20 sierpnia 2012

Nauczycielska dola


Nauczyciele mieli ochronę i wsparcie władz państwowych wcześniej, niż wskazuje się w debacie na temat czasu i innych uwarunkowań jakości pracy pracowników przedszkoli oraz szkół. To nie Karta Nauczyciela z 1982 r. zapewniała im wiele przywilejów. Mało kto pamięta, że w dn. 27 kwietnia 1958 r., a więc 54 lata temu, została przyjęta przez Sejm PRL Ustawa o prawach i obowiązkach nauczycieli (Dz.U. PRL poz.63). To, co wówczas zyskali nauczyciele, zostało im częściowo odebrane właśnie w 1982 r. za cenę m.in. obniżenia pensum dydaktycznego. Ustawa z 1958 r. zawierała wiele korzystnych propozycji dla kandydatów do pracy w tym zawodzie, a był to okres drobnej „odwilży” po październiku 1956 r. Jak na socjalizm, który obiecywał obywatelom egalitaryzm, to jednak już na przykładzie tej grupy zawodowej widać było strukturalnie generowane nierówności.

Nauczyciele otrzymywali pobory w zależności nie tylko od poziomu wykształcenia czy stażu pracy, (co jest zrozumiałym czynnikiem różnicującym), ale także ze względu na typ szkoły oraz zajmowanego w niej stanowiska. Tym samym najniżej opłacani byli nauczyciele przedszkoli, a najwyżej liceów ogólnokształcących, najniżej tzw. liniowi nauczyciele, przedmiotowcy, a najwyżej pełniący w przedszkolach czy szkołach funkcje (wychowawcze, opiekuńcze, bibliotekarskie, polityczne czy kierownicze). Dodatkowe wynagrodzenie nie było jednak ustalane przez dyrektora placówki w zależności od tego, kogo lubił czy nie, ale określane było przez Radę Ministrów w odpowiednim rozporządzeniu.

Ustawodawca gwarantował wówczas także wsparcie członkom rodziny nauczyciela. Tak np. dzieciom nauczycieli przyznano przy równych z innymi dziećmi warunkami prawo pierwszeństwa w korzystaniu z internatów, burs i domów akademickich oraz prawa pierwszeństwa w przyjmowaniu do szkół przy równych wynikach egzaminów.

Nauczyciele podejmujący po raz pierwszy swoją pracę otrzymywali jednorazowy zasiłek na zagospodarowanie się w wysokości dwumiesięcznego należnego im uposażenia. Sam też zatrudniając się w szkole dobrze pamiętam, jak ten zasiłek był mi pomocny, gdyż mogłem zakupić sobie książki i ubranie. Kto pracował w Warszawie, otrzymywał pensję podwyższoną o 10%. Płace generalnie były mało motywujące, gdyż z publikowanych tabel „Stawki uposażenia miesięcznego nauczycieli wg ilości lat pracy pedagogicznej” wynikało, że jak zaczynało się pracę w szkole z pensją wysokości 1 tys. zł, to kończyło ją po 25 latach pracy z pensją wysokości 1,5 tys. zł.

Uposażenie zasadnicze z 10% zwyżką otrzymywali też nauczyciele, którzy posiadali ukończone studia wyższe, zaś podejmujący pracę w szkołach zawodowych, nauczający przedmiotów zawodowych, mieli podwyższaną płacę o 20%. Najlepiej zarabiało się w PRL w ministerstwie oświaty i wychowania lub we władzach oświatowych miasta stołecznego Warszawa, gdyż w porównaniu z w/w podstawową pensją nauczyciela płaca w ministerstwie mogła wynieść 2, 2 tys. zł. plus dodatek specjalny w wys. od 600 do 900 zł, zaś w urzędzie warszawskim stanowiła odpowiednio 1,8 tys. zł a dodatek specjalny wynosił 400-900 zł. Jak urzędnik miał sześcioro dzieci i był w związku małżeńskim, w którym żona tez pracowała (w dowolnym zawodzie) to był całkowicie zwolniony z podatku od wynagrodzenia, podobnie, jak w sytuacji, gdy sam wychowywał pięcioro dzieci.

Pracowałem w l. 70. i 90. w szkole podstawowej w Łodzi, ale ci, którzy wybrali pracę na terenie wsi lub osiedli czy miast do 2 tys. mieszkańców, mieli prawo do bezpłatnych mieszkań w miejscu pracy, zaś prezydia gromadzkich rad narodowych miały obowiązek zapewnienia możności zakupu opału wg norm ustalanych dla ludności miast oraz bezpłatną dostawę opału do mieszkań nauczycieli. Mało tego, nauczyciel wiejski miał zapewniony bezpłatny dowóz do lekarza lub szpitala, gdy zachodziła taka potrzeba lub członkowi jego rodziny, gdy taka pomoc znajdowała się poza miejscem jego zamieszkania. Nauczyciele korzystali też z 50% ulgi przy przejazdach kolejami. Ba, także korzystały z tego prawa żony b. pracowników pedagogicznych oraz mężowie takich pracowników-kobiet w okresie ich życia.

miejsce na okres maksymalnie jednego roku, zgodnie z zarządzeniem Ministra Zdrowia z 23 marca 1957 r. Czas pracy był dłuższy, niż obecnie czyli z mocy Karty Nauczyciela, gdyż w przedszkolach i szkołach podstawowych nauczyciele mieli 30 godzinny tydzień pracy, natomiast w klasie VII (ostatniej), ze względu na szczególne warunki pracy z uczniami przygotowywanymi do szkoły średniej, ich godziny lekcyjne były rozliczane wg następujących zasad:

1 godz. rysunku, prac ręcznych, śpiewu przeliczana była na 1:1/9 godz.; 1 godz. wf, historii, geografii, geologii przeliczana była na 1:1/3; 1 godz. matematyki, języka ojczystego, fizyki, chemii, biologii przeliczana była na 1:8/7godz. Nauczyciele mogli też starać się o obniżenie ich wymiaru godzin na czas określony lud do odwołania, np. ze względu na zły stan zdrowia, na kształcenie się, na wykonywanie prac zleconych przez władze, na szczególne warunki pracy.

Mówienie zatem, że nauczyciele byli i nadal są najniżej zarabiającą grupą zawodową jest sprzeczne z czynnikami, które mimo wszystko powodowały jego wysoką atrakcyjność. Płace nie były najwyższe, to prawda, ale inne warunki pracy sprzyjały łączeniu własnej pasji zawodowej z życiem osobistym. Czy dzisiaj jest gorzej? Czy nauczycielom nie poprawił się standard życia? Bo to, że poprawił się standard pracy zawodowej, to nie ulega dla mnie wątpliwości. Nie ma cenzury, jest wolny rynek dostępu do pomocy i podręczników szkolnych, możliwość poprawy statusu w zależności od awansu zawodowego, itd. Warto zatem dyskutując o tym, co jest mocną stroną tego zawodu, a co jego słabszą, brać pod uwagę tzw. usytuowane poza podstawową płacą przywileje.

Oczywiście, nie jestem zwolennikiem powrotu do PRL. Jestem natomiast za tym, by płaca nauczyciela była na tyle wysoka, żeby stanowiła podstawowy dochód dla utrzymania rodziny i godnego samorozwoju zawodowego. Czy należy to łączyć z czasem pracy nauczyciela? Jak władze podwyższą pensum dydaktyczne (szkolne) do 40 godzin tygodniowo, to muszą liczyć się z tym, że i podstawowa płaca nauczyciela powinna wzrosnąć o 110%! Jeśli to miał na uwadze Prezydent III RP, kiedy mówił o potrzebie "wykupienia" Karty Nauczyciela, to jestem ZA, ale nie przypuszczam, by takie rozwiązanie miał na myśli. Być może znowu chce się czymś skusić związkowców, by odstąpili od swoich roszczeń.

Większość nauczycieli byłaby z formalnego rozstrzygnięcia sprawy liczby godzin pracy w szkołach zadowolona, bo po zakończeniu swoich obowiązków w szkole czy przedszkolu nie musiałaby realizować ich w domu, obciążając swoją nieobecnością w życiu własnej rodziny. Od jak liczonych godzin pracy i gdzie realizowanych nauczyciele mogliby już być ze swoją rodziną, zamiast ślęczeć nad sprawdzaniem zeszytów czy poczty elektronicznej od dyrekcji, rodziców i/lub uczniów?


19 sierpnia 2012

Na koloniach fajnie jest



Minęła już połowa sierpnia. Powoli dobiegają końca kolonijne turnusy. Miałem tego lata możliwość zaobserwowania kolonijnego życia dwóch turnusów w jednym z ośrodków nadmorskich. Nie jest to zatem podstawą do jakichkolwiek uogólnień, a jedynie okazją do sformułowania kilku spostrzeżeń i refleksji. Oba kolonijne turnusy odbywały się nad polskim morzem, dzięki czemu nie było obaw, że dzieci nie zostaną na nie dowiezione i z powrotem odwiezione do miejsc zamieszkania, gdyż Polska to nie Egipt, a organizatorami kolonii nie było żadne z upadłych biur turystycznych.

W jednym ośrodku, usytuowanym w obskurnym budynku z lat głębokiego socjalizmu, nieestetycznym, brudnym, z małymi pokoikami dla dzieci, program zajęć był standardowy:

rano ok. 7.00 - pobudka
poranna toaleta

śniadanie 8.30-9.00

czas wolny : 9.00-10.00 (dzieci nudzą się w pokojach, niekoniecznie własnych)

I wersja - piękna pogoda:

Wyjście na plażę - czas wolny. Nikt niczego dzieciom nie organizuje. Jak, niestety, niektóre chcą się kąpać w morzu, to łaskawie ratownik czy wychowawca stanie na brzegu i będzie je dozorował. Żadnych jednak zabaw w wodzie czy nauki pływania dla tych, które jeszcze tego nie potrafią, nikt nawet nie ośmiela się zorganizować, bo i po co się przemęczać? Ratownik jest od tego, by mógł pokazać swoje gładkie i umięśnione ciało (cyt. za blogiem prof. Jana Hartmana) oraz podrywać nieco młodsze od siebie dziewczyny.

Pozostałe dzieci leżą bezmyślnie na kocach. Młodsze bawią się w piasku i piaskiem. Średnie wiekowo - grają w karty, większość gra na telefonie komórkowym, jeszcze inne popalają pod kocem fajki, a starszaki interesują się swoją i cudzą cielesnością, a nawet seksualnością. Wychowawcy kolonijni w tym czasie siedzą na odrębnym kocyku i flirtują ze sobą. W końcu są młodzi i też się nudzą z dala od domu. Zapewne kończyli e-kursy dla wychowawców kolonijnych, więc lubią trzymać się z podopiecznymi na dystans.

II wersja - na brzydką pogodę, tzn. taką, że lekko mży lub jest pochmurno i nie można pozbyć się dzieci wyjściem z nimi na plażę:

Czas wolny. Dzieci mogą snuć się ulicami nadmorskiego kurortu, gdzie rozstawione jest najgorsze badziewie, chińszczyzna - zabawki śmierdzące, prymitywne, jakieś gadżety, tandetne souveniry i namioty z tanią odzieżą czy bublowatymi książkami, które zalegały w hurtowniach, bo nikt nie chciał ich kupować. A tu, dzieci z nudów przejdą się wzdłuż straganów i wszystko kupią. Dziewczynki zamówią sobie za 5 zł uplecenie im kolorowego warkoczyka (przy czterech - piąty będzie za darmo), a chłopcy kupią sobie gumki lub ktoś im rozda za darmo. Nikt ich do spędzania tego czasu w mieście nie przygotowuje, nie rozmawia z nimi, poza wcześniejszymi ostrzeżeniami i zasadami, dokąd wolno im iść (jak daleko) i na jak długo.

Nikt nie zorganizuje tym dzieciom chociażby jakiejś gry terenowej. Bo i po co? Panie wychowawczynie wyskoczą sobie w tym czasie do kawierenki, panowie - wychowawcy na podryw lub jak dzieci znużeni będą łazić uliczkami ociekającymi starym, wysmażonym olejem w pobliżu stoisk z frytkami czy goframi. Nikogo los wychowanków nie interesuje. Chyba, że któreś dziecko nie ma kieszonkowego i boi się samo chodzić po mieścinie, to wówczas wychowawczyni się takim zaopiekuje, tzn. weźmie je ze sobą. Koloniści mają zatem programowe zajęcia: "czas wolny". Starszaki, tzw. młodzież, wymykają się do swoich pokoików, by dalej wzajemnie postudiować swoją cielesność, skoro tyle jest o niej w internecie i w reklamach.

O godz. 13.00 jest obiad. Przy stołach słychać głośne rozmowy podekscytowanych dzieciaków. W końcu miały wolność (czas wolny), a więc jest o czym opowiadać, co porównywać. Od czasu do czasu słychać wrzask jednej z wychowawczyń: "CISZAAAAAA! Zamknąć mordy jak siedzicie przy stole!" Tej pani pewnie przeszkadza to, co czyni młodzież, a co jej przeszkadza w rozmowie z koleżankami czy kolegami wychowawcami. Oni przecież mają swój odrębny stolik, a dzieciaki są zbyt głośno.

Po obiedzie nareszcie jest dla wychowawców wymarzona "cisza poobiednia", czyli dla dzieci i młodzieży - "czas wolny". Ten ma im kojarzyć się z odpoczynkiem, relaksem, więc niektórzy w parach kontynuują studia swojej cielesność i wydolności bytowej. Wychowawcy w tym czasie też, przynajmniej niektórzy. Nikt nie wie, gdzie są, bo ich pokoiki są zamknięte. Po co dzieciom na kolonii wiedza o tym, co zrobić z czasem wolnym? Niech same sobie go zorganizują i wypełniają.

Brama od ośrodka jest non stop otwarta. Każdy może wejść na ten teren i wyjść niezauważonym, kiedy tylko chce. Nikt tego nie monitoruje, toteż i nikt nie wie, czy koloniści są na pewno w budynku lub w jego pobliżu. Po co? Jest cisza poobiednia, a tej nikomu zagłuszać nie wolno.

Ok. godz. 15.30 dzieci mają podwieczorek i zajęcia popołudniowe, które polegają na tym, że jak jest brzydka pogoda, to mogą sobie pójść do miasteczka, bo już je dobrze poznały i wiedzą, jak trafić na kolonię z powrotem, a jak jest względnie dobra pogoda, to mogą iść na plażę (tu organizacja zajęć jest jak wyżej), albo któryś z wychowawców organizuje jakieś zajęcia, oczywiście najlepiej sportowe. Rzuca się chłopcom piłkę do nogi i pozwala im grać w nogę, a dziewczynkom daje się hula-hop, rakietki do badmintona lub organizuje zajęcia z ostatnio modnych znowu plecionek (filofun) czy malowania/rysowania.

Tak zleci czas do kolacji, która jest o godz. 18.00.

A po kolacji wychowawcy mają problem, bo dzieciaki się nudzą i spać jeszcze nie chcą w swoich pokojach i w swoich łóżkach. Coś by porobiły. Puszcza im się w świetlicy, czyli śmierdzącej zapachami po całodziennych posiłkach stołówce nagrania z jakąś muzyką, żeby sobie potańczyli. Przepraszam za słowo muzyka, bo to, co się im puszcza, jest niczym innym, jak "jednostajnym łomotaniem na bazie 4 akordów". Ważne, by sobie poskakali, wyszaleli się według własnych wzorów czy oczekiwań. Tańca ich też tu nikt nie nauczy, że nie wspomnę o elementach dobrego zachowania. Uczą się zatem od siebie.

Ok. 21.30 jest przygotowanie do ciszy nocnej, czyli wieczorna toaleta, a o 23.00 muszą już być w pokojach zgaszone światła. Nareszcie!!! - myślą sobie dzieciaki i ich wychowawcy. Jedni od drugich są uwolnieni. Teraz muszą sobie sami zorganizować czas nocnych wrażeń. Jedne dzieciaki będą jeszcze czytać, inne coś pisać, a inne poszukiwać dobrego towarzystwa.

Na koloniach fajnie jest. Tę monotonię, czyli wysoką atrakcyjność wolnoczasową przerywają całodniowe wycieczki do miast, gdzie są jakieś zamki lub muzea i 'czas wolny", dyskoteki oraz jakieś zawody sportowe. To koloniści lubią, bo jadąc autokarem można trochę poszaleć, pośpiewać lub odespać nieprzespaną noc. Nie ma gotowanego obiadu, gdyż dzieci otrzymują "suchy prowiant" na drogę. Jak wrócą na kolonię, to wieczorem czeka na nie obiado-kolacja. No i wreszcie następuje po wycieczce wspomniana już "cisza nocna", czyli "czas wolny".

Żal z takiej kolonii wyjeżdżać dzieciom i młodzieży. Zawarły tyle ciekawych znajomości, poznały trochę siebie, nowe koleżanki i kolegów. Mają tyle wspólnych wspomnień z minionych dni i "czasu wolnego"....


18 sierpnia 2012

Cynicy w szkolnictwie wyższym



Wywiad z byłym dziekanem jednej z wyższych szkół prywatnych:

Jak doszło do tego, że postanowiłeś zostać dziekanem w jednej z wyższych szkół prywatnych?

- Ani o tym nie marzyłem, ani do tego nie dążyłem. Jestem naukowcem, więc w złożonej mi propozycji przez założyciela szkoły odczytałem zaproszenie do współpracy, w której będę mógł realizować własne idee, własne podejście do dyscypliny naukowej. Jasno określiłem swoje warunki, wśród których kluczowym był ten, że nie będę dziekanem malowanym. To nie mnie zależało na pełnieniu tej roli, toteż jeśli ktoś postanawia mi ją powierzyć, to musi mi zaufać i realizować standardy, które w żadnej mierze nie mogą naruszać zarówno prawa, jak i akademickich obyczajów.

Rozumiem, że w wyniku rozmów zostały uzgodnione warunki progowe dla obu stron?

- Niestety, nie. One miały charakter jednostronny, to znaczy, że zapewniono mnie o spełnieniu moich oczekiwań, ale w żadnej mierze nie zostały określone warunki współpracy z założycielem szkoły, które zobowiązywałyby go do czegoś więcej, niż odpowiadanie na moje sugestie czy prośby. Od samego początku było wiadomo, że rozwój szkoły musi być podporządkowany regułom akademickim, a nie biznesowym. Te ostatnie były istotne, ale nie mogły mnie interesować, gdyż zawsze uważałem, że każdy musi znać swoje miejsce i kompetencje, by odpowiadać za to, na czym zna się najlepiej.

Wspólnym mianownikiem miało być dobro nowego projektu akademickiego wraz z jego społecznością, to znaczy tak studentami, nauczycielami akademickimi, jak i pracownikami administracyjno-technicznymi. Ustaliliśmy, że za sprawy organizacyjno-techniczne (infrastrukturalne) i ekonomiczne będzie odpowiadać założyciel, a zarazem kanclerz szkoły, ja zaś całkowicie będę ponosił odpowiedzialność za rozwój akademicki powierzanego mi wydziału, programowy i kadrowy (ale też tylko i wyłącznie w zakresie dydaktyczno-badawczym).

To świetny układ, bo nie musiałeś przejmować się stroną ekonomiczną jednostki organizacyjnej szkoły.

- Świetny i uczciwy zarazem, gdyż nie do mnie należało podejmowanie działań, których celem miałoby być pozyskiwanie środków. To był także znakomity układ dla założyciela szkoły, bowiem mógł wszem i wobec posługiwać się moim nazwiskiem do otwierania drzwi, nawiązywania kontaktów, z czego zresztą często korzystał, nawet nie informując mnie o tym. Uważałem jednak, że jak szkoła będzie prowadzona uczciwie, rzetelnie i atrakcyjnie w sensie programowym, to pieniądze same do niej trafią w taki czy inny sposób. Zwiększy się bowiem zainteresowanie studiami na kierowanym przeze mnie wydziale, a bardzo dobra o nich opinia będzie najlepszą rekomendacją także dla innych podmiotów, z którymi wydział mógłby współpracować.

Co się stało, że złożyłeś rezygnację ze swojej funkcji i postanowiłeś całkowicie zerwać więzi z tą szkołą w sytuacji, gdy była ona w pełnym rozkwicie, a zainteresowanie podejmowaniem w niej studiów przerosło wszelkie oczekiwania założyciela?

- Moja rezygnacja była spowodowana tym, że zostały wielokrotnie w ostatnim roku akademickim mojej pracy naruszone przez założyciela szkoły wszelkie standardy, zarówno prawne, kompetencyjne, jak i obyczajowe. Pisała o tym prasa, gdyż groziła nam utrata uprawnień do ksztalcenia na kierunku pedagogika. Założyciel postanowił prowadzić własną politykę funkcjonowania szkoły i jej wydziałów bez jakiegokolwiek porozumienia ze mną, bo nie wiem, jak było z innymi dziekanami. Kiedy mówię, że czynił to bez porozumienia, to nie oznacza, że mnie o tym nie poinformował. Zakomunikował to, żądając ode mnie pełnej lojalności, to znaczy wyrzeczenia się osobistego wpływu na sferę akademicką funkcjonowania wydziału.

Nagle okazało się, że założyciel chce być nie tylko właścicielem, ale i rektorem, dziekanem, kierownikiem katedr, ja zaś – spełniwszy swoją rolę – powinienem teraz oddać mu lejce i pozwolić na kierowanie wozem w kierunku, który był absurdalny w wyniku ignorancji i zakulisowych wpływów jego osobistych „doradców”. Dla mnie tego typu komunikat był równoznaczny z zakończeniem swojej misji. Nie widziałem powodu, by podpisywać się pod działaniami ignoranta i dyletanta.

Nie żałujesz swojej decyzji?

- W żadnej mierze. Problem sprowadzał się do tego, że to nie mnie ta szkoła i tworzony przeze mnie wydział była potrzebna, ale ja tej szkole i kierunkowi studiów. Skoro jej założyciel doszedł do wniosku, że nie jestem już tu potrzebny, co czynił zresztą w różnych formach, nie mających miejsca w normalnych, uczciwych stosunkach międzyludzkich, odszedłem, gdyż nie znoszę hipokryzji, zakłamania i naruszania prawa. Na to bym nigdy się nie zgodził, a do tego usiłowano mnie nakłaniać. Wszystkie swoje decyzje podejmuję samodzielnie i ponoszę za nie pełną odpowiedzialność. Nie zdarzyło się jednak, bym kogoś zdradził, oszukał czy podejmował w ramach współpracy, poza jego plecami, działania na jego niekorzyść.

Nie dało się tego uniknąć?

- Nie, gdyż jeśli twój współpracownik, który jawi się najpierw jako partner, pozbawia cię twojej suwerenności, to masz do wyboru, albo stać się posłusznym jego wizji pracownikiem (a to nie ma już charakteru współ-), albo musisz zatroszczyć się o swoją suwerenność, uwzględniającą rzecz jasna wspólnotę celu. Jeśli założyciel podejmuje fatalne decyzje, kompromitujące nie tylko jego, ale także narażające władze uczelni na utratę wiarygodności i zaufania, to trzeba nie mieć poczucia odpowiedzialności za wspólnotę akademicką i poczucia własnej godności, by na to pozwalać.

Dla ignoranta nie ma jednak problemu. Wydaje mu się, że wszystko i wszystkich można kupić, że ludzi można traktować tylko i wyłącznie instrumentalnie, szantażując ich, manipulując nimi zastraszając lub zaskarbiając sobie akurat tych najmniej produktywnych i najmniej dotychczas oddanych szkole.

To miałeś ciekawe doświadczenie.

- Istotnie, w przyspieszonym tempie dostrzegłem całe to towarzystwo, które kręciło się wokół założyciela, jako jego pracodawcy. Zobaczyłem, że rektor takiej szkoły nie dysponuje niczym, co mogłoby w jakikolwiek sposób sprzyjać tego typu formom budowania relacji. Nie mógł nikogo nagradzać finansowo, premiować materialnie, gdyż założyciel nagle zawłaszczył sobie to prawo. Kiedy jako dziekan zgłaszałem założycielowi wnioski o premie dla pracowników administracji i dla nauczycieli akademickich, a było za co, ten to nie tylko odrzucił, ale i wzywał swoich podwładnych z działu administracji, by im przypomnieć, kto jest w tej szkole od nagradzania. Dochodziło do tak paradoksalnych sytuacji, że pracownicy administracji przychodzili do mnie i prosili, bym nie występował o premie dla nich, bo założyciel poniewiera nimi jako osobami niemoralnymi. To on ma decydować o tym, a nie dziekan.

Toż to jest jakiś absurd.

- Otóż to, paranoja. Z jednej bowiem strony założyciel wmawiał wszystkim pracownikom, że dziekan jest ich przełożonym, a z drugiej nie dawał mi żadnych instrumentów do samodzielnego rozstrzygania o tym, komu i za co warto byłoby przyznać premię. Mnie nie interesowało nagradzanie pracowników za ich podstawowe obowiązki zawodowe, ale za ten wysiłek i czas pracy, który wynikał z ich dodatkowego zaangażowania. Nie wiedziałem wówczas, że dla założyciela szkoły jego pracownicy mieli być ponadnormatywni w ramach standardowych obowiązków. To oni mieli być mu wdzięczni, że w ogóle tu pracują, że ktoś zapewnia im stały dochód. Mógł zatem ich szantażować – „to nie dziekan daje wam pracę, ale ja, a zatem to ode mnie będzie zależało, czy i w jakim zakresie będzie tu doceniana wasza praca.”

Zacząłem dostrzegać, jak bardzo to towarzystwo zostało zmanipulowane, zastraszone, jak nagle zaczęło być pełne nieufności wobec swojego pracodawcy, ale i ponadnormatywnej usłużności, która sprowadzała się ze strony niektórych z nich do donosicielstwa, intryg, pomówień swoich koleżanek czy kolegów z pracy, byle tylko czymś przypodobać się swojemu „panu”. Część administracji zaczęła tworzyć świat podwyższonej schizoidalności, prowadząc podwójne życie – inne w obecności założyciela, a inne we współpracy z akademikami. To taki trochę survival.



Jak się z tym czułeś?

- Coraz gorzej, gdyż zły klimat wśród administracji, a nie wśród pracowników akademickich, rzutował na moje relacje z założycielem. Kiedy stawałem w czyjejś obronie, spotykało się to z natychmiastowym odporem, kiedy wskazywałem na czyjeś partactwo, zaniedbania, okazywało się, że akurat dotyczyło to osób najbardziej usłużnych wobec założyciela, w jakiś sposób mającego wobec nich zobowiązania. Nie wolno było krytykować tych, których krytykować nie należało. Tworzyło to dwa światy – jeden: osób nietykalnych, mimo że pracujących w szkole jak sabotażyści. Byli niekompetentni, mało kreatywni, ale za to przydatni w manipulacjach założyciela oraz drugi świat - pracowników aktywnych, wrażliwych, odpowiedzialnych, ale zobowiązywanych do wykonywania nie tylko własnych zadań, ale i za tych „nierobów”, za „święte krowy”. Tworzyło to wśród nich poczucie nie tylko niesprawiedliwości, ale i wyzysku. Trudno było akceptować taki stan rzeczy.

Nie było możliwości renegocjowania porozumień z założycielem?

- Nie, gdyż nie da się zawierać porozumień z osobą, dla której słowa są pustym gestem, deklaracją rzucaną na wiatr, zmienną emocjonalnie, zaprzeczającą samej sobie (jednego dnia była na coś zgoda, ale już po kilku okazywało się, że jej nie realizowała, bo się rozmyśliła). Dla mnie wiarygodność partnera polega na tym, że jak ja wykonuję - także dla niego – jakąś pracę, to on za nią "płaci", a nie kombinuje, jak tu go oszukać, ukryć czy coś sfałszować. Tu musi być obustronne zaufanie, a nie pozorowanie, że ma ono miejsce, podczas gdy poza plecami partnera prowadzi się własną grę. Zaufanie długo się buduje, ale można je stracić po jednym czynie.

Ty tak miałeś?

- Początkowo nie przywiązywałem do pewnych drobiazgów w zachowaniach założyciela wagi, gdyż brałem je na karb tak jego osobistej sytuacji, jak i problemów, które musiał rozwiązywać, a nie były one wcale łatwe (mam tu na uwadze sprawy ekonomiczne). Przez kilka lat skutecznie pomagałem w kwestiach, które przekraczały moje zobowiązania na linii pracodawca-pracownik, gdyż miałem świadomość potrzeby działania na rzecz wspólnoty.

Niestety, kiedy ktoś chce być bossem, a więc zarządzać szkołą i jej wydziałem ponad wszystkimi, instrumentalnie, nie licząc się z współczynnikiem humanistycznym i akademicką kulturą, to musi szybko stracić zaufanie u kogoś, kto nie godzi się na rolę „słupa”. Taki zwierzchnik w istocie nie słucha, co się do niego mówi, a już tym bardziej, kiedy zwraca się mu uwagę na ewidentne błędy czy naruszanie pewnych wartości lub krytykuje jego „pupilów” (mało przydatnych, a raczej szkodzących - szkole), a on chce być zawsze ponad wszystkimi, ”bo to jego”, to nie ma mowy o współpracy, o partnerstwie. Dla takiego szefa najważniejsza jest gra słów, zapewnień, z której nic nie wynika. Dla takiego szefa pojęcia prawdy i faktu nie istnieją. Jak mu się przypomina jego słowa, to zaprzecza twierdząc, że niczego takiego nie mówił.

Jak pracować w takich warunkach?

- Nie ma sensu, gdyż praca staje się stratą czasu. Z każdym dniem widać coraz bardziej wyraziście, że to jest nie tylko kwestia czyjejś osobowości, ale i tworzącej się pustki wokół, wynikającej ze strachu tych, którzy chcą lub muszą tu pracować, gdyż albo mają nadzieję, że jeszcze coś się poprawi, albo wolą stanąć po stronie tego, kto ich karmi materialnie, a nie duchowo. Co im po wartościach, godności, zasadach, skoro muszą przynieść do domu pensję. Tak więc to nie był mój problem, chociaż widziałem jak kadra dziekanatu szukała uzasadnienia dla całej tej sytuacji, a część kadry akademickiej udawała, że o niczym nie wie, że to jej nie dotyczy.

W takich sytuacjach najlepiej odsłania się prawdziwe oblicze osób, o których myślisz, że mają godność i to, co prezentują swoim studentom, sami wcielają też w życie. Wprost odwrotnie. Część nauczycieli, w dodatku ta najmniej dotychczas angażująca się w życie wydziału, szybko rozpoznała, kto będzie ją karmił materialnie. Skoro nie mieli innych ambicji, sprzedali się założycielowi, którego nie szanowali, po wielokroć unikając go i obmawiając w swoim towarzystwie, a w sposób cyniczny wmawiali jemu, jak jest wielkim i wspaniałym zarządcą.

Dalszy rozwój kierunku i wydziału w obszarze akademickim wymuszałby na nich większą pracę, nie tylko dydaktyczną, ale przede wszystkim naukowo-badawczą, a do niej się nie nadawali. Jedni, bo chcieli tylko odcinać kupony od swoich stopni naukowych, a inni z powodów intelektualnych. Trudno, by nagle z miernoty ktoś stał się naukowcem. Część kadr akademickich tkwi w mentalności socjalistycznej.

Jak to rozumieć?

- To znaczy, że przejawiają postawy braku etosu pracy zgodnie z panującą w tamtym ustroju zasadą: Czy się stoi, czy się leży, tysiąc złotych się należy. Zorientowali się, że jak nie będę dziekanem, co komunikowałem im w ostatnich miesiącach, to zwolni ich ta sytuacja z koniecznego wysiłku. Zrobili dotychczas, co mogli, ale na więcej już ich nie stać. Ani nie będą prowadzić badań naukowych, ani nie zorganizują konferencji (bo mało kto do nich przyjedzie), ani nie napiszą dobrego artykułu, rozdziału do książki czy rozprawy naukowej.

Dla nich pojawiła się wreszcie okazja, by wyzwolić się z zaburzonego sumienia „nieprzystawania” do akademickiej wizji szkoły. Niektórzy nawet mieli pewne ambicje, ale dotychczas skrywali przed wszystkimi, że jedyne, na co ich stać, to cyniczne kombinowanie, wkradanie się w czyjeś łaski lub powoływanie się na autorytety, w tym, także na moje nazwisko, o czym nie wiedziałem, bo i skąd. Woleli zatem traktować tę pracę jak fuchę, okazję do dorobienia się, a nie jako zawodową, akademicką samorealizację.

Niektórzy zorientowali się zresztą, że założyciel i tak nie płacił im za ponadnormatywny wysiłek, a wszelkie ich ambicje naukowe ucinał stwierdzeniem: „ty i tak się do tego nie nadajesz”. Nagle okazało się, że pozorowana praca w środowisku zarządzanym zgodnie z celami biznesowymi jest bliższa ich mentalności i gotowości do zaangażowania. Po co się wysilać, skoro można, niewiele robiąc, poprzestać na tym, by jedynie powiększać swój materialny status. Przy takim podejściu pracodawcy okazało się, że nareszcie słabsi mogą pilnować lepszych, by ci się nie wychylali i zeszli do takiego samego kanału, w jakim i oni się znaleźli.

Co to zatem za strategia zarządzania prywatną instytucją?

- Niestety, fatalna, bowiem traktująca szkołę wyższą jak fabryczkę do robienia pieniędzy bez dawania pełnowartościowych produktów. Założyciel zorientował się, że w Polsce jest zapotrzebowanie na takich klientów, niczego szczególnego nie chcą, poza samym dyplomem. Jemu nie zależało na ludziach, którzy musieli go kosztować, gdyż musiał mieć ludzi, którzy podwyższą kapitał jego jednoosobowej spółki.

Kadry chcą kasy, a studiujący chcą dyplom. Obu stronom nie zależy już na dobrym wizerunku, gdyż ten można dobrze opakować – zmieniając szyld, logo, wizerunek strony internetowej, zatrudniając nowe kadry i oczekując od nich naprawy tego zepsutego oblicza. W takim podejściu obowiązuje zasada – bogacenia się do granic możliwości kosztem jakości, tak długo, jak tylko się da, a więc jak długo będą naiwni lub cyniczni gracze, korzystający z tych reguł.

Muszą funkcjonować w środowisku nieustannych podejrzeń, niepewności, akademickiej upadłości, gdzie jedyne, co ich trzyma, to sprymitywizowane pojęcie ważności pieniądza. Ci, którym on w jakiejś mierze „śmierdzi”, starają się racjonalizować sobie tę sytuację lub zachować swoje wartości i realizować ambicje na dystans. Ci pierwsi unikają publicznej identyfikacji ze szkołą, bo otoczenie wyrobiło sobie już na jej temat opinię. Ci drudzy zaś widzą, że w tak obłudnym środowisku muszą grać, udawać, by jakoś w nim przetrwać.

Jakie przesłanie wynika z tego doświadczenia?

- Jeśli ktoś chce mieć coś za wszelką cenę, natychmiast, nie bacząc na przepisy, kulturę, obyczaje i prawo czy zwyczajną uczciwość, to musi żyć w poczuciu tymczasowości tego co posiadł. Historia założyciela firmy Amber Gold jest tego najlepszym przykładem. Ktoś, kto prowadzi fałszywy interes lub schodzi na drogę nieuczciwej gry, prędzej czy później zostanie zdemistyfikowany, gdyż nieczystych kombinacji nie da się długo utrzymać w tajemnicy. Nie da się tworzyć wartości akademickich z osobami, którym na nich nie zależy lub nie są w stanie ich realizować.

Ktoś, kto nie żyje w zgodzie z wartościami, które ma na swoich sztandarach, płaci cenę upadku - w różnych tego słowa znaczenia wymiarach. Nie akceptuję obłudy, fikcji, pozoru i schizofrenii w relacjach społecznych. Ci, którym jest z tym dobrze, nie powinni uskarżać się na swój los a już tym bardziej szukać jego sprawców poza sobą. Niech nie projektują zatem na osoby żyjące w zgodzie z własnym sumieniem tego, czego nie tylko nie akceptują u siebie, ale i usiłują to skrywać przed otoczeniem jak kameleony. Prawda prędzej czy później i tak wychodzi na jaw. Cieszę się, że miałem możliwość przekonania się o tym, kim są ci, z którymi przez wiele lat współpracowałem.

Cynicy tak jednak funkcjonują w każdym społeczeństwie, że zatrudnienie (a nie pełna zaangażowania praca) jest dla nich funkcją celu, jakim jest uzyskiwanie indywidualnych korzyści. Dla nich każdy ideowiec jest harcerzykiem, naiwniakiem. Oni zaś są gotowi powiedzieć każdą bzdurę, posłużyć się jakąkolwiek nieuczciwa metodą, by te środki uświęciły ich cele. Takie osoby rozgrywają swoje role na zimno, bezwzględnie, a przez to są zdolne do większej uległości w stosunku do autorytarnych pracodawców. Im nie przeszkadza to, że kiedy się kompromitują, ktoś ma o nich złe mniemanie. Oni są odporni na opinię zewnętrzną, nakładając pancerz obojętności i znieczulicy. Są wygodni dla pracodawcy, który może za ich pośrednictwem podejmować niepopularne dla pracowników decyzje. Oni także świecą oczami przed władzą zewnętrzną, opinią publiczną, medialną krytyką, gdyż wymaga tego od nich cel, jaki chcą osiągnąć.

Czy wspomniana przez Ciebie historia ma jednostkowy charakter?

- Nie, tego typu postawy, konflikty, rozbieżności mają miejsce w wielu szkołach, ale i firmach biznesowych. Wielu moich znajomych osobiście przekonało się, że byli zatrudniani przez takich pseudobiznesmenów nie po to, by zmieniać jakościowo szkołę i zachodzący w niej proces kształcenia czy badań naukowych, ale by byli „twarzami” dla skrywanych interesów swoich pracodawców. Oto ktoś zatrudnił członka organu kontrolnego, ale nie dlatego, że tak bardzo go szanuje i ceni jako naukowca, tylko z nadzieją, że ten „przykryje” niedomagania szkoły lub podniesie jej prestiż w opinii publicznej.

Kiedy jednak ten zamysł został zdemistyfikowany, ów profesor został szybko zwolniony z pracy. W tym blogu opisywany był przez kogoś przypadek naukowca, który został zatrudniony w szkole prywatnej tylko i wyłącznie po to (o czym zresztą nie wiedział), by pomóc założycielowi uzyskać awans naukowy. Trzeba zatem umieć dostrzec, w jakim rzeczywiście funkcjonuje się środowisku pracy – dyktatorskiej czy dialogicznej. To nie jest tylko kwestią gustu, gdyż w grę nie wchodzi zamówienie w restauracji jakiejś potrawy, która jednemu smakuje, a drugiemu nie musi. Od tego twarzy się nie traci.

Każdy jest sternikiem swojego życia. Jedni potrzebują jednak do tego radaru, innym wystarczy żyroskop. Długo jeszcze będziemy mieli do czynienia w relacjach międzyludzkich z głęboko zdemoralizowanymi, zsowietyzowanymi osobnikami, których Józef Tischner określił mianem homo sovieticus. O tym, jak takie postaci funkcjonują nie tylko w szkolnictwie powszechnym czy wyższym, ale także w kręgach władzy politycznej, państwowej i parlamentarnej możemy poczytać w wywiadach Teresy Torańskiej z osobami publicznymi (Nowa seria „Newsweeka”) nie tylko minionego dwudziestolecia transformacji ustrojowej.

Uwaga! Wszelkie podobieństwo do zdarzeń jest przypadkowe.



17 sierpnia 2012

Polacy, nic się nie stało? O czym świadczy tegoroczny Ranking Szanghajski szkół wyższych?



"Polskie uczelnie znów na szarym końcu" pod takim tytułem ukazał się wczoraj artykuł w Gazecie Wyborczej po opublikowaniu wyników tegorocznego Rankingu Szanghajskiego. Ten ranking układa Uniwersytet Jiao Tong w Szanghaju - jeden z najstarszych i najbardziej prestiżowych w Chinach. Po to, żeby sprawdzić jak on sam oraz inne chińskie uczelnie wyższe wypadają na tle reszty świata. Dziennikarze wspominają o kryteriach, na podstawie których ów ranking jest konstruowany. Wymagają one jednak komentarza. Nie do końca jest tak źle, jak piszą: Po raz kolejny dwa najlepsze polskie uniwersytety znalazły się na szarym końcu - dopiero w czwartej setce na pięćset sklasyfikowanych.

Zajrzałem na stronę organizatora rankingu, gdzie mogłem przeczytać, że obejmuje on różne dziedziny nauk, z pominięciem jednak osiągnięć nauk humanistycznych. Te nie są w ogóle w nim brane pod uwagę. A zatem pedagogika czy filozofia, które są naukami humanistycznymi, nie są w nim uwzględniane. Od dziesięciu lat porównuje się uniwersytety i akademie ze względu na to, ilu mają laureatów Nagrody Nobla, jaki jest wskaźnik cytowań czy publikacji naukowych itd.

Jak można mieć pretensje do naukowców z polskich uniwersytetów, że ich uniwersytety znajdują się w trzeciej czy czwartej setce uczelni na świecie, skoro przez 50 lat od wybuchu II wojny światowej do transformacji ustrojowej mieli m.in. zakaz czytania i cytowania publikacji autorów z tzw. państw burżuazyjnych, jak i wyjazdów na Zachód, nie wspominając już o nędznej infrastrukturze, wieloletnim często czekaniu przez młodych naukowców na odczynniki do eksperymentów itp.? Już nie pamiętamy o wymordowaniu polskich elit przez Rosjan w Katyniu i Niemców podczas okupacji, o nadawaniu stopni i tytułów naukowych niektórym osobom (wciąż jeszcze aktywnym w polskichuczelniach) nie za pracę naukową, ale przynależność do PZPR, za misję w służbach specjalnych, współpracę z UB itp.? Okres PRL został trafnie nazwany mianem "autarkii gospodarczej", czyli izolacji i stania w miejscu. Jak mogły uczelnie techniczne pracować na rzecz nauki i konkurowania w świecie, skoro musiały służyć celom militarnym i gospodarczym Układu Warszawskiego i RWPG?

Musimy nadrabiać kilkudziesięcioletnie zaległości dzięki niemieckiej, a później sowieckiej okupacji. Już nikt nie pamięta, że była cenzura, „żelazna kurtyna”, że obowiązywała jedynie słuszna doktryna ideologiczna (marksistowsko-leninowska) w prowadzeniu badań naukowych? Jak mogliśmy konkurować ze światem, skoro oddalaliśmy się od niego nie z własnej winy ani z braku talentów? Jak można narzekać na polskich uczonych z jednej strony, a z drugiej wychwalać ich za to, że mamy wśród najmłodszych adeptów nauki najlepszych matematyków, chemików czy informatyków, którzy wygrywają kolejne olimpiady przedmiotowe na świecie?

Polska nie miała Noblistów? Miała i ma, tylko ci nie są uwzględniani w tej klasyfikacji, gdyż nie funkcjonują oni w środowiskach akademickich, ale w życiu politycznym lub literackim. Stwierdzenie dziennikarzy jest demagogią, kiedy piszą: "Ten ranking jest świetnym wskaźnikiem kondycji polskiej nauki, a od tego, jak wygląda nauka, zależy poziom życia nas wszystkich i rozwój naszego kraju. Jak ktoś nie wierzy, to proszę zerknąć na pierwszą setkę szanghajskiego rankingu uniwersyteckiego. To również lista krajów o najbardziej konkurencyjnych gospodarkach, które mamy podobno ambicję dociągnąć."

Ten ranking nie jest wskaźnikiem kondycji polskiej nauki. On jest jakimś symptomem tego, że z każdym rokiem nasze najlepsze uniwersytety pną się ku górze, bo przecież jeszcze kilka lat temu nie były nawet w pięćsetce klasyfikowanych w tym rankingu uczelni. To jest niewątpliwie wskaźnik zmian, a nie powód do tego, by narzekać, że zajmujemy odległe pozycje. Mimo wszystko jesteśmy w nim już uwzględniani. Tak więc nie mają racji dziennikarze GW kpiąc sobie z polskich naukowców w stylu: "Polacy nic się nie stało", gdyż stało się, i to bardzo dużo. Warto to dostrzec.

Pedagodzy nie pomogą swoim uczelniom w pięciu się ku górze, bo z tej dyscypliny, podobnie jak z socjologii, filozofii czy psychologii nie przyznaje się Nagrody Nobla. Tak więc uniwersytety, które kształcą i prowadzą badania m.in. w tych dyscyplinach, nie zyskają w jednej z wag punktów z tytułu dorobku naukowego humanistów, by móc konkurować z uniwersytetami zatrudniającymi noblistów z nauk matematycznych, przyrodniczych, technicznych czy medycznych. Im większa jednak będzie liczba publikacji i ich cytowań w świecie, tym większa przypadnie w tym rankingu liczba punktów, gdyż psychologia, socjologia i pedagogika zostały przypisane przez minister B. Kudrycką do dziedziny nauk społecznych. W tej dziedzinie nauk uniwersytety są klasyfikowane.


Zwróćmy uwagę na ten ranking. W naukach społecznych na pierwszych piętnastu pozycjach są amerykańskie uniwersytety! Do 200 miejsca nie ma ani jednej uczelni z byłych państw socjalistycznych, nawet z Wschodnich Niemiec, a przecież po zjednoczeniu Niemiec powinno im być łatwiej, niż nam. Nie ma w tej klasyfikacji starszego od UJ w Krakowie - Uniwersytetu Karola w Pradze.

Dopiero na liście ogólnej, obejmującej łącznie wszystkie dziedziny nauk, spośród postsocjalistycznych krajów na 80 pozycji znajduje się Uniwersytet Moskiewski, między 151-200 są dopiero wschodnioniemieckie uniwersytety w Tybindze, Würzburgu; między 201-300 pozycją są uniwersytety w Marburgu, Lipsku, Dreźnie, Berlinie oraz jedyny z Czeskiej Republiki Uniwersytet Karola w Pradze, zaś w przedziale 301-400 są dwie polskie uczelnie: Uniwersytet Warszawski i Uniwersytet Jagielloński oraz wschodnioniemiecki Uniwersytet Halle - Wittenberg. Za nimi jest dopiero w piątej setce Uniwersytet w Sankt Petersburgu, Belgradzie czy Ljubljanie. Nie ma w tym rankingu ani jednego uniwersytetu ze Słowacji, Węgier, Bułgarii, Rumunii, Litwy, Łotwy, Białorusi, Ukrainy, Chorwacji.

Czy rzeczywiście jest tak źle z polską nauką?

16 sierpnia 2012

Pedagogia Amiszów



Adiunkt w Instytucie Pedagogiki UMK w Toruniu dr Dagna Dejna opublikowała w tym roku swoją podoktorską książkę na temat fenomenu endemicznego wychowania w najbardziej konserwatywnej wspólnocie amiszów starego zakonu (Old Order Amish). Mało jest na świecie tego typu grup społecznych, które żyjąc w symbiozie z otaczającą je cywilizacją, starają się czynić wszystko, by czerpać z niej minimum do własnego przeżycia i maksimum do ochrony własnej kultury, jej tradycji i wyjątkowej integralności społeczno-religijnej. Amisze są bowiem – jak pisze recenzent tej rozprawy – prof. Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej w Warszawie Bogusław Milerski – „irenicznym, a zarazem jednym z najbardziej hermetycznych nurtów anabaptyzmu współczesnego.” Tę książkę warto przeczytać i to z kilku powodów.

Po pierwsze, jest pierwszą tak ciekawie, rzetelnie, w oparciu o własne etnopedagogiczne badania i przeprowadzoną z wielkim taktem eksploracją oraz rekonstrukcją wspólnoty religijnej amiszów. Autorka słusznie unika jakiejkolwiek próby dociekania istoty mających w nich od czasu do czasu zdarzeń krytycznych, gdyż naukowiec musi być zdystansowany wobec jednostkowych i patologicznych wydarzeń, jeśli chce oddać prawdę o procesach, które mają długotrwały, ponadczasowy i wiarygodny, a nie jednostkowy, incydentalny charakter.

Po drugie, ta książka jest dowodem na to, że są wśród młodego pokolenia naukowcy, którzy mają niezwykle silną pasję poznania i czynią wszystko, by pomimo wielu przeszkód i trudności pokonać je dla dobra nauki i kultury, ale i dla realizacji własnego zamysłu badawczego. Nie jest bowiem łatwe przedostanie się do zamkniętego i niechętnego obcym środowiska, a w tym przypadku stało się możliwe dzięki starannym przygotowaniom – intensywnych studiach obcojęzycznej literatury przedmiotu, niestrudzonym staraniom o uzyskanie poparcia wśród amerykańskich naukowców, pozyskaniu ich zaufania oraz nawiązywaniu kontaktów z rodzinami amiszów.

Jakże wartościowa okazała się w tym przypadku tak pomoc promotora prof. Aleksandra Nalaskowskiego w tym, by wzmocnić jej motywację i ukierunkować metodologicznie zakres badań oraz w późniejszej fazie interpretację uzyskanych danych, jak i odwaga jego doktorantki zamieszkania z dziesięcioosobową rodziną amiszów, w której nie mogła być tylko zewnętrzną obserwatorką zdarzeń i procesów, ale pełniąca w niej na co dzień tak typowe dla kobiet tej społeczności zadania, jak pranie, sprzątanie, opieka nad dziećmi, zwierzętami i ogrodem, przyrządzanie potraw, prowadzenie lekcji w szkole oraz podróżowanie z rodziną amiszów. Tylko tak można było rozpoznać obowiązujące w tym środowisku reguły gry, obyczaje i wartości. To dzięki nim mogła poznać także inne rodziny, a więc uzyskać dopełniający całości obraz członków zboru, a w tym przede wszystkim istotę, zakres, zasady, metody, formy i środki wychowania oraz kształcenia w nich dzieci i młodzieży.

Po trzecie, poznajemy w tej książce kulisy procesu badawczego we wszystkich jego fazach oraz wyniki własnych badań, często prowadzonych częściowo z ukrycia i rejestrowanych w skrytości. Dzięki temu przenikamy do wnętrza szkoły i procesu wychowawczego amiszów, w którym istotną rolę odgrywają m.in. cnoty religijności i ascezy, mądrości i skromności, pokory i posłuszeństwa, porządku i dyscypliny, bezwzględnego szacunku dla nauczycieli i rodziców, odpowiedzialności i opiekuńczości, prostolinijności i uczciwości, czystości i wrażliwości, solidarności i pracowitości, samodzielności i altruizmu.

Po czwarte, znajdujemy w tej książce potwierdzenie na to, że w najwyżej rozwiniętych gospodarczo państwach mogą istnieć alternatywne społeczności kultury ubogiej, które potrafią dla zachowania i reprodukcji własnej tożsamości kulturowej i religijnej, dla prawa do surowości życia i obyczaju, odrzucając nadmiar i konsumpcjonizm, wywalczyć sobie prawo do istnienia wbrew procesom sekularyzacyjnym, modernizacyjnym, emancypacyjnym i etatystycznym, w tym certyfikacyjnym w sferze edukacyjnej.

Jak pisze w zakończeniu książki dr Dagna Dejna: „Podczas pobytu w Pensylwanii odkrywałam amiszów na nowo, na swój sposób. Zupełnie inaczej niż wcześniej, kiedy przygotowywałam się do wyjazdu. Im bardziej ich odkrywałam, tym bardziej ów obraz różnił się od tego, co wiedziałam wcześniej. Nie da się ukryć, że wizerunek amiszów, którym dysponowałam przed wyjazdem, został ukształtowany w dużej mierze przez, wspomniane już wcześniej przekazy pop. Dodam, że przekazy nade wszystko fałszywe”.

Gratuluję Autorce i jej promotorowi, gdyż to skromne objętościowo studium, wzbogacane interpretacjami myśli i teorii współczesnych nauk społecznych, jest bogatym merytorycznie, a zatem i znakomitym pomostem między kulturową niszowością jako jej przeszłością, która jest teraźniejszością i będzie swoją przyszłością a polifoniczną ponowoczesnością zmagającą się z wielością.

15 sierpnia 2012

Studia pedagogiczne - TAK, byle nie w stylu Amber Gold




Są jeszcze wolne miejsca na bezpłatnych i płatnych studiach pedagogicznych w większości uczelni państwowych – w uniwersytetach i akademiach, m. in. w Uniwersytecie Adama Mickiewicza w Poznaniu, Uniwersytecie Wrocławskim, Uniwersytecie Śląskim, Uniwersytecie Warmińsko-Mazurskim w Olsztynie, Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie, Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie, Chrześcijańskiej Akademii Teologicznej (Wydział Pedagogiczny) czy w Uniwersytecie Szczecińskim. Warto się nimi zainteresować, jeśli komuś zależy na dobrym wykształceniu i dyplomie renomowanej uczelni. Dotyczy to także studiów niestacjonarnych (zaocznych) czy studiów w systemie blended learning.


Właśnie uczelnie państwowe należy wybierać w czasach odsłaniających afery nie tylko w sektorze przedsiębiorczości czy gospodarki, ale także edukacyjnym. Tu bowiem , jak wykazują to nieskuteczne zresztą kontrole MNiSW czy PKA, w obszarze niepublicznym - wyższych szkół prywatnych (tzw. wsp) mają miejsce nieprawidłowości najczęściej w wielkich miastach, gdzie istnieje od kilku do ponad dwudziestu nawet szkół wyższych, bo – jak wykazał to skandal z Amber Gold – „pod latarnią jest najciemniej”. Kandydatom na łatwe i tanie studia w „wsp” wydaje się, że jak wybrana przez nich szkoła jest w wielkim mieście, to na pewno działa i funkcjonuje zgodnie z prawem.


Tymczasem niektórzy założyciele wsp, którzy mają ukryte cele biznesowe, kosztem realizacji celów kształcenia, właśnie po to większość środków finansowych lokują w reklamy, strony internetowe, dodatkowe przedsięwzięcia pseudokulturalne czy quasi oświatowe, by zmylić czujność potencjalnych kandydatów. Nikt nie sprawdza, bo nie ma takiej możliwości, płynności finansowej właściciela takiej „wsp”, zaciągniętych i niespłaconych kredytów, zatrudniania w niej kadr po jak najmniejszych kosztach, co odbija się na jakości kształcenia rozumianej jako obsługa klientów. Na stronach internetowych przeczytamy zatem, ze szkoła ma nawet kilka certyfikatów, tylko mało kto rozumie, co one oznaczają i jak się je kupuje.

Jeśli zatem jeszcze ktoś zastanawia się, gdzie podjąć odpłatne studia II stopnia, czyli magisterskie, to najpierw niech sprawdza oferty szkół państwowych, bo te – jak wykazują raporty badawcze – dysponują nie tylko gwarancjami infrastrukturalnymi i kadrowymi wysoce ponad obowiązujące minimum, to jeszcze gwarantują stabilność i pewność, że im nikt nie zamknie kierunku kształcenia. Równie pewne są małe wyższe szkoły prywatne w miastach powiatowych czy byłych miastach wojewódzkich, gdyż te najczęściej prowadzą kształcenie na studiach I stopnia, studiach licencjackich, a spełnienie dla tego poziomu kształcenia warunków prawnych i organizacyjnych nie nastręcza żadnych problemów.

Zatrudnieni bowiem w uczelniach państwowych akademicy mogą pracować na II etacie właśnie w takich małych wyższych szkołach prywatnych czy państwowych, dzięki czemu nie trzeba podejmować studiów daleko od własnego domu, ponosząc dodatkowe koszty z tytułu dojazdów czy noclegów. A kadry są wysokokwalifikowane, gdyż najczęściej w wyższych szkołach prywatnych - poza wielkimi ośrodkami akademickimi - podejmują drugie zatrudnienie uczeni, świetni specjaliści. W tych uczelniach jest też często bliższy i częstszy z nimi kontakt ze względu na mniejsze grupy wykładowe czy ćwiczeniowe. („Analiza zasobów kadrowych w uczelniach na poszczególnych kierunkach i wypracowanie zasad etatyzacji”)

W nowym roku akademickim 2012/2013 upadną kolejne wyższe szkoły prywatne nie dlatego, że jest niż demograficzny, tylko ze względu na złe zarządzanie nimi, ale dobre dla ich właścicieli (założycieli). Już teraz, podobnie jak uczynił to kilka miesięcy temu właściciel Amber Gold, niektórzy „wyprowadzają” z kont swoich biznesowych szkółek środki na inne firmy, które albo działają pod ich logo, znakiem, albo stanowią ukryte zaplecze do pozorowanego zawierania z nimi umów i zatrudniania w nich „swoich ludzi”. Niespełnienie formalnych warunków do prowadzenia kształcenia będzie ukrywane do czasu, aż MNiSW w nich tego nie rozpozna. W Polsce bowiem prawo jest tak skonstruowane, że rektorzy takich „wsp” nie ponoszą prawnej odpowiedzialności za przekazywanie fałszywych (niezgodnych ze stanem rzeczywistym) danych do resortu, który powinien sprawować nad nimi nadzór.

Jeśli zatem ktoś chce studiować pedagogikę w wyższej szkole prywatnej typu AMBER GOLD, to dyplom będzie miał nawet po jej upadku, gdyż studenci likwidowanego kierunku muszą mieć zapewnione jego ukończenie tyle tylko, że z tak obciachowym dyplomem będą mogli pracować wszędzie … .

14 sierpnia 2012

Procedura ważniejsza od człowieka i prawdy o nim samym

Do ciężko rannego w wypadku samochodowym dziecka Lotnicze Pogotowie Ratunkowe odmawia wysłania helikoptera mimo, iż trzeba je jak najszybciej przetransportować do szpitala, w którym można byłoby przeprowadzić operacje ratujące życie. Komuś przeszkadzała w tym procedura, z której miałoby wynikać, że helikopter nie może lądować na szkolnym boisku, bo ono nie występuje w bazie lądowisk zastępczych. Ktoś inny jednak stwierdza, że boisko w miejscowości, gdzie miał miejsce wypadek, było w takiej bazie, tylko przyjmujący zgłoszenie być może nie raczył to sprawdzić.

Procedury stają się ważniejsze od człowieka, zarówno podejmującego na ich podstawie decyzje, jak i osoby, której one dotyczą. Pracownicy nie znają procedur na pamięć, gdyż często są one mocno rozbudowane. W sytuacji problemowej szukają kogoś, kto je zna lub czytają dokumentację, w której mogłyby się znaleźć. Mcdonaldyzacja społeczeństwa polega na wyzuciu człowieka z jego suwerennej mocy rozstrzygania, własnej racjonalności, kompetencji, sumienia i poczucia osobistej odpowiedzialności na rzecz przenoszenia jej na jakiś dokument, procedury. Nikt nie będzie dociekał w niestandardowej sytuacji, czy i jak należało się zachować, tylko czy dana osoba postąpiła zgodnie z obowiązującą ją procedurą. Nie było procedury? No cóż, to trzeba ją dopisać, a tymczasem umiera dziecko lub przeżywa cierpienia z tytułu mocno spóźnionej interwencji medycznej. Być może pojawi się w dokumentacji nowa procedura, wskazująca na to, jak postąpić, kiedy nastąpi to czy tamto.

Tyle tylko, że ludzkie życie nie jest proceduralne, ludzkie cierpienia i przeżycia też nie są sprowadzalne do zapisów, paragrafów, punktów i podpunktów, gdyż wymykają się wszelkim próbom ich jednoznacznego opisu, który wykluczałby jakiekolwiek alternatywy. Żyjemy i realizujemy swoje role coraz bardziej w instytucjach i środowiskach, w których rządzą procedury, a nie istoty ludzkie, w dodatku homo sapiens. Dlaczego? Wydaje się, że to z powodu radykalnego obniżenia nie tylko poziomu kształcenia i wykształcenia Polaków, ale także możliwego w tej sytuacji zastępowania ludzi kompetentnych tymi, którym powinny wystarczyć procedury, których można szybko przyuczyć do określonej funkcji. Tu niemal każdy nadaje się do wszystkiego. Nie ma ludzi niezastąpionych. Jak zwiedzałem z dziećmi zaplecze McDonalds'a to w pakamerze dla pracowników dostrzegłem na tablicy informacyjnej wykaz procedur, które ich obowiązują. Każdy zatem może się tu zatrudnić, byle tylko zrozumiał treść obowiązujących go (ją) procedur.

Zajrzyjcie na strony internetowe niektórych kuratoriów oświaty, a dostrzeżecie jakie obowiązują w danym województwie procedury nie tylko w sprawach administracyjno-organizacyjnych, ale wychowawczych, edukacyjnych. Właściwie nie trzeba się specjalnie kształcić, by po maturze być zatrudnianym w placówkach oświatowych i w ciągu jednego dnia przyuczyć się proceduralnie do wykonywania zadań pedagogicznych W niektórych przypadkach, jak np. rozwiązywanie problemów wychowawczych z uczniem agresywnym, niedostosowanym społecznbie. Tych procedur i zasad jest tak dużo, że nikt nie tylko ich już nie zna, ale też nigdy nawet nie nauczył się ich na pamięć, bo i po co? I tak reagujemy najczęściej intuicyjnie lub na podstawie posiadanej wiedzy (wykształcenia), a dopiero potem zastanawiamy się, czy było to zgodne z procedurą. W sytuacjach zdarzeń pozytywnych nie ma problemu, ale gdy w grę wchodzi jakaś tragedia, negatywne zdarzenie, to pojawia się dylemat, co z tym zrobić, jak "wymigać się" od odpowiedzialności skoro nie było odpowiadającej mu procedury.

Podobnie jest w szkolnictwie wyższym. Nadzór interesują nie tyle realne procesy kształcenia, ile to, czy są w szkołach procedury. To one mają być dowodem na to, że w wyższej szkole ma miejsce troska o jakość kształcenia. Tymczasem może w niej panować bylejakość, patologia. Procedury są ważniejsze od prawdy. Dla kogo? Ich tworzenie zmniejsza koszty postępowań akredytacyjnych, ewaluacyjnych, zwalnia nadzór z wysiłku wglądu w realia. Papier jest cierpliwy, więc wszystko przyjmie. Gorzej, kiedy to, o czym zapisana na nim treść ma zaświadczać, jest jedynie pozorem.