Tego by się pewnie nikt nie spodziewał, tymczasem na rynku wydawniczym pojawiła się wielce obiecująca nowa oficyna pod nazwą „Wydawnictwo Naukowe KATEDRA”, która zainaugurowała swoją działalność znakomitym tytułem, wydanym na czas, w wygodnym dla czytelników formacie (mały, miękka okładka, a więc wygodny do zabrania ze sobą w podróż lub na działkę) no i w oryginalnym składzie autorskim. Oto profesor antropologii kultury Mariusz Czubaj wraz z doktorantem Jackiem Drozdą i trenerem oraz analitykiem piłkarskim Jakubem Myszkorowskim wydali książkę pt. POSTFUTBOL. ANTROPOLOGIA PIŁKI NOŻNEJ”.
Wprowadzenia dokonał niekwestionowany autorytet naukowy w tej dyscyplinie prof. Wojciech J. Burszta, dla którego tekst książki stał się dodatkową okazją do wspomnień i nostalgicznych ewokacji z czasów, kiedy – jak pisze – sam był uczestnikiem boiskowej communitas, toteż najchętniej sam opowiadałby o tym w nieskończoność. A jednak, to nie on dokonuje tej narracji, tylko przedstawiciele trzech pokoleń połączonych wspólną pasją odczytywania kulturowych znaczeń, jakie wpisują się w świat piłki nożnej od czasów jej powstania i rozwoju w perspektywie kultu amatora, poprzez jej paleotechniczny raj aż po ponowoczesny futbol, czyli postfutbol (nie kojarzyć proszę tego z religijnym pojęciem postu).
Książkę czyta się „jednym tchem”, gdyż wciąga nie tylko fascynującą narracją, analizą zjawisk, które dotychczas przeciętnemu (w sensie statystycznym) kibicowi nawet nie przyjdą na myśl, ale i odsłoną kulis piłki nożnej wraz z towarzyszącą jej oprawą. Mimo tego, że dla każdego chłopca piłka nożna jest tylko grą, którą feministki usiłowały zdewaluować jeszcze przed EURO 2012, gdyż ich zdaniem bieganie 22 spoconych mężczyzn za czymś okrągłym przyczyni się jedynie do zwiększenia procederu prostytucji, to jednak antropolodzy kultury pokazują to, co jest dla nas niewidoczne. Piszą o tym, co tworzy zupełnie nowe wymiary kultury w naszym codziennym życiu prywatnym, społecznym i zawodowym. Ich agresja chyba jeszcze bardziej wzrośnie po lekturze tej książki, bowiem jej autorzy piszą także o tym, dlaczego piłka nożna ma płeć kulturową, czyli o powodach i mitach stwarzających bariery dla kobiet w tym sporcie. Zwolennicy Ruchu Janusza Palikota i SLD -Leszka Millera dowiedzą się przy tej okazji, kto był pierwszym powszechnie znanym gejem wśród piłkarzy mimo jakże typowego przekonania, że jest to dyscyplina hetero-, macho- i metro-centryczna.
Genialny pomysł badawczy został zrealizowany w niezwykle subtelny, jak dla naukowców sposób, bowiem tę książkę może przeczytać każdy, kto w ogóle nie studiował ani humanistyki, ani nauk społecznych czy tym bardziej nauk o kulturze fizycznej. To jest publikacja napisana językiem naukowym, ale w taki sposób, by nie zrazić do przekazywanych treści każdego miłośnika sportu. Tak więc i akademicy znajdą w niej fundamentalne dla science odniesienia do źródeł i liderów światowej wiedzy o tym sporcie zespołowym, podobnie jak jego komentatorzy, animatorzy czy kibice.
Polacy, nic się nie stało! Sromotnie przegraliśmy Euro 2012, ale za to, ile zyskaliśmy przy tej okazji – przejezdne autostrady, nową infrastrukturę sportowo-turystyczną, nieco zmodernizowane koleje i lotniska, no i odzyskaliśmy na czas tych „igrzysk” wspólnotę narodową, patriotyczną, które tak bardzo potrzebne są każdemu narodowi, każdej wspólnocie w czasach kryzysów, podziałów i konfliktów.
Nic tak bardzo nie jednoczy ludzi, jak własna drużyna walcząca w ich imieniu o godność zwycięzcy. A Polacy zwyciężyli już przed Euro 2012, skoro pojawiły się także w świecie nauki, projekty opisania tego, z czego nie wszyscy zdają sobie sprawę. Sam mam coraz więcej studentów, którzy w mijającym roku akademickim zgłaszali chęć napisania prac dyplomowych o aktywności wychowawczej czy samowychowawczej młodzieży w ramach pasjonującej ich dyscypliny sportowej. Być może zatem właśnie dzięki Euro 2012 mamy książkę o postfutbolu!
Nie zdradzę treści tej rozprawy, bo w tym przypadku byłoby tak, jakbym opowiedział przed pójściem Państwa do kina na sensacyjny film, kto, kogo i dlaczego zabił oraz czy został z tego tytułu pojmany i ukarany. Nic z tego. Warto sięgnąć po ten antropologiczno-kulturowy „kryminał”, bo w istocie zaczyna się on od niezwykle intrygującego zdania: dzieje piłki nożnej nie rozstrzygają się na boisku podczas finałowego meczu o mistrzostwo świata lub kontynentu, ale w zaciszach gabinetowe i przy negocjacyjnych stołach”.(s. 15) Mam nadzieję, że czytający moją zapowiedź książki pracownicy IPN lub prokuratury nie wszczną postępowania z urzędu, chociaż mające miejsce konferencje prasowe polityków (Solidarna Polska) na temat potrzeby przygotowania raportu o sytuacji w Polskim Związku Piłki Nożnej, a nawet sygnalizowany przez PiS projekt nowej ustawy tego dotyczącej.
Dzięki temu studium dowiadujemy się, dlaczego postfutbol wiąże się z technopolizacją i cyborgizacją futbolowych doświadczeń, koneksjami, które dokonują się między piłką a obszarami ekonomii, polityki, marketingu, reklamy i sportowego wizerunku, przemysłu, neotelewizją, a zarazem konserwatywną postawą władz FIFA i UEFA wobec propozycji wykorzystania nowych technologii do rozstrzygania o kontrowersyjnych golach, faulach, rzutach rożnych itp. Wytrawni poszukiwacze nowych metafor i teoretycznych podejść w badaniach podstawowych w humanistyce znajdą tu odniesienia socjokulturowe do postrzegania piłki nożnej jako sportu okrucieństwa, przemocy, panoptykonu, sprytu i przebiegłości nie tylko zawodników, przestrzeni dla karnawalizacji, ale i mistyfikacji, dynamicznego rozwoju edukacji, demokratyzacji lub szlachetnego elitaryzmu.
Przywołana tu narracja futbolowa Władimira Proppa z jego schematem konstruowania przez kibiców przegranej drużyny bajki magicznej, by podtrzymać legendę o szczególnej mocy własnej drużyny, pozwoli nam znieść gorycz porażki sprzed kilku dni. A może komuś spodoba się odpowiedź Kupera i Szymanskiego na pytanie, które nie mogło mieć przecież w czasie jej powstania związku z wynikiem meczu Polska-Czechy, dlaczego ten model budowania tożsamości – w oparciu o poczucie, że zwycięstwo się należy, ale nie jest ono możliwe wskutek nagromadzonej złej woli wokół nas – jest tak żywotny.(s. 50) Ba, antropolodzy ujawniają także kulturowe kulisy nie tylko stadionu, ale i przestrzeni szatni w przerwie między rozgrywanymi połowami meczu.
Dziękuję też autorom tej książki za wyjaśnienie powodu, dla którego piłka nożna ma angielskie korzenie, ale francuską jakość. Zrozumiemy dzięki temu, dlaczego Brytyjczycy, tak jak Polacy, nie potrafią uczyć się na własnych błędach, w związku z czym to inni zbierają laury za ich innowacyjność. Są w tej książce także Polonica demistyfikujące powody, dla których władza ludowa okresu PRL w brutalny sposób zmieniła semantykę ligi piłkarskiej, proletaryzując nazwy klubów piłkarskich o tradycjach niepodległościowych oraz dlaczego kardynał Karol Wojtyła mógłby nie zostać wybrany papieżem, gdyby w 1978 r. polska drużyna pokonała w finale Niemców. Wątek „co by było, gdyby” bardzo mnie ucieszył, bo dzięki niemu okazuje się, że antropologia kulturowa jest na tym samym poziomie naukowości, co pedagogika.
Po tej lekturze, której treść znakomicie koresponduje z rozprawami pedagoga prof. Zbyszko Melosika z UAM w Poznaniu (zob. Tożsamość, ciało i władza w kulturze instant, IMPULS, Kraków 2010) na temat roli i miejsca popkultury oraz ciała, cielesności i władzy w ponowoczesnych społeczeństwach, sam zastanawiałem się nad tym, czy włókna mięśniowe w mięśniach moich nóg są szybkokurczliwe czy wolnokurczliwe, a tym samym czy mam jeszcze szansę zaistnieć w piłce nożnej już jako kibic.
Wszechobecność ciała kibicowskiego miesza się w tej rozprawie z oralnością piłkarskiego spektaklu i sportowego przemysłu, stadionowa nagość z ujarzmianiem przez władze kibolizmu w „strefach kibica”. Ucieszyła mnie przy tym konstatacja naukowców, że ciało kibica jest podmiotowe, a ciało piłkarza utowarowione, choć zarazem pozbawione potencjału ułomności. Zrozumiałem także jaka jest różnica między dziesiątkami tysięcy graczy, którzy potrafią wykonać każdy element techniczny w komfortowych warunkach w porównaniu z Lewandowskim, który w czasie mistrzostw, osamotniony w ataku pozycyjnym mógł (?) korzystać z tych umiejętności w warunkach ostrej rywalizacji.
Antropokulturowa opowieść o piłce nożnej wbrew przedmiotowi swoich dociekań, nie jest dziełem zamknięty, z introdukcją, rozwinięciem i kodą, gdyż dopiero teraz można ją rozwijać na wszystkie z możliwych w naukach społecznych sposoby. Także specjaliści od dziennikarstwa, komunikacji społecznej i mediów dowiedzą się o regułach mówienia i pisania o piłce nożnej w świecie, o jej herosach i postaciach tragicznych, wynoszonych pod niebiosa i wykluczanych z własnych drużyn przez jej kibiców. Zachęcam do lektury, bowiem jest ona nie tylko wyjątkowa w warstwie merytorycznej, edytorskiej i stylistycznej, ale także pedagogicznej. Do niektórych wątków będę zatem jeszcze powracał, bowiem świat piłki nożnej, który tak bardzo zmienił się z romantycznej i bezinteresownej rywalizacji w swoistego rodzaju przemysł, często pozbawiony etycznych zasad, jest zbieżny z tym, co dzieje się w polskim szkolnictwie powszechnym i wyższym. Tymczasem „Wydawnictwo Naukowe Katedra” zapowiada już kolejny, intrygujący tytuł - Wspólnota symboliczna. W stronę antropologii nacjonalizmu. Premiera w lipcu tego roku, tak więc wakacje mam antropologiczno-kulturowe.
20 czerwca 2012
19 czerwca 2012
Studia podyplomowe wysokiego ryzyka, czyli wielka ustawka
Wielka ustawka to termin z obszaru sportowej rywalizacji wskazujący na to, że mają niestety miejsce w sporcie sytuacje przekupywania sędziów i działaczy, by mafiosi mogli zarabiać krocie na oszukańczych zakładach bukmacherskich. Powiada się -„jelenie” obstawiają wyniki, a wtajemniczeni zgarniają zyski.
Podobnie jest w szkolnictwie wyższym. Niektórzy założyciele wyższych szkół prywatnych zmuszają swoje nieliczne kadry do oferowania w reklamach obfitych propozycji kierunków studiów podyplomowych, by kandydaci –„jelenie” dali się na nie zwabić. Tylko wtajemniczeni zgarniają z tego - jakże w wielu przypadkach nieuczciwego procederu - zyski. Jeśli są to studia finansowane ze środków unijnych, niektórzy korumpują w ramach umów o prowadzenie zajęć- przedstawicieli urzędów, które powinny de facto je nadzorować, kontrolować.
Warto zwrócić uwagę, poszukując dla siebie odpowiednich studiów podyplomowych, kto je oferuje i jakim dysponuje do tego celu zapleczem naukowym, kadrowym. Niestety, z analiz NIK, ale także rozpoczętych już ewaluacji instytucjonalnych w szkolnictwie wyższym, jakie prowadzi Polska Komisja Akredytacyjna wynika, że wiele wyższych szkół prywatnych oferuje bardzo szeroką gamę propozycji studiów podyplomowych, nie dysponując do ich organizacji a – co najważniejsze – do ich merytorycznej realizacji – właściwymi specjalistami. W tym sensie są to studia wysokiego ryzyka, bo jeśli ktoś nadal uważa, że dzisiaj wystarczy mieć dyplom ukończonych studiów podyplomowych bez rzeczywistych kwalifikacji, to znajduje się w błędzie. Owszem, kupi sobie „kwit”, ale daleko z nim nie pociągnie, bo pracodawca szybko zorientuje się, że ma do czynienia z właścicielem owego „kwitu”, a nie (wy-)kształconym specjalistą w danej dziedzinie.
Dla wielu osób wybór studiów podyplomowych i ponoszenie mimo wszystko dość wysokich kosztów oraz wyrzeczeń, może oznaczać przy złej decyzji tylko i wyłącznie stratę. Chyba, że ważny jest tylko kwit. Wtedy studiujmy gdzie chcemy, nawet w sali remizy strażackiej. Jeśli jednak zależy komuś na uzyskaniu pełnowartościowego wykształcenia, to niech się dobrze zastanowi nad tym, komu powierzy tę nadzieję. Może bowiem zaoszczędzić na czymś, co będzie tyle samo warte, ile papier, na którym wydrukowany został dyplom „ukończonych” studiów.
Na co zatem zwracać uwagę? Przede wszystkim należy zobaczyć na stronie internetowej wyższej szkoły prywatnej i państwowej, jaką ma stałą kadrę akademicką i jakie prowadzi kierunki kształcenia? Jeśli nie ma na stronie informacji o nauczycielach akademickich, to znaczy, że albo władze uczelni chcą coś ukryć przez opinią publiczną, albo wstydzą się tej kadry, mają świadomość jej niskiej wartości, albo mają jakiś inny powód, by się nią nie pochwalić. A przecież, jak ktoś idzie do kina na film, to interesuje go to, kto gra w nim główne role. Jak kupuje książkę, to też chce wiedzieć, kim jest jej autor itd. Ciekawostką jest to, że tzw. "wsp" nie podają przy oferowanych studiach podyplomowych, kto będzie prowadził zajęcia, kto jest ich kierownikiem i jacy specjaliści będą gwarancją przekazanych nam kwalifikacji.
Jakiż to powód skrywania przed ewentualnymi klientami tego, kto w tej szkole pracuje, kto będzie prowadził zajęcia? Jeśli zatrudnia się tylko minimum kadrowe (po kilku wykładowców ze stopniem doktora czy doktora hab. do danego kierunku, często emerytowanych nauczycieli), ale na stronie ukrywa lub wykazuje kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu akademickich wykładowców, to mamy do czynienia z najzwyklejszą ściemą. Skąd wiemy, jak zostaną zabezpieczone nasze interesy, jako ewentualnych klientów takich studiów? Zapytajmy w internecie, na forach, kto już uczestniczył w oferowanych przez wyższa szkołę prywatną studiach podyplomowych i czego rzeczywiście się nauczył, jaki jest poziom jego/jej zadowolenia, a ponadto, czy otrzymany dyplom spełnia wymogi prawne.
Na tym właśnie polega różnica między ściemniaczami a edukatorami z prawdziwego zdarzenia, że ci właściwi zatrudniają na stałe kadry naukowe i wykładowców nie tylko dla potrzeb dydaktycznych, ale przede wszystkim do prowadzenia badan naukowych. Trudno bowiem, by na studiach dla magistrów i licencjatów zajęcia prowadziły w przeważającej mierze osoby z tym samym stopniem wykształcenia? Co to za edukacja podyplomowa w wykonaniu tych, którzy reprezentują ten sam poziom wykształcenia, co ich studenci? Ściemę zatem można poznać po liczbie proponowanych kierunków studiów podyplomowych. Zasada jest prosta. Im mniej liczne ma dana tzw. „wsp” uprawnienia do kształcenia na kierunkach studiów (np. kształci tylko na jednym, dwóch lub co najwyżej trzech kierunkach, nie posiada uprawnień do nadawania stopni naukowych w danej dyscyplinie naukowej), tym więcej oferuje kierunków studiów podyplomowych.
Jeśli chcemy podjąć studia na jednym z pedagogicznych kierunków studiów podyplomowych, to sprawdźmy zatem, kto będzie prowadził zajęcia, jaki jest program i możliwości wyegzekwowania od edukatora oczekiwanej jakości. Jeśli bowiem jakaś szkoła proponuje - przykładowo: studia z zakresu tyflopedagogiki, oligofrenopedagogiki czy wychowania fizycznego, a ani nie kształci w ramach tego kierunku studiów i specjalności na studiach I i II stopnia, ani też nie posiada u siebie naukowców reprezentujących tę subdyscyplinę wiedzy, nie wpsominając, że nie prowadzi z tego zakresu żadnych badań naukowych, tylko zamierza ściągać kogoś na krótkie umowy o dzieło (tzw. umowy śmieciowe), to nie liczmy na otrzymanie tego, na czym nam zależy.
Nie dysponując bowiem odpowiednią (satysfakcjonującą biznesowo założyciela szkoły) liczbą studentów studiów I i II stopnia, będzie on/ona usiłował zarabiać na studentach podyplomowych, wpuszczając ich w kanał niekompetentnych kadr, a tym samym i banalizacji treści, form oraz bylejakości metod kształcenia. Im więcej oferuje się pokrewnych tematycznie studiów podyplomowych, tym chętniej tacy założyciele łączą ze sobą zajęcia grup różnych kierunków studiów, by zaoszczędzić na kosztach, a tym samym oferować byle jaką edukację. Kryje się za takimi ofertami hasło: nie jest ważne, co studiujesz, ale to, że tanio i z "gwarancją" ukończenia studiów.
W istocie, tylko uczelnie akademickie – tak prywatne, jak i publiczne, które kształcą na kierunkach, w ramach których dysponują uprawnieniami do nadawania stopni naukowych –gwarantują dostęp do najwyższej klasy specjalistów, prowadzących badania naukowe, publikujących i kształcących nie z pożółkłych kartek, z jakimi zatrudnia się emerytowanych akademików w tzw. „wsp”. Warto porównać oferty akademii, uniwersytetów, politechnik a nawet niektórych państwowych wyższych szkół zawodowych, by przekonać się, kto stoi za ofertą kształcenia, jakie wiążą się z nią wartości i czego realnie możemy spodziewać się po ich organizatorach.
W wielu środowiskach „wygrywa” maksyma, że dopóki ci nie udowodnią działań niezgodnych z prawem, dopóty czyn moralnie naganny staje się dozwolony. Nic dziwnego, że niektórzy kierują się zasadą ryzykowania, dopóki ich ktoś nie złapie za rękę. Taki jest gdzieniegdzie ten polski biznes akademicki.
Podobnie jest w szkolnictwie wyższym. Niektórzy założyciele wyższych szkół prywatnych zmuszają swoje nieliczne kadry do oferowania w reklamach obfitych propozycji kierunków studiów podyplomowych, by kandydaci –„jelenie” dali się na nie zwabić. Tylko wtajemniczeni zgarniają z tego - jakże w wielu przypadkach nieuczciwego procederu - zyski. Jeśli są to studia finansowane ze środków unijnych, niektórzy korumpują w ramach umów o prowadzenie zajęć- przedstawicieli urzędów, które powinny de facto je nadzorować, kontrolować.
Warto zwrócić uwagę, poszukując dla siebie odpowiednich studiów podyplomowych, kto je oferuje i jakim dysponuje do tego celu zapleczem naukowym, kadrowym. Niestety, z analiz NIK, ale także rozpoczętych już ewaluacji instytucjonalnych w szkolnictwie wyższym, jakie prowadzi Polska Komisja Akredytacyjna wynika, że wiele wyższych szkół prywatnych oferuje bardzo szeroką gamę propozycji studiów podyplomowych, nie dysponując do ich organizacji a – co najważniejsze – do ich merytorycznej realizacji – właściwymi specjalistami. W tym sensie są to studia wysokiego ryzyka, bo jeśli ktoś nadal uważa, że dzisiaj wystarczy mieć dyplom ukończonych studiów podyplomowych bez rzeczywistych kwalifikacji, to znajduje się w błędzie. Owszem, kupi sobie „kwit”, ale daleko z nim nie pociągnie, bo pracodawca szybko zorientuje się, że ma do czynienia z właścicielem owego „kwitu”, a nie (wy-)kształconym specjalistą w danej dziedzinie.
Dla wielu osób wybór studiów podyplomowych i ponoszenie mimo wszystko dość wysokich kosztów oraz wyrzeczeń, może oznaczać przy złej decyzji tylko i wyłącznie stratę. Chyba, że ważny jest tylko kwit. Wtedy studiujmy gdzie chcemy, nawet w sali remizy strażackiej. Jeśli jednak zależy komuś na uzyskaniu pełnowartościowego wykształcenia, to niech się dobrze zastanowi nad tym, komu powierzy tę nadzieję. Może bowiem zaoszczędzić na czymś, co będzie tyle samo warte, ile papier, na którym wydrukowany został dyplom „ukończonych” studiów.
Na co zatem zwracać uwagę? Przede wszystkim należy zobaczyć na stronie internetowej wyższej szkoły prywatnej i państwowej, jaką ma stałą kadrę akademicką i jakie prowadzi kierunki kształcenia? Jeśli nie ma na stronie informacji o nauczycielach akademickich, to znaczy, że albo władze uczelni chcą coś ukryć przez opinią publiczną, albo wstydzą się tej kadry, mają świadomość jej niskiej wartości, albo mają jakiś inny powód, by się nią nie pochwalić. A przecież, jak ktoś idzie do kina na film, to interesuje go to, kto gra w nim główne role. Jak kupuje książkę, to też chce wiedzieć, kim jest jej autor itd. Ciekawostką jest to, że tzw. "wsp" nie podają przy oferowanych studiach podyplomowych, kto będzie prowadził zajęcia, kto jest ich kierownikiem i jacy specjaliści będą gwarancją przekazanych nam kwalifikacji.
Jakiż to powód skrywania przed ewentualnymi klientami tego, kto w tej szkole pracuje, kto będzie prowadził zajęcia? Jeśli zatrudnia się tylko minimum kadrowe (po kilku wykładowców ze stopniem doktora czy doktora hab. do danego kierunku, często emerytowanych nauczycieli), ale na stronie ukrywa lub wykazuje kilkunastu czy nawet kilkudziesięciu akademickich wykładowców, to mamy do czynienia z najzwyklejszą ściemą. Skąd wiemy, jak zostaną zabezpieczone nasze interesy, jako ewentualnych klientów takich studiów? Zapytajmy w internecie, na forach, kto już uczestniczył w oferowanych przez wyższa szkołę prywatną studiach podyplomowych i czego rzeczywiście się nauczył, jaki jest poziom jego/jej zadowolenia, a ponadto, czy otrzymany dyplom spełnia wymogi prawne.
Na tym właśnie polega różnica między ściemniaczami a edukatorami z prawdziwego zdarzenia, że ci właściwi zatrudniają na stałe kadry naukowe i wykładowców nie tylko dla potrzeb dydaktycznych, ale przede wszystkim do prowadzenia badan naukowych. Trudno bowiem, by na studiach dla magistrów i licencjatów zajęcia prowadziły w przeważającej mierze osoby z tym samym stopniem wykształcenia? Co to za edukacja podyplomowa w wykonaniu tych, którzy reprezentują ten sam poziom wykształcenia, co ich studenci? Ściemę zatem można poznać po liczbie proponowanych kierunków studiów podyplomowych. Zasada jest prosta. Im mniej liczne ma dana tzw. „wsp” uprawnienia do kształcenia na kierunkach studiów (np. kształci tylko na jednym, dwóch lub co najwyżej trzech kierunkach, nie posiada uprawnień do nadawania stopni naukowych w danej dyscyplinie naukowej), tym więcej oferuje kierunków studiów podyplomowych.
Jeśli chcemy podjąć studia na jednym z pedagogicznych kierunków studiów podyplomowych, to sprawdźmy zatem, kto będzie prowadził zajęcia, jaki jest program i możliwości wyegzekwowania od edukatora oczekiwanej jakości. Jeśli bowiem jakaś szkoła proponuje - przykładowo: studia z zakresu tyflopedagogiki, oligofrenopedagogiki czy wychowania fizycznego, a ani nie kształci w ramach tego kierunku studiów i specjalności na studiach I i II stopnia, ani też nie posiada u siebie naukowców reprezentujących tę subdyscyplinę wiedzy, nie wpsominając, że nie prowadzi z tego zakresu żadnych badań naukowych, tylko zamierza ściągać kogoś na krótkie umowy o dzieło (tzw. umowy śmieciowe), to nie liczmy na otrzymanie tego, na czym nam zależy.
Nie dysponując bowiem odpowiednią (satysfakcjonującą biznesowo założyciela szkoły) liczbą studentów studiów I i II stopnia, będzie on/ona usiłował zarabiać na studentach podyplomowych, wpuszczając ich w kanał niekompetentnych kadr, a tym samym i banalizacji treści, form oraz bylejakości metod kształcenia. Im więcej oferuje się pokrewnych tematycznie studiów podyplomowych, tym chętniej tacy założyciele łączą ze sobą zajęcia grup różnych kierunków studiów, by zaoszczędzić na kosztach, a tym samym oferować byle jaką edukację. Kryje się za takimi ofertami hasło: nie jest ważne, co studiujesz, ale to, że tanio i z "gwarancją" ukończenia studiów.
W istocie, tylko uczelnie akademickie – tak prywatne, jak i publiczne, które kształcą na kierunkach, w ramach których dysponują uprawnieniami do nadawania stopni naukowych –gwarantują dostęp do najwyższej klasy specjalistów, prowadzących badania naukowe, publikujących i kształcących nie z pożółkłych kartek, z jakimi zatrudnia się emerytowanych akademików w tzw. „wsp”. Warto porównać oferty akademii, uniwersytetów, politechnik a nawet niektórych państwowych wyższych szkół zawodowych, by przekonać się, kto stoi za ofertą kształcenia, jakie wiążą się z nią wartości i czego realnie możemy spodziewać się po ich organizatorach.
W wielu środowiskach „wygrywa” maksyma, że dopóki ci nie udowodnią działań niezgodnych z prawem, dopóty czyn moralnie naganny staje się dozwolony. Nic dziwnego, że niektórzy kierują się zasadą ryzykowania, dopóki ich ktoś nie złapie za rękę. Taki jest gdzieniegdzie ten polski biznes akademicki.
18 czerwca 2012
Dyrektorzy szkół, nie strzelajcie do własnej bramki!
Zastanawiam się, jak to jest możliwe, że są jeszcze tacy dyrektorzy szkół publicznych - rodem lub mentalnością chyba z okresu PRL-owskiego totalitaryzmu - którzy nie są w stanie zrozumieć, na czym polega różnica między nieistniejącą już w Polsce szkołą państwową a obowiązującą ustawowo szkołą publiczną? Kiedy wreszcie zrozumieją, że szkoła publiczna nie jest ich prywatnym folwarkiem, w którym mogą robić co chcą? Jak długo władze gmin i/lub powiatów będą jeszcze tolerować niedouczonych dyrektorów podległych im placówek, ośmielających się nie wydawać świadectw szkolnych tym uczniom, których rodzice nie wnieśli opłaty na radę rodziców (dawny komitet rodzicielski)? Ciekaw jestem, jak reaguje organ władzy oświatowej na sytuację, która dyskwalifikuje dyrektora szkoły publicznej, stosującego jeszcze tego typu praktyki? Moim zdaniem, należałoby takiego dyrektora szkoły odwołać dyscyplinarnie z pełnionego stanowiska, gdyż narusza nie tylko prawo oświatowe, ale także prawa obywatelskie.
Ministerstwo Edukacji Narodowej musi publikować na swojej stronie komunikat, gdyż nadzór pedagogiczny i organy prowadzące nie są w stanie wyegzekwować ładu prawnego i pedagogicznego w podległych im placówkach:
Wstrzymywanie uczniom wydawania świadectw jest niedopuszczalne
W związku z doniesieniami prasowymi dotyczącymi stosowania w niektórych szkołach praktyk wstrzymywania wydawania uczniom i absolwentom promocyjnych świadectw szkolnych i świadectw ukończenia szkoły z powodu między innymi: nieuiszczenia opłaty za świadectwo, nieuiszczenia dobrowolnej składki na radę rodziców, braku przedłożenia przez absolwenta tzw. „obiegówki" uprzejmie informujemy, że praktyki tego typu są niezgodne z prawem.
W § 26 ust. 1 rozporządzenia Ministra Edukacji Narodowej z dnia 28 maja 2010 r. w sprawie świadectw, dyplomów państwowych i innych druków szkolnych jest napisane, iż „świadectwa, odpisy świadectw dojrzałości, odpisy aneksów do świadectw dojrzałości, dyplomu, suplementy, zaświadczenia, indeksy, legitymacje szkolne i legitymacje przedszkolne dla dzieci niepełnosprawnych, a także kopie, o których mowa w § 23 ust. 2, są wydawane odpowiednio przez szkoły, kuratora oświaty, komisje okręgowe i przedszkola nieodpłatnie".
Może społeczeństwo dowie się, jakie konsekwencje zostały wyciągnięte w stosunku do dyrektorów-nieuków? To są szkoły wymuszeń i rozbojów! Rodzice! Nie pozwólcie na podwójne opodatkowywanie edukacji waszych dzieci. Już płacicie na oświatę publiczną, czego potwierdzeniem jest wasz każdego roku wypełniany PIT. Nie musicie wpłacać szkole, jej radzie rodziców nawet 10 groszy! Walczcie w gimnie, powiecie o to, by to samorządy zatroszczyły się o środki na funkcjonowanie placówek, do których uczęszczają wasze dzieci. Nie pozwólcie na takie manipulacjie, rozboje i wymuszenia ze strony dyrektorów szkół czy wychowawców klas. One są nie tylko naganne społecznie, ale stanowią ewidentne naruszanie prawa.
(źródło:http://men.gov.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=3005%3Awstrzymywanie-uczniom-wydawania-wiadectw-jest-niedopuszczalne&catid=272%3Aministerstwo-komunikaty-i-wyjanienia-men&Itemid=355)
17 czerwca 2012
Naukowcy też rozegrali mecz: interdyscyplinarni kontra intradyscyplinarni
do którego przygotowania trwały od czasów Augusta Comte'a. Dawniej co kilka dziesięcioleci, a współcześnie to już co kilka nawet lat odbywają się kolejne mistrzostwa EURO-NAUKOZNAWCÓW, w czasie których poszczególne ekipy tylko wymieniają zawodników swoich drużyn, mając nadzieję na wygraną. Właśnie otrzymaliśmy tom - relację z meczu, który może nie rozpalił tak wielkich emocji, jak wczorajszy Polska-Czechy we Wrocławiu, ale i ten odbył się w tym mieście kilka miesięcy temu. Wynik jest zresztą podobny. Natomiast niewatpliwie wywołane jego treścią emocje i myśli jeszcze długo będą wpisywać się w nasze badania naukowe. Wkrótce kolejny, wielki mecz w Toruniu, któremu patronuje Komitet Nauk Pedagogicznych PAN.
Pewnie ktoś zapyta - a w co grali i o co? Rywalizacja naukowców dotyczyła sporu między dwoma, umownie dającymi się tak określić, zespołami badaczy na boisku problemowym nauk humanistycznych i społecznych. Po raz kolejny spotkały się drużyny INTERDYSCYPLINARYSTÓW z INTRADYSCYPLINARYSTAMI. Zawodnicy "biegali" ze swoimi poglądami, teoriami, paradygmatami, dyskursami, a nawet metaforami za wspólną "piłką", jaką jest NAUKA, by strzelić przeciwnikowi gola.
Nie mogliśmy oglądać tego meczu, bo niestety, nie było bezpośredniej transmisji TVP1, ani TVP2. Nie zainteresowała się nim żadna telewizja, więc pozostała nam najpierw kablowa (jedna pani drugiej pani), aż wreszcie ukazała się książka, w której znajdziemy relację z jego przebiegu. Wprawdzie pięknie wydana przez Oficynę IMPULS rozprawa pod redakcją trzech profesorów: pedagog – prof. Marii Dudzikowej i dwóch filozofów – profesorów Adama Chmielewskiego i Adama Groblera pt. „Interdyscyplinarnie o interdyscyplinarności. Między ideą a praktyką” (Kraków 2012) nie może oddać temperatury toczącego się jesienią 2011 r. meczu, to jednak mamy możliwość przestudiowania taktyki obu drużyn, ich trenerów i zawodników. Nie jest bowiem bez znaczenia to, kto jest na "boisku" sporu, z jaką wiedzą, umiejętnościami i "strzelnością", a więc skutecznością przekonywania innych do swojej argumentacji, by ten mecz wygrać.
Przywołana tu relacja z "meczu" jest też przykładem na to, jak budować zespół na mistrzostwa nie tylko Euro 2012, ale i WORLD 2050. Myślenie kategoriami tożsamości narodowej zawodników, jak chciałby tego poseł Jan Tomaszewski, a co odpowiada poglądom zwolenników unifikacji naukowych dyscyplin, okopujących się w ramach własnych pojęć i przedmiotów badań, jest błędem z punktu widzenia potrzeby dążenia do pełniejszego poznawania świata (do wygrania meczu). Dzisiaj niektórzy naukowcy nie mają wątpliwości, że lepiej jest walczyć o sukces, dysponując w zespole zawodnikami z różnych klubów (nauk) i różnych paradygmatów (krajów, kultur, filozofii, teorii, narzędzi poznawczych itp.), niż gonić za "piłką" w zespole jedynie słusznej i godnej w sensie pozytywistycznym nauki wraz z „jej” metodologią badań.
Nie chodzi tu o żadne „zmącenie gatunków” poznania w humanistyce i naukach społecznych, ale o wypracowanie w różnych wspólnotach myślowych, nowych, często biegnących w poprzek celów i problemów badawczych. Raz jest się na prawym skrzydle, ale za chwilę może warto zagrać na lewym i zobaczyć, jak z tej perspektywy można podawać piłkę czy strzelać bramki. Tak, jak język każdej dyscypliny inaczej profiluje przedmiot swoich badań, to jednak wszyscy zawodnicy z danej drużyny, chcąc strzelić przeciwnikowi (niewiedzy) gola, muszą strzelać do tej samej bramki, a więc zbudować sobie jej obraz, burząc granice poznania jakie istnieją między reprezentowanymi przez nich dyscyplinami, by stworzyć nową strategię walki o poznanie istoty zjawisk (prawdę).
Wystarczyło popatrzeć na wczorajszy mecz Polska-Czechy, by dostrzec, że nie grały w rywalizujących ze sobą zespołach jednorodne tożsamościowo osoby, ale właśnie składy międzynarodowe, międzykulturowe, co w nauce określane jest mianem – interdyscyplinarności. Żaden z zespołów nie zamknął się w "getcie" profesjonalnej specjalności, ale wręcz odwrotnie, włączył zawodników różnych kultur i kwalifikacji tak, jak w interdyscyplinarnych zespołach badawczych znajdują się psycholodzy, socjolodzy, genetycy, medycy czy pedagodzy itp.
(rys. Hani - 5 lat)
W otwartym świecie, w którym możliwe jest przekraczanie granic państwowych, administracyjnych, kulturowych, społecznych, ekonomicznych, oświatowych itp., wąskiej maści specjaliści stają się ignorantami tam, gdzie uważają się za znawców, zaś niechętni do konfrontowania własnych twierdzeń i teorii z wynikami uzyskiwanymi na gruncie „dyscyplin pokrewnych” (s. 56) - przejawiają postawę sekciarską, a więc obcą otwartej i krytycznej postawy naukowej. Mądry trener nie tworzy swojej drużyny zgodnie z jednym kryterium – np. tożsamości narodowej, plemiennej, gdyż w ten sposób prowadziłby do klęski - banałów, truizmów,, fikcji, pozorów czy iluzji.
Tak jak umiędzynarodowienie drużyn narodowych jest specyfiką współczesnych przedsięwzięć sportowych, tak komplementarność badań wielu specjalistów (zawodników) pracujących nad wspólnie określonym celem pozwala na jego osiągnięcie. Wśród buszujących na pograniczach nauk zmobilizowane zostały siły na rzecz lepszego rozumienia i rozróżniania poglądów, teorii, założeń, koncepcji i paradygmatów innych nauk, by wiedzieć, komu „podawać piłkę”. Nic dziwnego, że coraz silniej rozwijają się modele socjologii czy pedagogiki otwartej na różnorodność i inne dyscypliny. W drużynie interdyscyplinarnej dobrze określony problem badawczy wymaga rozwiązania go przez zawodników reprezentujących różne dyscypliny naukowe, ale zarazem sięgających do korzeni człowieczeństwa.
Kto wszedł do uczestniczącej w tych mistrzostwach drużyny - teamu trenerskiego: Dudzikowa, Grobler, Chmielewski? – Proszę bardzo, tak znakomici zawodnicy, jak:
Napastnicy:
Jadwiga Mizińska upominająca się o duszę (Kore) jako czynnik scalający (uduchowiający) współczesne nauki.
Krzysztof Kułakowski – przemieszczający się między socjologią a fizyką;
oraz
Elżbieta Tarkowska, która potrafi zaskoczyć każdego pozytywistę przykładami interdyscyplinarności dystrybutywnej i tej w słabszym sensie w polskiej socjologii.
Z lewej flanki mamy rozgrywającą tekstem o sytuacji problematycznej interdyscyplinarności w naukach społecznych i humanistycznych - Marię Dudzikową, zaś na prawym skrzydle - Adama Groblera metodologiczne aspekty interdyscyplinarności na przykładzie filozofii eksperymentalnej.
Środkiem znakomicie, błyskotliwie i erudycyjnie atakuje Joanna Rutkowiak wędrując po naukach pomocnych pedagogice.
A propos pomocy, to mamy w tym zespole:
Marię Czerepaniak-Walczak, która znakomicie odsłania w dialogu z córką (biofizykiem) osobliwość badań interdyscyplinarnych przez konfrontację podejść w naukach ścisłych i przyrodniczych z naukami humanistycznymi;
Na obronie zostali usytuowani: Michał Wierzchoń, Jarosław Orzechowski i Jakub Barbasz, którzy piszą o interdyscyplinarności w naukach kognitywnych.
W bramce godności drużyny bronił Robert Poczobut z tekstem o interdyscyplinarności i pojęciach pokrewnych. Rezerwowym bramkarzem został Adam F. Kola, który opisuje przygody młodych akademików z interdyscyplinarnością.
Na ławce rezerwowej znaleźli się:
Katarzyna Budzyńska, Kamila Dębowska-Kozłowska, Magdalena Kacprzak i Maria Załęska, które potrafią rozgrywać naukowy dyskurs badaniami nad argumentacją i perswazją; Piotr Bukowski z analizą interdyscyplinarnych aspektów przekładoznawstwa; Ewa Miczka pisząc o interdyscyplinarnych aspektach w tworzeniu reprezentacji dyskursu oraz Joanna Golonka przedstawiająca doświadczenia interdyscyplinarności w nauce badaczy-pedagogów.
W drużynie przeciwnej, wśród zawodników są zwolennicy intradyscyplinarności, monodyscyplinarności, unifikacji – „geodezyjności” nauki, jej bezduszności – odduchowienia poszczególnych dyscyplin.
W ataku trener wystawił środkowego napastnika - Włodzimierza Galewicza, który tłumaczy powody abstrakcyjności interdyscyplinarności i konieczności filozofów w komisjach bioetycznych;
Prawym, ofensywnym pomocnikiem został Adam Chmielewskirozpraszając uwagę przeciwników scjentyzmu płodnością badań w naukach o człowieku. Odwraca zatem uwagę od mody na interdyscyplinarność trzema faulami minionego stulecia, a mianowicie ciosem od Mikołaja Kopernika, nakładką zadaną przez Darwina i uświadomioną nieświadomością za Freudem;
(fot. z transmisji TVP1 meczu Polska-Czechy)
Lewym, ale defensywnym pomocnikiem okazała się Karolina Konopczak z „iluzją-euro” jako problemem społecznym;
Środkowym pomocnikiem był Michał Konopczak, który pisze o badaniach nad rozwojem systemu finansowego.
W obronie znaleźli się Karolina Charewicz-Jakubowska, która rekonstruuje debatę wokół pojęcia obrazu i wizualności, Dominik Antonowicz analizujący instytucjonalizację badań nad szkolnictwem wyższym oraz Aleksander Kobylarek piszący o (nie)możliwej zmianie pokoleniowej w polskiej nauce.
W bramce zaś został obsadzony: Krzysztof Ratajczak z tekstem pt. Czy nie jest możliwe uprawianie badań historycznych bez interdyscyplinarności?
Na ławce rezerwowej znaleźli się: Agata Kozak i Jacek Gulanowski, którzy zdają sprawozdanie z działalności Interdyscyplinarnego Koła Naukowego Variograf oraz Ogólnopolskiej Studenckiej Konferencji Naukowej Talenty.
Mimo tak znakomitego zespołu "INTERDYSCYPLINARNYCH" wynik tego meczu jest taki, jak Polska-Czechy, czyli 0:1. Trener "pedagogiczna smuta" będzie musiał przeanalizować, dlaczego jego zespół interdyscyplinarności badań naukowych nadal przegrywa z neopozytywistami. Wcześniej ukazała się przecież książka z debaty, którą zarejestrowali Witkor Żłobicki i Rafał Włodarczyk - też z Wrocławia. Czy ktoś w tym meczu uczestniczył? Kto tam wygrał? Zdaje się, że wynik był jak Rosja-Grecja, czyli też 0:1.Czekamy zatem na kolejne mistrzostwa.
16 czerwca 2012
Jedna czerwona kartka i dziesięć żółtych dla wyższych szkół w Łodzi
Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego dało w okresie EURO 2012 pierwsze czerwone i żółte kartki niektórym wyższym szkołom prywtanym i publicznym. Jest to niewątpliwie ostrzeżenie za działanie nie fair na akademickim rynku. Czerwoną kartkę otrzymała Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Łodzi. Żółte kartki zostały pokazane aż 10 wyższym szkołom tego miasta, w tym 9 prywatnym
Nie da się rywalizować na akademickim stadionie grając na nim nie fair, gdyż w ten sposób zdradza się własnych zawodników i trenerów. Niestety, główna sędzia na akademickim boisku, jakim jest minister odpowiadającego zań resortu Barbara Kudrycka, wprowadziła w ramach reformy szkolnictwa wyższego zapis, który miał na celu m.in. wytrącenie z gry część klubów, czyli tzw. „wsp”, stosujących nieuprawnione praktyki. Dyrektywa w resorcie szkolnictwa wyższego jest coraz bardziej czytelna – najwyższy czas uporządkować akademicki rynek i informować opinię publiczną o stosowaniu fauli lub dopingu przez tych graczy, którzy inaczej interpretują obowiązujące zasady lub nie chcą ich w ogóle przestrzegać.
Resort prowadzi kontrolę „antydopingową”, przeciwdziała „korupcji”, by szkoły, których założyciele czy rektorzy działają wbrew zasadom fair play, nie mogły dalej ubiegać się o prawo do udziału w zawodach. Skutki uruchomienia systemu informacji akademickiej POL-on zaczynają wreszcie być zrozumiałe i czytelne dla opinii społecznej. Gracze, którzy z jakichś powodów nie zamierzali grać fair, po prostu są ujawniani na stronach Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Zwiększa się liczba sędziów bocznych, którzy wspomagają sędziego głównego w rozpoznawaniu fauli czy spalonego. Wczoraj aż kilka dzienników ogólnopolskich informowało o podejrzanej praktyce omijania obowiązujących standardów, pomimo wielokrotnych ponagleń i przypomnień przez resort o konieczności ich przestrzegania, jeśli chce się korzystać z dobrodziejstw publicznej pomocy.
Niektórzy założyciele i rektorzy wyższych szkół prywatnych być może zaryzykowali i podali do bazy POL-on dane, dzięki którym wykryto fakt niespełniania przez nie minimum kadrowego. W ten sposób opinia publiczna została ostrzeżona, że Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Łodzi ma zawieszone przez resort uprawnienia do prowadzenia studiów magisterskich na kierunku pedagogika. A zatem władzom tej szkoły została wręczona czerwona kartka.
Nie jest to zresztą jedyna wyższa szkoła prywatna, która została „przyłapana” na praktykach godzących w społeczność tego środowiska. Podobnie mają zawieszone prawa do kształcenia na „pedagogice”, tyle tylko że już na poziomie studiów I stopnia - Wyższa Szkoła Handlowa im. Bolesława Markowskiego w Kielcach, Uczelnia Zawodowa Zagłębia Miedziowego w Lubinie i Wyższa Szkoła Społeczno-Ekonomiczna w Warszawie. Być może, gdyby wszystkie wyższe szkoły prywatne zarejestrowały się w bazie POL-on, to lista mających zawieszone uprawnienia do kształcenia mogłaby być dłuższa. Wielu właścicieli tych „wsp” tego nie uczyniło, być może z obawy przed demistyfikacją braków (głównie kadrowych). Póki nie ma kontroli Polskiej Komisji Akredytacyjnej lub kontroli MNiSW mogą kształcić, mówiąc językiem sportowym, na tzw. antydopingu lub dzięki „kupieniu meczu”.
Także w tym tygodniu resort nauki przedstawił listę szkół wyższych, które nie dopełniły obowiązku zgłoszenia swoich studentów do wspomnianego powyżej nowego systemu informacji akademickiej POL-on. Wynik tej kontroli antydopingowej jest szokujący, skoro w samej Łodzi aż 9 wyższych szkół prywatnych i jedna publiczna - Akademia Sztuk Pięknych, nie zarejestrowały się w tej bazie, co może skutkować pozbawieniem ich studentów od przyszłego roku akademickiego budżetowej dotacji na stypendia. Tłumaczenia założycieli czy rektorów lub ich rzeczników są mało przekonujące. Paluszek i główka to szkolna wymówka. Czyżby usiłowano ominąć rejestrację, by dzięki temu móc prowadzić rekrutację na studia z ryzykiem pozbawienia jakże koniecznych dla wielu osób stypendiów? Czy może zlekceważono potencjalne, a negatywne skutki braku rejestracji w bazie? Na czarnej liście MNiSW z żółtą kartką znalazły się (szkoły, które prowadzą m.in. "pedagogikę"jako kierunek studiów są podkreślone):
1. Akademia Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi
2. Salezjańska Wyższa Szkoła Ekonomii i Zarządzania w Łodzi
3. Społeczna Akademia Nauk z siedzibą w Łodzi
4. Wyższa Szkoła Administracji Publicznej w likwidacji z siedzibą w Łodzi
5. Wyższa Szkoła Edukacji Zdrowotnej i Nauk Społecznych w Łodzi
6. Wyższa Szkoła Informatyki w Łodzi
7. Wyższa Szkoła Marketingu i Biznesu w likwidacji z siedzibą w Łodzi
8. Wyższa Szkoła Sportowa im. Kazimierza Górskiego w Łodzi
9. Wyższa Szkoła Sztuki i Projektowania w Łodzi
10. Wyższa Szkoła Turystyki i Hotelarstwa w Łodzi
Jak stwierdził rzecznik prasowy MNiSW G. Loba: "Zdecydowana większość uczelni w sposób płynny dokonała przejścia na nowoczesny elektroniczny system informacji. Na każdym etapie służymy wsparciem merytorycznym i technicznym. Uczelnie, które jeszcze mimo naszych monitów listownych i telefonicznych nie zrealizowały ustawowego zadania, muszą się liczyć z konsekwencjami. Nie chcemy jednak, żeby zaniedbanie uczelni uderzało w studentów". Resort nauki podkreśla, że przesyłał już kilkakrotnie (w grudniu 2011 roku oraz w lutym, marcu, kwietniu i maju 2012 roku) monity do spóźnionych uczelni, przypominając, że "nieprzesłanie danych budzi poważne wątpliwości co do spełniania niezbędnych warunków do prowadzenia studiów".
Pierwsza z w/w szkół sobie poradzi, bo w końcu, jako placówka publiczna i tak jest utrzymywana w dużej mierze z dotacji budżetu państwa. Pozostałe jednak, gdyby miały stracić prawo do wypłacania stypendiów swoim studentom, mogłyby ich stracić, bo zawsze lepiej jest studiować tam, gdzie jednak jest udzielana jakaś pomoc najsłabszym kapitałowo studentom. Żółta kartka jest ostrzeżeniem i daniem szansy na poprawę.
(źródła:
http://serwisy.gazetaprawna.pl/edukacja/artykuly/624363,zaniedbania-czesci-uczelni-moga-pozbawic-studentow-stypendiow.html
http://www.nauka.gov.pl/szkolnictwo-wyzsze/system-szkolnictwa-wyzszego/uczelnie/uczelnie-niepubliczne/wykaz-uczelni-niepublicznych/#LODZ
http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/597315,uczelnie-z-lodzi-na-czarnej-liscie-ministerstwa,id,t.html)
Nie da się rywalizować na akademickim stadionie grając na nim nie fair, gdyż w ten sposób zdradza się własnych zawodników i trenerów. Niestety, główna sędzia na akademickim boisku, jakim jest minister odpowiadającego zań resortu Barbara Kudrycka, wprowadziła w ramach reformy szkolnictwa wyższego zapis, który miał na celu m.in. wytrącenie z gry część klubów, czyli tzw. „wsp”, stosujących nieuprawnione praktyki. Dyrektywa w resorcie szkolnictwa wyższego jest coraz bardziej czytelna – najwyższy czas uporządkować akademicki rynek i informować opinię publiczną o stosowaniu fauli lub dopingu przez tych graczy, którzy inaczej interpretują obowiązujące zasady lub nie chcą ich w ogóle przestrzegać.
Resort prowadzi kontrolę „antydopingową”, przeciwdziała „korupcji”, by szkoły, których założyciele czy rektorzy działają wbrew zasadom fair play, nie mogły dalej ubiegać się o prawo do udziału w zawodach. Skutki uruchomienia systemu informacji akademickiej POL-on zaczynają wreszcie być zrozumiałe i czytelne dla opinii społecznej. Gracze, którzy z jakichś powodów nie zamierzali grać fair, po prostu są ujawniani na stronach Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego.
Zwiększa się liczba sędziów bocznych, którzy wspomagają sędziego głównego w rozpoznawaniu fauli czy spalonego. Wczoraj aż kilka dzienników ogólnopolskich informowało o podejrzanej praktyce omijania obowiązujących standardów, pomimo wielokrotnych ponagleń i przypomnień przez resort o konieczności ich przestrzegania, jeśli chce się korzystać z dobrodziejstw publicznej pomocy.
Niektórzy założyciele i rektorzy wyższych szkół prywatnych być może zaryzykowali i podali do bazy POL-on dane, dzięki którym wykryto fakt niespełniania przez nie minimum kadrowego. W ten sposób opinia publiczna została ostrzeżona, że Wyższa Szkoła Pedagogiczna w Łodzi ma zawieszone przez resort uprawnienia do prowadzenia studiów magisterskich na kierunku pedagogika. A zatem władzom tej szkoły została wręczona czerwona kartka.
Nie jest to zresztą jedyna wyższa szkoła prywatna, która została „przyłapana” na praktykach godzących w społeczność tego środowiska. Podobnie mają zawieszone prawa do kształcenia na „pedagogice”, tyle tylko że już na poziomie studiów I stopnia - Wyższa Szkoła Handlowa im. Bolesława Markowskiego w Kielcach, Uczelnia Zawodowa Zagłębia Miedziowego w Lubinie i Wyższa Szkoła Społeczno-Ekonomiczna w Warszawie. Być może, gdyby wszystkie wyższe szkoły prywatne zarejestrowały się w bazie POL-on, to lista mających zawieszone uprawnienia do kształcenia mogłaby być dłuższa. Wielu właścicieli tych „wsp” tego nie uczyniło, być może z obawy przed demistyfikacją braków (głównie kadrowych). Póki nie ma kontroli Polskiej Komisji Akredytacyjnej lub kontroli MNiSW mogą kształcić, mówiąc językiem sportowym, na tzw. antydopingu lub dzięki „kupieniu meczu”.
Także w tym tygodniu resort nauki przedstawił listę szkół wyższych, które nie dopełniły obowiązku zgłoszenia swoich studentów do wspomnianego powyżej nowego systemu informacji akademickiej POL-on. Wynik tej kontroli antydopingowej jest szokujący, skoro w samej Łodzi aż 9 wyższych szkół prywatnych i jedna publiczna - Akademia Sztuk Pięknych, nie zarejestrowały się w tej bazie, co może skutkować pozbawieniem ich studentów od przyszłego roku akademickiego budżetowej dotacji na stypendia. Tłumaczenia założycieli czy rektorów lub ich rzeczników są mało przekonujące. Paluszek i główka to szkolna wymówka. Czyżby usiłowano ominąć rejestrację, by dzięki temu móc prowadzić rekrutację na studia z ryzykiem pozbawienia jakże koniecznych dla wielu osób stypendiów? Czy może zlekceważono potencjalne, a negatywne skutki braku rejestracji w bazie? Na czarnej liście MNiSW z żółtą kartką znalazły się (szkoły, które prowadzą m.in. "pedagogikę"jako kierunek studiów są podkreślone):
1. Akademia Sztuk Pięknych im. Władysława Strzemińskiego w Łodzi
2. Salezjańska Wyższa Szkoła Ekonomii i Zarządzania w Łodzi
3. Społeczna Akademia Nauk z siedzibą w Łodzi
4. Wyższa Szkoła Administracji Publicznej w likwidacji z siedzibą w Łodzi
5. Wyższa Szkoła Edukacji Zdrowotnej i Nauk Społecznych w Łodzi
6. Wyższa Szkoła Informatyki w Łodzi
7. Wyższa Szkoła Marketingu i Biznesu w likwidacji z siedzibą w Łodzi
8. Wyższa Szkoła Sportowa im. Kazimierza Górskiego w Łodzi
9. Wyższa Szkoła Sztuki i Projektowania w Łodzi
10. Wyższa Szkoła Turystyki i Hotelarstwa w Łodzi
Jak stwierdził rzecznik prasowy MNiSW G. Loba: "Zdecydowana większość uczelni w sposób płynny dokonała przejścia na nowoczesny elektroniczny system informacji. Na każdym etapie służymy wsparciem merytorycznym i technicznym. Uczelnie, które jeszcze mimo naszych monitów listownych i telefonicznych nie zrealizowały ustawowego zadania, muszą się liczyć z konsekwencjami. Nie chcemy jednak, żeby zaniedbanie uczelni uderzało w studentów". Resort nauki podkreśla, że przesyłał już kilkakrotnie (w grudniu 2011 roku oraz w lutym, marcu, kwietniu i maju 2012 roku) monity do spóźnionych uczelni, przypominając, że "nieprzesłanie danych budzi poważne wątpliwości co do spełniania niezbędnych warunków do prowadzenia studiów".
Pierwsza z w/w szkół sobie poradzi, bo w końcu, jako placówka publiczna i tak jest utrzymywana w dużej mierze z dotacji budżetu państwa. Pozostałe jednak, gdyby miały stracić prawo do wypłacania stypendiów swoim studentom, mogłyby ich stracić, bo zawsze lepiej jest studiować tam, gdzie jednak jest udzielana jakaś pomoc najsłabszym kapitałowo studentom. Żółta kartka jest ostrzeżeniem i daniem szansy na poprawę.
(źródła:
http://serwisy.gazetaprawna.pl/edukacja/artykuly/624363,zaniedbania-czesci-uczelni-moga-pozbawic-studentow-stypendiow.html
http://www.nauka.gov.pl/szkolnictwo-wyzsze/system-szkolnictwa-wyzszego/uczelnie/uczelnie-niepubliczne/wykaz-uczelni-niepublicznych/#LODZ
http://www.dzienniklodzki.pl/artykul/597315,uczelnie-z-lodzi-na-czarnej-liscie-ministerstwa,id,t.html)
15 czerwca 2012
Edukacyjne kabarety
Ostatnio dużą popularnością cieszą się w Internecie klipy z wypowiedziami "menedżerów edukacyjnych" w ramach chyba jakichś konferencji, które zostały zorganizowane w wielkich halach widowiskowych, koncertowych czy salach teatralnych. Występujący na scenie wykładowcy są mistrzami monologu, który przekazują rzeczywiście bezpośrednio, w niesłychanym tempie, dynamicznie, w krótkim, bo liczącym maksymalnie 6 minut czasie, kierując swoją wypowiedź do zgromadzonych na widowni tłumów osób. Nie wiem, kim są słuchacze, uczestnicy tych konferencji, ale widać, że słuchają w skupieniu i nagradzają narratorów edukacyjnych rzęsistymi brawami. Właściwie, można uczyć się od tych osób wygłaszania w sposób niezwykle syntetyczny, ale i atrakcyjny treściowo tez, opowieści o realizowanych już gdzieś projektach edukacyjnych.
Istotą przekazu takich wykładowców jest przykucie uwagi całej widowni tak, by ją zainteresować, zafascynować a nawet zaskoczyć czy rozśmieszyć. Ze względu na panującą w sali teatralną ciemność nikt nie ma możliwości na zanotowanie czegokolwiek. Wszyscy są zdani na oglądanie i słuchanie, jak gdyby byli w teatrze na dobrym kabarecie czy monodramie. Zapewne przedstawienie jest dobrze wyreżyserowane, a wchodzący na scenę kolejni „aktorzy-edukatorzy” wiedzą, jak posługiwać się słowem, by nie pozwolić widowni zasnąć w tych ciemnościach. Ciekaw jestem, kiedy w Polsce będą tego typu konferencje, w trakcie których wykładowcy nie będą mówić przez 60 minut, zabierając większość czasu pozostałym referującym na wygłoszenie określonych tez?
Odnoszę wrażenie, że Anglicy czy Amerykanie są w stanie perfekcyjnie, w artystyczny sposób przekazać wszystko zgromadzonym słuchaczom tak, jakby to było odkryciem na miarę Kopernika czy Einsteina. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nikt nie będzie słuchał jednej osoby dłużej niż 6 minut. To i tak jest długo. „Występ” zatem musi być krótki, ale „soczysty” treściowo i w formie. Mało kto używa multimedialnej prezentacji czy odwołuje się do jakichś wykresów, statystyk czy filmów. Ten, kto wyszedłby na scenę i zaczął czytać, zostałby zapewne wygwizdany lub wytupany. Nikt by go nie słuchał.
No tak, ale tu stosuje się erystykę, komunikacyjne triki, by przykuć uwagę słuchaczy, zabawić ich, wpisać się w ich pamięć, bo być może dzięki temu kupią produkt, jakim jest jakaś idea pedagogiczna, model szkolnej edukacji. Oni to sprzedają jak na rynku warzywa, owoce czy świeże ryby. Nie jest ważne to, czy ktoś to zna, czy nie. Kluczowe jest to, by tak opowiedzieć kawał z brodą, by widownia zatrząsała się ze śmiechu. Spójrzcie na klip Gevera Tulleya, który opowiada o edukacji przez majsterkowanie, ilustrując swój krótki wykład fotografiami oraz filmami z lekcji w terenie, mających na celu rozbudzać dziecięca wyobraźnię. Och, żeby chociaz tak wyglądały nasze "Zielone szkoły"... On nazywa ten model edukacji - Szkołą Majsterkowania, gdzie za pomocą odpowiednich narzędzi, materiałów i wskazówek pedagoga dzieciaki rozwiązują problemy, budują unikalne łodzie, mosty, a nawet rollercoastera.
http://www.ted.com/talks/gever_tulley_s_tinkering_school_in_action.html
Tę wypowiedź obejrzało już prawie pół miliona osób. A w Łodzi odbyła się w tym tygodniu konferencja sumująca realizację projektu ze środków unijnych, w której uczestniczyło zaledwie kilka osób. Hotel, catering, ulotki i materiały, których wartość merytoryczna odpowiada cenie papieru, na którym zostały wydrukowane. Uczestnikami byli ci wszyscy, którzy realizowali w tym projekcie określone zadania i zarobili kasę. Żenada? Niestety. Nędzne badania, nic nie wnoszące ani do nauki, ani do praktyki. Ważne, że wyciągnęło się kasę z budżetu na banały, że upowszechnia się nędzę intelektualną, wciskając społeczeństwu kit. To już byłoby lepiej, gdyby tak, jak Gever Tulley lub Ken Robinson opowiedzieli o czymś sensownym, albo nawet stare kawały. Byłoby przynajmniej wesoło.
Istotą przekazu takich wykładowców jest przykucie uwagi całej widowni tak, by ją zainteresować, zafascynować a nawet zaskoczyć czy rozśmieszyć. Ze względu na panującą w sali teatralną ciemność nikt nie ma możliwości na zanotowanie czegokolwiek. Wszyscy są zdani na oglądanie i słuchanie, jak gdyby byli w teatrze na dobrym kabarecie czy monodramie. Zapewne przedstawienie jest dobrze wyreżyserowane, a wchodzący na scenę kolejni „aktorzy-edukatorzy” wiedzą, jak posługiwać się słowem, by nie pozwolić widowni zasnąć w tych ciemnościach. Ciekaw jestem, kiedy w Polsce będą tego typu konferencje, w trakcie których wykładowcy nie będą mówić przez 60 minut, zabierając większość czasu pozostałym referującym na wygłoszenie określonych tez?
Odnoszę wrażenie, że Anglicy czy Amerykanie są w stanie perfekcyjnie, w artystyczny sposób przekazać wszystko zgromadzonym słuchaczom tak, jakby to było odkryciem na miarę Kopernika czy Einsteina. Doskonale zdają sobie sprawę z tego, że nikt nie będzie słuchał jednej osoby dłużej niż 6 minut. To i tak jest długo. „Występ” zatem musi być krótki, ale „soczysty” treściowo i w formie. Mało kto używa multimedialnej prezentacji czy odwołuje się do jakichś wykresów, statystyk czy filmów. Ten, kto wyszedłby na scenę i zaczął czytać, zostałby zapewne wygwizdany lub wytupany. Nikt by go nie słuchał.
No tak, ale tu stosuje się erystykę, komunikacyjne triki, by przykuć uwagę słuchaczy, zabawić ich, wpisać się w ich pamięć, bo być może dzięki temu kupią produkt, jakim jest jakaś idea pedagogiczna, model szkolnej edukacji. Oni to sprzedają jak na rynku warzywa, owoce czy świeże ryby. Nie jest ważne to, czy ktoś to zna, czy nie. Kluczowe jest to, by tak opowiedzieć kawał z brodą, by widownia zatrząsała się ze śmiechu. Spójrzcie na klip Gevera Tulleya, który opowiada o edukacji przez majsterkowanie, ilustrując swój krótki wykład fotografiami oraz filmami z lekcji w terenie, mających na celu rozbudzać dziecięca wyobraźnię. Och, żeby chociaz tak wyglądały nasze "Zielone szkoły"... On nazywa ten model edukacji - Szkołą Majsterkowania, gdzie za pomocą odpowiednich narzędzi, materiałów i wskazówek pedagoga dzieciaki rozwiązują problemy, budują unikalne łodzie, mosty, a nawet rollercoastera.
http://www.ted.com/talks/gever_tulley_s_tinkering_school_in_action.html
Tę wypowiedź obejrzało już prawie pół miliona osób. A w Łodzi odbyła się w tym tygodniu konferencja sumująca realizację projektu ze środków unijnych, w której uczestniczyło zaledwie kilka osób. Hotel, catering, ulotki i materiały, których wartość merytoryczna odpowiada cenie papieru, na którym zostały wydrukowane. Uczestnikami byli ci wszyscy, którzy realizowali w tym projekcie określone zadania i zarobili kasę. Żenada? Niestety. Nędzne badania, nic nie wnoszące ani do nauki, ani do praktyki. Ważne, że wyciągnęło się kasę z budżetu na banały, że upowszechnia się nędzę intelektualną, wciskając społeczeństwu kit. To już byłoby lepiej, gdyby tak, jak Gever Tulley lub Ken Robinson opowiedzieli o czymś sensownym, albo nawet stare kawały. Byłoby przynajmniej wesoło.
14 czerwca 2012
Jaka pedagogia obowiązuje w szkołach publicznych?
Jeden z czytelników blogu podzielił się - poza komentarzami na tym forum - swoją wątpliwością, która wynika z niemożliwości rozeznania się przez niego jako rodzica w tym, jaka pedagogika jest realizowana w szkolnictwie publicznym. Pisze do mnie tak:
Czy dobrze rozumiem, że w pedagogice, jak w każdej dziedzinie nauki istnieją i rozwijają się różne nurty i szkoły? Czy, na przykład, dobrze kojarzę tę różnorodność z nazwiskami: Piaget, Korczak, Montessori, Waldorf , ... ?(jestem ignorantem w tej kwestii, więc mogłem zrobić błędy). Jeśli tak jest, to jakie trendy występują, a może obowiązują w naszej oświacie ? Jakie "pedagogiki" można spotkać w naszych szkołach ? Jak to jest: czy szkoły wybierają swoją "ulubioną szkołę pedagogiczną" ? A może każdy nauczyciel stosuje wybraną teorię lub jej elementy? A może jest jakaś jedna, uniwersalna teoria i praktyka pedagogiczna ? - Jaka ?
Czy MEN i władze oświatowe propagują jakąś konkretną szkołę pedagogiczną? Pytanie kluczowe: czy mam prawo zapytać szkołę mojego dziecka "jaka pedagogika u was obowiązuje, jest teraz na topie ?". Czy takie pytanie jest zasadne, czy ma sens ? To są pytania rodzica, który czuje się zagubiony w polskiej dżungli oświatowej. Za rok moje dziecko pójdzie do nowej szkoły. Oni zawsze zwracają się do mnie, do rodziców z pytaniem: "czy macie, państwo, jakieś pytania ?". Wówczas, zazwyczaj zapada cisza, a po niej ktoś zadaje pytanie o sprawy szóstorzędne. Zastanawiam się czy są sprawy pierwszorzędne, o które warto zapytać. Stąd mój list do Pana.
Moja odpowiedź na powyższe kwestie jest następująca:
Ministerstwo Edukacji Narodowej nie ma i mieć nie powinno jednej wizji czy modelu edukacji dla szkolnictwa publicznego, gdyż nie powinno ono mieć jednolitego charakteru w całym kraju tak, jak było w państwie monistycznej ideologicznie władzy. Istotnie zatem jest tak, że po odwrocie i upadku jednolitej szkoły wychowującej zgodnie z świeckim, materialistycznym światopoglądem, jaki był narzucany przez władze oświatowe i polityczne okresu PRL weszliśmy w ustrój demokratyczny, w którym społeczności szkolne same powinny wypracowywać model roli własnej – publicznej szkoły w edukacji dzieci czy młodzieży. To od dyrektorów szkół i współpracujących z nimi rad pedagogicznych powinno zależeć, zgodnie z jaką pedagogią będzie realizowany w „ich” szkołach proces kształcenia i wychowywania osób.
MEN jednak nie pozostawia tych procesów środowiskom szkolnym, gdyż to, do czego może je zobowiązać i zmusić, to do realizacji przyjętej przez władze podstawy programowej kształcenia ogólnego czy w szkołach zawodowych – edukacji zawodowej. Nauczyciele szkół publicznych nie mogą zatem nie realizować narzuconego im przez resort programu (treści) kształcenia. Nie mogą tez sami rozstrzygać, jak będą organizować ten proces, gdyż obowiązuje ich gorset w postaci systemu klasowo-lekcyjnego, a więc ramowych planów kształcenia, czasu trwania roku szkolnego, czasu trwania jednostek dydaktycznych, podziału uczniów na zespoły klasowe lub międzyklasowe, przydziału nauczycieli według określonych kwalifikacji zawodowych itp . Jak więc tu mówić o zróżnicowaniu pedagogicznym publicznej edukacji, skoro jest on wciśnięty w określone ramy formalno-prawne? Nauczyciele mogą jedynie sami rozstrzygać o tym, jakie wykorzystają w pracy z uczniami środki dydaktyczne, jakimi będą kierować się regułami (zasadami) kształcenia (bo na wychowanie nie ma tu już zbyt wiele miejsca), jakie dobiorą sobie techniki, metody czy formy aktywności. Wszystko to jednak musi zmieścić się w narzuconych im ramach.
Ci nauczyciele, którzy nie chcą pracować w szkołach tak, jak większość, mogą opracować własną innowację czy eksperyment pedagogiczny i spróbować uzyskać akceptację władzy. Ta zaś dysponuje kryteriami (rozporządzeniem MEN o innowacjach i eksperymentach) dopuszczającymi do modyfikowania czy doskonalenia procesu dydaktycznego w szkołach publicznych zgodnie z innymi zasadami, niż powszechnie obowiązujące. Otwartość szkoły publicznej na alternatywę jest zatem połowicza, ale możliwa. Komu się jednak chce pokonywać bariery administracyjne, rejestrowania, opiniowania, pozyskiwania partnerów-sojuszników tak w radzie pedagogicznej, jak i w gronie rodziców, by realizować własną pedagogię w klasie szkolnej w ramach własnego przedmiotu?
Jeśli zatem rodzice chcą wiedzieć, czy nauczyciel ich dziecka realizuje autorski program kształcenia i wychowania, musza o to zapytać wprost – czy takowy ma miejsce w jego przypadku, czy też będzie on realizował powszechnie obowiązujący model edukacji publicznej. Nauczyciele sami zresztą chwalą się tym, że realizują autorski program i jest to także publikowane na stronie internetowej konkretnego przedszkola czy szkoły. Jeśli nie jest to program autorski, to coraz częściej zdarza się, że wdrażają powszechnie akceptowany przez MEN jeden z modeli szkolnych, które mają swoją nazwę i wyróżnik także na stronie resortu edukacji. Są to modele szkół, z których jedne mają charakter pilotażu, a więc przygotowywania placówek publicznych do powszechnej realizacji ustalonych przez władze zasad i rozwiązań programowo-metodycznych, jak np. model „Szkoły cyfrowej”, inne zaś są inicjowane przez organizacje pozarządowe i zarazem popierane (w wyniku ich lobbingu) przez władze resortu jako już cieszące się popularnością i mające swoje względnie czytelne zasady aktywizowania uczniów i społeczności szkolnej do uczenia się, jak np.: „Szkoła z Pasją”, „Radosna Szkoła”, „Otwarta Szkoła”, „Szkoła Obywateli”.
Niektóre z tych modeli są w sposób jawny popierane przez MEN w ramach zachęt materialnych (konkursy, projekty na dofinansowanie), a niektóre znikają z ofert władzy, kiedy ta zmienia się z prawicowej na liberalną czy lewicową lub na odwrót. Tak się np. stało z modelem "Szkoły zróżnicowanej", którą inicjował i popierał gabinet Romana Giertycha czy z modelem edukacji domowej, o której już w MEN nawet się nie mówi. Dzisiaj nie znajdziemy na stronie resortu edukacji nawet wzmianki o tym, że kiedykolwiek obie pedagogie były tu afirmowane na stronie internetowej.
Tak więc rodzice mogą zwrócić uwagę, czy szkoła, do której będą uczęszczały ich dzieci, realizuje jeden z powyższych modeli edukacyjnych i co się za tym kryje lub z czym one się wiążą. Niektóre z nich wygasają po latach, jak np. model „Szkoły z Klasą”, chociaż być może zachował się jeszcze na budynku szyld. Nie zawsze jednak kontynuowane są w takiej szkole zasady czy zadania, które obowiązywały w trakcie ich wdrażania w fazie zauroczenia i zachwytu lub chęci wyróżnienia się za wszelką cenę mimo niespełniania nawet części z określonych w ramach danego podejścia norm pedagogicznych.
Jedynie niektóre szkoły niepubliczne wyrózniają się jednoznaczną, czytelną i identyfikowalną pedagogią, która albo ma charakter naśladowczy np. szkoły Montessori, szkoły Steinera (waldorfskie), szkoły Planu Daltońskiego, szkoły salezjańskie, szkoły edukacji zróżnicowanej (single sex education), szkoły demokratyczne, szkoły Planu Jenajskiego, itp., albo ma charakter autorski, narodowy (np. Szkoła Autorska w Łodzi, Autorskie Licea Artystyczne), albo są to szkoły takie same, jak publiczne, tyle tylko, że odpłatne.
Subskrybuj:
Posty (Atom)