wizji koniecznych w nim zmian.

Prof. L. Pacholski mówi zatem o sprawach, które można poszerzyć także o własne komentarze, jak o nadregulacji prawnej w naszym szkolnictwie, ograniczaniu przeze MNiSW oraz PKA autonomii uczelni, fatalnym zarządzaniu publicznymi uniwersytetami, politechnikami czy akademiami, braku w nich zdolnych menadżerów (byle nie wzorować się na tych z wyższego szkolnictwa prywatnego w naszym kraju, bo ma ono w przeważającej mierze patologiczny charakter), braku oceny wiarygodności kandydatów na rektorów, dziekanów, kierowników podstawowych jednostek, którzy mają często sprzeczne interesy, kiedy uwikłani są w dodatkową pracę u konkurencji.

Słusznie wskazuje na to, jak uczelnie publiczne nie strzegą swoich praw własności, pozwalając profesorom uniwersyteckim na pracę w uczelniach prywatnych w tym samym mieście. To jest działanie samobójcze, destrukcyjnie i moralnie podważające wiarygodność instytucji na rynku akademickim. Bizantyjskie podejście do stopni i tytułów naukowych uniemożliwia dostęp do uczelnianych stanowisk uzdolnionych jednostek. Kultywowany jest nepotyzm w zatrudnianiu kadr akademickich, zaś ani rektorzy, ani dziekani nie są rozliczani z marnych osiągnięć pracowników naukowo-dydaktycznych. Uczelnie publiczne przechowują niewydolnych naukowo pracowników, zaś prywatne nieudolnych dydaktycznie, gdyż nauki nie rozwija się w nich z zasady, bo przecież mają służyć prywatnym interesom ich założycieli.


Drugim rozmówcą jest Jan Wróbel - dyrektor I Społecznego Liceum Ogólnokształcącego w Warszawie, które znane jest jako "szkoła demokratyczna na Bednarskiej". To z tej szkoły zamieściłem w rozprawie "Edukacja alternatywna w XXI wieku" (red. Z. Melosik, B. Śliwerski, Kraków, Oficyna Wydawnicza "Impuls" 2010) płytę DVD z reportażem filmowym o genezie powstania i funkcjonowaniu tej szkoły. Szkołę demokratyczną postrzega jako środowisko społeczne, którego nauczyciele chcą realizować ducha demokracji, sami będąc dla swoich uczniów silną elitą intelektualną stanowiącą tak o szkole, jak i zasadach realizowania w niej określonego programu kształcenia i zasad samowychowania. Jak trafnie stwierdza: Szkoła musi reagować na uczniów, których ma, a nie modelować ich tak, jak sobie wymyśliła, bo to się nigdy nie udaje na dłuższą metę.

Szkoła demokratyczna, jaką reprezentuje ów rozmówca, opiera się na edukacji autorskiej nauczycieli, na ich suwerennych pomysłach edukacyjnych, zaś dyrektor interweniuje tylko wówczas, kiedy jest to konieczne. Nauczyciele wspólnie z uczniami budują wspólnotę komunikacyjną, w której uczą się i zdobywają nowe doświadczenia. Dyrektor nie rządzi zespołem nauczycielskim, tylko - samemu będąc jego członkiem - jest kimś, kto zarządza ludźmi przez okres pełnienia swojej roli, a potem wraca na swoje liniowe stanowisko. Do szkoły i chęci uczenia się w niej przyciąga znakomity nauczyciel, a nie oferta programowa. Polska szkoła potrzebuje więcej samodzielności i możliwości wyboru spośród wielu różnych dróg. Jakże ucieszył mnie - zbieżny także z moim punktem widzenia na oświatę w Polsce - pogląd dyrektora i znanego publicysty zarazem:

Nie uważam za niezbędne - stwierdził Jan Wróbel - istnienie kuratorium, ani Ministerstwa Edukacji Narodowej. Nie ma Ministerstwa Rodziny, a rodziny w Polsce istnieją, i większość z nich jest udana. To, co jest niezbędne, to pragnienie rodziców, aby ich dzieci ukończyły szkołę i pragnienie młodych ludzi, aby się kształcić.

29 października 2012

Pedagogika specjalna żegna swoją młodą profesor


Otrzymałem przed chwilą bardzo przykrą wiadomość, że w dn. 25 października 2012 r. zmarła prof. Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego w Bydgoszczy - dr hab. Aleksandra Zawiślak – Kierownik Zakładu Pedagogiki Specjalnej w Instytucie Pedagogiki na Wydziale Pedagogiki i Psychologii. Magisterium w zakresie pedagogiki opiekuńczo-wychowawczej uzyskała w 1981 r. na podstawie rozprawy magisterskiej p.t. "Rola Bydgoskiego Towarzystwa Naukowego w upowszechnianiu wiedzy", którą napisała pod kierunkiem prof. dr hab. Stanisława Michalskiego w Wyższej Szkole Pedagogicznej w Bydgoszczy. Zatrudniona w tej Uczelni po 18 latach pracy w placówkach oświaty specjalnej w 1999 r. przygotowywała i obroniła w 1998 r. pracę doktorską p.t. "Społeczne funkcjonowanie osób upośledzonych umysłowo w stopniu lekkim w rolach rodzinnych” której promotorem był psycholog prof. dr hab. Roman Ossowski. Recenzentami w tym przewodzie byli prof. dr hab. Eugeniusz Bielicki i prof. dr hab. Władysław Dykcik.


Pani dr hab. Aleksandra Zawiślak prof. UKW była aktywnym członkiem Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego oraz Polskiego Stowarzyszenia im. Janusza Korczaka. Wydała kilka znaczących rozpraw z pedagogiki specjalnej, w tym napisany podręcznik:
"Wybrane zagadnienia z pedagogiki specjalnej", Oficyna Wydawnicza "Impuls", Kraków 2009" doczekał się już dwóch wydań(wyd. II było w 2010 r.). Ostatnio opublikowała dwie monografie:

- Jakość życia osób dorosłych z niepełnosprawnością intelektualną, Warszawa: Wydawnictwo "Diffin" 2011;

- Snoezelen (Sala Doświadczania Świata). Geneza i rozwój. Bydgoszcz: Wydawnictwo Uniwersytetu Kazimierza Wielkiego 2009.

Swoje artykuły udostępniała na stronie inetrnetowej,by zainteresowani nie musieli ich szukać w rozproszonych publikacjach zwartych czy czasopismach. Jak rzadko który młody pracownik naukowy udostępniała swoje referaty, zanim jeszcze dokonała po ich wygłoszeniu obróbki redakcyjnej, językowej czy merytorycznej. Dzięki temu mogliśmy korzystać z nich na bieżąco, nie czekając często - jak ma to miejsce w większości wydawnictw pokonferencyjnych - na ich opublikowanie. Przebijała z tego postawa otwartości, bezinteresowności, ogromnego szacunku do studentów i doktorantów, do nauczycieli i pedagogów specjalnych.

Przedmiotem zainteresowań badawczych prof. UKW A. Zawiślak były takie problemy, jak:

Niepowtarzalność jednostki a zmiany w przestrzeni edukacyjnej;

Możliwości zastosowania metod jakościowych do analizy problemów życiowych osób niepełnosprawnych;

Jakość życia osób upośledzonych umysłowo w stopniu lekkim a procesy włączania ich w życie społeczne;

Jakość życia osób z lekkim upośledzeniem umysłowym;

Proces rehabilitacji i włączania w życie społeczne a jakość życia osób z niepełnosprawnością intelektualną;

Tendencje i doświadczenia w zakresie kształcenia specjalnego w wybranych krajach Unii Europejskiej;

Geneza, rozwój i praktyczne zastosowanie terapii Snoezelen w rehabilitacji i kształceniu osób ze specjalnymi potrzebami edukacyjnymi w Polsce i na świecie,

co znalazło swój wyraz w publikacjach zwartych i wielu artykułach.


W swojej pracy naukowej A. Zawiślak koncentrowała się głównie na problemach jakości życia osób niepełnosprawnych. Habilitację uzyskała na podstawie dorobku naukowego i rozprawy p.t. "Jakość życia osób dorosłych z niepełnosprawnością intelektualną", zaś recenzentami w tym przewodzie byli: prof. zw. dr hab. Małgorzata Kościelska, prof. zw. dr hab. Amadeusz Krause, dr hab. Joanna Głodkowska, prof. APS i dr hab. Jacek Błeszyński, prof. UMK w Toruniu. Pół roku temu cieszyła się osobistym sukcesem, jakim było pozytywnie przeprowadzone jej kolokwium habilitacyjne (17 kwietnia 2012 r.), w wyniku którego uzyskała stopień doktora habilitowanego nauk humanistycznych w dyscyplinie pedagogika.


Doskonale pamiętam Ją z konferencji naukowych pedagogów specjalnych a także ze Zjazdu Pedagogicznego, gdyż zawsze promieniała radością i jakże potrzebnym w naszej profesji optymizmem. Na stronie macierzystej Uczelni zapisała sentencję swojej naukowej pracy:

Pedagogika specjalna jest dziedziną dynamicznie się rozwijającą, powiązaną z wieloma innymi naukami i bardzo intrygującą. Kryje jeszcze wiele tajemnic i wciąż zaskakuje nas nowymi wyzwaniami. Mam więc nadzieję, że czytelnicy tej strony sięgną po dalszą lekturę, bo przecież "non scholae, sed vitae discimus" (nie dla szkoły, ale dla życia uczymy się).

Kiedy zmarł jej nauczyciel wychowania fizycznego jeszcze z czasów studenckich, na swojej stronie skreśliła krótkie pożegnanie: Dowiedziałam się, że zmarł Jan Żmudziński. Bardzo mnie to zasmuciło. Uczył mnie w czasach studenckich 4 lata wf-u. Był wspaniałym człowiekiem, przyjacielem ludzi młodych. Często prosił mnie o pomoc w pracach dla AZS-u z racji tego, że pisałam biegle na maszynie. Mogłam go wówczas poznać bliżej i przekonać się, że wszystko robił z wielką pasją. Panie Janku - pozostanie Pan w mojej pamięci jako Niezapomniany Nauczyciel.


Nie przypuszczała, że wkrótce Jej studenci będą nosić w sobie żałobę, bo stracili Wspaniałego i Niezapomnianego Nauczyciela. Dzisiaj środowisko pedagogiczne żegna cenionego pracownika akademickiego, nauczyciela i wychowawcę studentów, człowieka niezwykle wrażliwego i życzliwego. Pogrzeb poprzedzony mszą św. odbędzie się w poniedziałek 29.10 o godzinie 12.00 w Kościele przy ulicy Wyszyńskiego w Bydgoszczy.


(fotografie ze strony zm. A. Zawiślak za Jej osobistą zgodą, którą opublikowała na swojej stronie: Nie mam nic przeciwko pobieraniu tekstów i zdjęć z mojej strony, ale tylko dla zbożnych celów i pod warunkiem podania ich autora. )

Korepetycje


Nic się nie zmieniło w kraju od opublikowania w 2004 r. przez Open Society Institute danych z badań na temat korepetycji w wybranych krajach postkomunistycznych, w tym w Polsce(za tę część odpowiadała z Uniwersytetu Warszawskiego prof. Elżbieta Putkiewicz). Pytano wówczas studentów o to, czy w maturalnej klasie korzystali z korepetycji. Istotnie Polska wypadła dość niepokojąco: 50 proc. sondowanej młodzieży studenckiej przyznało się do korzystania z korepetycji. Są to przede wszystkim uczniowie z rodzin najwyżej sytuowanych materialnie i wykształconych (59 proc.), natomiast w mniejszym stopniu, chociaż przy znacznym wysiłku, uczniowie z rodzin mniej zamożnych, często ubogich, ale świadomych wagi wykształcenia (35 proc.).

To na skutek wyników badań w 2005 r. powstał MEN-owski Ogólnopolski Konkurs „Szkoła bez korepetycji”, który okazał się totalnym fiaskiem zarówno dla organizatorów, jak i szkół. Istotą programu miało być zredukowanie zapotrzebowania na korepetycje, tak by uczniowie szkół, które do niego przystąpią, uzyskiwali wystarczające wsparcie w swojej szkole. Do konkursu zgłosiło się wówczas zaledwie 349 szkół, ale po ocenie nadesłanych przez nie programów zakwalifikowano tylko nieco ponad połowę, bo zaledwie 144 szkoły. To był wyraźny sygnał środowiska nauczycielskiego – nie chcemy tak kształcić uczniów, by nie były im potrzebne korepetycje. Komu są one potrzebne? I uczniom, i nauczycielom. Ci ostatni mogli i nadal mogą w tzw. szarej strefie dorabiać do swoich pensji, wcale już nie takich małych.

Zjawisko jest trudno mierzalne, gdyż większość uczniów korzysta z tzw. doraźnej pomocy rodzinnych korepetytorów lub osób z kręgu znajomych dla ich rodziny, nie płacąc za to lub wyrażając swoją wdzięczność w inny sposób. To jednak nie jest jakaś lepsza, bardziej szlachetna forma korepetycji, gdyż i w pierwszym, i w drugim przypadku odsłania nieefektywność polskiej szkoły publicznej.

Znakomite badania prof. Zbigniewa Kwiecińskiego dotyczące poczucia przydatności lekcji dla osobistego rozwoju uczniów pokazały, że uczęszczanie do szkoły jest z tego punktu widzenia złudzeniem. Na sto jednostek lekcyjnych z różnych przedmiotów średni czas pożyteczny dla rozwoju uczniów (kształcący, poszerzający, porządkujący wiedzę, rozwijający) z 45-minutowej lekcji wyniósł tylko 5,5 minuty (12,2 proc. całego czasu). Czas obojętny dla rozwoju ucznia, ale nieszkodliwy oraz czas szkodliwy, toksyczny dla jego rozwoju, to łącznie 87,8 proc. czasu wszystkich 100 jednostek.

To oznacza, że dzieci są uczone pozorowania, bo przecież jeśli będą miały zaległości, to i tak ktoś je uzupełni. Kto? Albo sam uczeń, albo jego rodzice, albo korepetytorzy, albo organizacje pozarządowe (np. harcerstwo) czy parafie (bezpłatna pomoc dla najsłabszych). W moim przekonaniu powodem tego stanu rzeczy jest ustawowe trwanie przy systemie klasowo-lekcyjnym, który był dobry na przełomie XIX i w całym XX w., ale już zupełnie jest nieadekwatny do przyspieszenia rozwoju i nowych technologii uczenia się oraz dostępu do źródeł wiedzy w XXI w. Nie winię nauczycieli, ale MEN, który utrzymuje archaiczny i patogenny system kształcenia.

Problem korepetycji ma rzecz jasna co najmniej dwa wymiary etyczne.

Po pierwsze, po co uczniowie uczęszczają do szkoły publicznej, skoro ta nie jest w stanie przygotować ich do dalszej edukacji czy pracy zawodowej, a zatem muszą niejako na koszt swoich rodziców uzupełniać tę edukację. Stawia to pod znakiem zapytania etos zawodu nauczyciela i uwarunkowania strukturalne pracy nauczyciela np. obciążenia dydaktyczne (niskie pensum nauczycieli – 18 godz. powoduje, że nauczyciele nie mogą, gdyż nie muszą zajmować się pełnym kształceniem swoich uczniów).

Po drugie, udzielanie korepetycji przez nauczycieli własnym uczniom, którym wcześniej przekazali informację, że w szkole mogą oni co najwyżej uzyskać pomoc do zdania matury na poziomie podstawowym. Na poziomie rozszerzonym, który jest traktowany jako ekskluzywny, powiada się – to nie nasz problem.

Chcesz studiować za darmo, chcesz mieć sukces szkolny - to płać za korki. Oto dewiza - nie tylko polskiej - szkoły publicznej.

28 października 2012

Coolturalne gadżety łódzkie dla młodzieży i turystów


Maciej Kałach napisał w Dzienniku Łódzkim o tym, jak władze miasta postanowiły kreować wizerunek Łodzi wyrażając zgodę właścicielowi internetowego sklepu z pamiątkami na zamieszczenie hasła "I love Łódź" na ... prezerwatywach. To już kolejne posunięcie magistratu na rzecz seksualizacji swojej polityki i także własnego wizerunku. Dopiero co prezydent miasta wyraziła zgodę na sfinansowanie z budżetu miasta uczniom publicznych gimnazjów zajęć instruktażowych w zakresie współżycia seksualnego. Aktywistki fundacji SPUNK już od pierwszej lekcji uczą dziewczęta, jak nakładać prezerwatywę na fantoma penisa.

Rozumiem, że wkrótce tzw. edukacja seksualna będzie łączona z edukacją regionalną, bo - jak twierdzi wspomniany biznesmen - "Miłość do Łodzi można udowadniać zawsze i wszędzie. Nawet podczas igraszek w sypialni. - Liczę na zainteresowanie nowym suwenirem ze strony łódzkiej młodzieży i turystów", oferując jedną prezerwatywę za 5 zł.

"Wasilewski zdradza, że na opakowaniu kondoma chciał umieścić nowe logo miasta z hasłem "Łódź kreuje". - Nie wiem, dlaczego, urzędnicy magistratu odmówili - opowiada przedsiębiorca, który w opisie produktu wymienił jego "możliwe zastosowania". Wasilewski wskazuje, że prezerwatywę można wykorzystać jako "prezent biznesowy", "atrakcyjny produkt dla gości hotelowych" oraz "według innych upodobań". (M. Kałach, Prezerwatywa "I love Łódź", DŁ 27.10.2012)

Też się dziwię, że urzędnicy nie pozwolili p. Wasilewskiemu na umieszczenie tak kreatywnych napisów. W końcu jest to - jak wskazują tablice przy wjeździe do Łodzi - miasto akademickie. Mogę zaproponować nieodpłatnie inne napisy na kondomy jako wizytówki miasta: np. "Kocham się w Łodzi" czy "W Łodzi nie pękam". Tylko patrzeć jak wkrótce o logo miasta wystąpi jakiś producent spirali domacicznych, bo niby dlaczego eksponować w tym mieście patriarchat, skoro ten - zdaniem socjologów - odchodzi już w przeszłość. Wówczas konkurencyjny sklep internetowy mógłby wystąpić o zgodę na napis: "I love w Łodzi" czy "Obcym wstęp wzbroniony".

Każdy produkt rynkowy musi mieć swojego adresata, a ten - jak wynika z wypowiedzi sprzedawcy - jakże atrakcyjnego dla tego miasta gadżetu i pamiątki - jest skierowany do młodzieży i gości hotelowych.

Rodzice gimnazjalistów uczęszczających na kurs seksualny powinni zwrócić się do rady rodziców o zakupienie na koniec roku szkolnego atrakcyjnych gadżetów w ramach nagród za postępy w nauce. Akademicy zaś, organizując konferencje naukowe w tym mieście, powinni spodziewać się załącznika do planu miasta w postaci jakże atrakcyjnej dla gości gumki wraz z hotelami i akademikami, w których będzie można zweryfikować ich przydatność.

Sądzę, że czas najwyższy, aby odbywały się też w Łodzi "zielone szkoły", czyli seks w naturze, w ramach których uczestnicy kursów seksualnych mogliby odbywać praktyki w Parku na Zdrowiu. Okazaliby tym samym miłość do miasta i jego władz.


27 października 2012

Zanik zainteresowań czasopismami naukowymi


Spotkałem się niedawno w jednym z uniwersytetów w naszym kraju z grupą doktorantów i młodych doktorów pedagogiki. Zapytałem ich o to, które z zatwierdzonych przez Minister Nauki i Szkolnictwa Wyższego czasopism naukowych z tzw. listy A, B i C prenumerują, czytają i wykorzystują w swoich pracach nad doktoratem. Wymieniałem po kolei nazwy czasopism, a na ich twarzach malowało się zdumienie. Nikt z nich nie wiedział, że mamy na tzw. liście filadelfijskiej, posiadające współczynnik wpływu Impact Factor (IF), które jest w bazie Journal Citation Reports (JCR) - jedno polskie czasopismo pedagogiczne, które wydaje prof. Stanisław Juszczyk z Wydziału Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Śląskiego, a nazywa się "The New Educational Review". Skoro nie wiedzą, że takie pismo istnieje, to trudno, by kierowali do jego redakcji swoje artykuły.

Nie dziwiło mnie w tej sytuacji, kiedy okazało się, że nie znają w ogóle czasopism z tzw. listy C (ERIH - European Reference Index for the Humanities), gdzie pedagodzy mają już 10 czasopism naukowych. Zaledwie 3 osoby przyznały się do tego, że znają i nawet powołują się na teksty z takich czasopism tej listy, jak "Kwartalnik Pedagogiczny" (tu jednak padł komentarz, że przecież od 2 lat to pismo się nie ukazuje), "Ruch Pedagogiczny" i "Edukacja". O pozostałych periodykach nie mieli zielonego pojęcia. Natomiast w ogóle nie znali czasopism z ministerialnego wykazu - B, czyli pedagogicznych czasopism krajowych, które są wydawane przez m.in. Komitet Nauk Pedagogicznych PAN lub jego zespoły oraz przez wydawnictwa uczelni akademickich i wyższych szkół zawodowych.

Młodzi naukowcy lub zabiegający o ten status nie uczęszczają do czytelni w bibliotekach akademii, uniwersyteckich czy pedagogicznych, bo - jak twierdzą - nie mają na to czasu. Zapytałem zatem, czy może w tej sytuacji prenumerują jakieś czasopismo naukowe? I tu padła zdumiewająca odpowiedź: NIE. A PO CO? Otóż to. Po co są wydawane czasopisma, po co zespoły redakcyjne poświęcają czas na pozyskanie autorów, recenzowanie ich tekstów, redagowanie każdego numeru i pozyskiwanie środków na druk oraz dystrybucję, skoro i tak mało kto jest nimi zainteresowany? W okresie wiadomego nam quasitotalitaryzmu czasopisma pedagogiczne były często jedynym, najszybszym i "gorącym" źródłem wiedzy o wynikach badań naukowych, nowych teoriach, koncepcjach czy akademickich sporach. Dzisiaj wydaje się tak dużo książek naukowych i naukawych, popularnonaukowych i literatury faktu, że młodzi adepci nauk pedagogicznych nie są w stanie nadążyć z odnotowaniem ich obecności na rynku, a co dopiero mówić o ich przeczytaniu i napisaniu recenzji czy wykorzystaniu rozpraw do własnych badań i publikacji.



Co młodzi zatem czytają? Czy w ogóle czytają? Skoro nie prenumerują czasopism pedagogicznych, to czy kupują książki naukowe? Okazuje się, że książek też nie kupuje zdecydowana większość z nich. Jeszcze trochę, a okaże się, że nie ma komu i po co pisać. Już wiadomo, że nie ma takiego sensu, jaki miał miejsce w społeczeństwie modernistycznym, wydawanie czasopism naukowych. Chociaż wpisanie części z nich na listę B przez minister B. Kudrycką, co zresztą krytycznie analizuję i oceniam w swoim najnowszym artykule w "Forum Akademickim" (2012 nr 10), może skutkować, jeśli już nie prenumeratą, to może chociaż czytelnictwem strony, na której są podane warunki pisania artykułów, recenzji czy sprawozdań z pedagogicznych wydarzeń. Tylko patrzeć, jak czytelnie czasopism staną się zbyteczną przestrzenią, gdyż przebywać w nich będzie jedynie ich pracownik.

26 października 2012

Szkoła akademickiego "kupczenia", czyli pedagogika w warzywniaku


Właśnie napisał do mnie jeden z pracowników wyższej szkoły prywatnej (tzw. "wsp") o tym, jak to kanclerz szkoły, w której pracuje, kiwa zatrudnionych przez siebie pracowników-nauczycieli. Strategia działania jest tu banalnie prosta, jak w pseudo biznesie, w firmach, które nastawione są na wyłudzanie pieniędzy od naiwnych klientów tak długo, jak tylko się da, to znaczy - aż się sami nie zorientują.

Najpierw taki kanclerz roztacza wizje przed kolejnym kandydatem na uczelnianego profesora, kiedy ściąga do siebie doktora habilitowanego. Ściąga, bo musi, bo nie ma wyjścia, gdyż ministerstwo wykryło braki kadrowe. O lewiźnie kandydat nie ma pojęcia, bo i skąd. To stwarza kanclerzowi pole do popisu. Zaprasza na rozmowę, a jakże - herbatka lub kawka, ciasteczka i owoce a nawet jakiś mały prezent (jak w hipermarkecie - w ramach promocji). Rozmowę zaczął od dowartościowania kandydata do pracy, kiedy dowiedział się od swoich "służb", że nie jest on akceptowany w swoim uniwersytecie. Nikt go nie ceni, nikt mu nie powierza funkcji, a na stanowisko profesora uczelnianego musi czekać. A tu - natychmiast, od rączki.
A co to za różnica, czy będzie miał stanowisko profesora, czy nie, skoro kanclerz i tak traktuje go jak sztukę "mięsa armatniego". Kanclerz nie dociekał powodów jego wykluczania w uniwersytecie, miał bowiem świadomość tego, że jak wmówi mu, iż postrzega go jako wybitnego profesora, który tylko w tej "wsp" może w pełni realizować swoje marzenia, jak dopieści go pokusą wyższej płacy a niższych wymagań i obciążeń dydaktycznych, to ten pęknie. I pękł. Klinicyści powiadają: im bardziej ktoś jest sfrustrowany, tym łatwiej coś uzyskać od niego.


Opuścił swój uniwersytet, a w następstwie tego został także opuszczony przez dotychczasową społeczność, znajomych (co potwierdziło zrazu jego wcześniejsze przekonanie, że był nieakceptowanym odludkiem, dziwakiem). Nie mógł spodziewać się tego, że wkrótce zostanie wykluczony i z tego miejsca pracy, bo wpadł w pułapkę zamkniętych za sobą drzwi. Kanclerz wie, że on nie ma powrotu, bo skoro się zwolnił, to już nikt tego doktora habilitowanego nie przyjmie z powrotem do pracy. Niby taki samodzielny, a nie zorientował się, że ów kanclerz potrzebował go jak mebel do pokoju na czas zbliżającej się w szkole akredytacji oraz prolongaty własnych zysków.

Kiedy audytorzy wyjechali, a szkółka uzyskała pozytywną ocenę, prawda została odsłonięta. Nagle okazało się, że płace już nie mogą być tak wysokie, bo jest kryzys finansowy i demograficzny. Ów mianowany profesor musi zatem zgodzić się na większe pensum dydaktyczne, bo przecież szkoły nie stać na więcej pełnoetatowych pracowników. Kanclerza już nie obchodzi to, że ten musi dojeżdżać do "wsp" z daleka. Wiedziały gały co brały. Kanclerz zakupił mieszkanie, w którym ów habilitowany doktor może przenocować i odrobić swoje zajęcia w kilka dni. Jak szkoła zbankrutuje i trzeba będzie ją zamknąć, to mieszkanko kanclerzowi pozostanie i będzie mógł na nim zarabiać, albo urządzi tam sobie jeszcze jedną garsonierę.

Takie manewry ów kanclerz już przećwiczył na innych. Ostatnio zobowiązał jednego z doktorów do prowadzenia większej liczby zajęć dydaktycznych, niż były mu przypisane na początku roku akademickiego. Gdy ten odmówił, został następnego dnia zwolniony z pracy dyscyplinarnie. Zemsta kanclerza okazała się bowiem słodka. Kto go nie słucha, ten traci. Kto nie wczuwa się w jego problemy, ten nie jest lojalny, ba, jest - jego zdaniem - niemoralny, bo naraża pozostałą do dyspozycji kanclerza - niewydolną dydaktycznie i naukowo - kadrę nauczycielską na dodatkowe obciążenia. Ktoś w końcu musi w tej szkółce pracować. Rektor z różnych powodów pracować nie może, prorektor też (jak kanclerz mówi o nim pieszczotliwie, poza jego plecami - "dzieciorób na pasku płac"), paru emerytowanych profesorów tym bardziej, to ktoś musi. Na kogo wypadło? Na młodego, zdezorientowanego w całej intrydze. Nadwyżka doktorów na rynku "niewolniczej" pracy sprzyja temu, by potencjalni do zwolnienia (do zastąpienia), wykonywali ją za innych.

Rynek zaczyna się kurczyć. Niektóre szkoły już zrezygnowały z prowadzenia studiów na niedochodowych kierunkach. Kanclerz nie będzie dokładał do tego biznesu z własnej kieszeni. On jeszcze musi wyciągnąć jak najwięcej się da, póki są studenci, zanim ogłosi upadłość albo zostanie do niej zmuszony. Niektórzy już zatrudniają tańszych profesorów, mniej wymagających (np. będących już na emeryturze) lub sięgają po tzw. rezerwy wschodnie – ukraińskie i południowe, czyli słowackie lub słowackopodobne. Jak jakiś profesor jest niezadowolony, albo wydaje mu się, że jest niezastąpiony, to kanclerz szybko udowodni, że jest inaczej.

Jak rynek, to rynek. W warzywniaku typu „wsp” zostaje ten, kto się taniej sprzedaje, jest grzeczny, w nic się nie wtrąca, niczego nie docieka. Ma stawiać się na żądanie kanclerza, być do jego dyspozycji, albo nie wchodzić mu w drogę. Kiedy nie wytrzyma i sam odejdzie, jak jeden z doktorów, który poinformował kanclerza wspomnianej szkółki, że nie ma zamiaru dla niego dalej pracować, bo widzi lipę w kierowanej przez niego instytucji, to musi być przygotowany na nieprzychylne mu komentarze. Kanclerze rozpowiada, jak to pozbył się najgorszego pracownika. Kto sprawdzi, że to on wymówił mu współpracę? Psycholodzy określają ten typ obrony mianem mechanizmu „słodkich cytryn”.