(fot.1. prof. dr hab. Amadeusz Krause)
była tematem czerwcowego V Naukowego Forum Pedagogów, które zorganizowała Olsztyńska Szkoła Wyższa im. Józefa Rusieckiego w Olsztynie. Każdego roku odbywają się w tej niepublicznej uczelni dyskusje pedagogów różnych subdyscyplin wokół określonego, istotnego dla środowiska problemu. W tym roku podjęto problem oczekiwań społecznych wobec pedagogiki w różnych obszarach działań społecznych, rehabilitacyjnych i resocjalizacyjnych. Organizatorów konferencji interesował zarówno wizerunek współczesnej pedagogiki w sytuacji szeroko pojętych oczekiwań społecznych, jak również zdolność subdyscyplin pedagogiki sprostania tym oczekiwaniom. Szczególną uwagę zwracano jednak na czas teraźniejszy. Zmiany na rynku pracy „ekonomizują” stosunek do instytucji oświatowych i wzmacniają postulaty optymalizacji procesu kształcenia według wymogów gospodarki. Zmiany kulturowe wzmacniają roszczenia wobec pedagogiki, by skutecznie ujarzmiać nazbyt liberalną „pro wolnościową” nowoczesność. Natomiast zmiany w stosunku do niepełnosprawności zdają się stwarzać idealne rozwiązania integracyjne dla osób niepełnosprawnych, choć sami zainteresowani nie zawsze to dostrzegają i wskazują na nowe ograniczenia w swoim funkcjonowaniu.
(fot. Rejestracja tłumnie przybyłych uczestników obrad)
Wspomnianym tu zmianom towarzyszy zwiększające się poczucie zagrożenia przestępczością, wyrażane w postulatach zaostrzania prawa karnego i oczekiwaniach radykalizacji działań resocjalizacyjnych. Pytań jest zatem wiele, toteż nic dziwnego, że uczestnicy Forum dokonali z jednej strony diagnozy niebezpieczeństw, które ze sobą niosą zachodzące w naszym kraju zmiany, z drugiej zaś sami postulowali rozwiązania wychodzące naprzeciw wspomnianym tu oczekiwaniom społecznym wobec pedagogów i pedagogiki. Głównym inicjatorem interdyscyplinarnych debat jest prof. dr hab. Amadeusz Krause,który otworzył Forum referatem pt. Pedagogika wobec dyktatu oczekiwań. Zdaniem tego pedagoga politycy oświatowi, szkolnictwa wyższego i nauki redukują pedagogikę z dyscypliny humanistycznej do wiedzy stosowanej, praktycznej, której celem ma być precyzyjne zaplanowanie kierunku rozwoju młodych pokoleń pod dyktando rynku.
Dokonując analizy reform w zakresie kształcenia pedagogów i nauczycieli A. Krause zwrócił uwagę na to, że aż 90% efektów kształcenia lokuje się w obszarze edukacji adaptacyjnej, instrumentalnej, w wyniku czego nie ma już ani miejsca, ani czasu na edukację komunikacyjną, emancypacyjną i krytyczną. Tym samym mamy kształcić przyszłych nauczycieli, pedagogów jako osoby posłuszne, łatwo przystosowujące się do roszczeń pracodawców i bezkrytycznie realizujące stanowiące przez władze centralne cele kształcenia. Efektem tak rozumianej edukacji staja się osobowości radarowe, kalkulatywne. nauczyciele kształcą pod testy, a zatem tresują swoich uczniów jak małpy, często wbrew własnemu sumieniu i pedagogicznej kulturze. Coraz wyraźniej pedagodzy zaczynają tracić więź z pokoleniem swoich wychowanków. Władze zaś nie są w stanie udzielać kompetentnego wsparcia nauczycielom w sytuacjach kryzysowych, toteż sprowadzają ich role do adaptacji, reagowania zgodnie ze stanowionym procedurami. Co gorsza, państwo straciło już kontrolę nad edukacją uwikłaną w procesy rynkowe, które ulegają globalizacji. Kadry akademickie stają się rzemieślnikami uczestniczącymi w oszustwie neoliberalnego rynku.
(fot. prof. dr hab. Joanna Rutkowiak)
Prof. dr hab. Andrzej Bałandynowicz mówił o pedagogice sumienia w czasach parcjalnych zmian oświatowych i akademickich. Jako specjalista w zakresie pedagogiki resocjalizacyjnej wskazywał na zagrożenia dla kultury i cywilizacji, jakie stwarza psychopatyczna władza, która nie kieruje się w stanowieniu reform żadną koncepcją człowieka. Nic dziwnego, że edukowany w systemie oświatowym młody człowiek nie ma szans na integrację własnej osobowości, na autonomię, emancypację (oświecenie), gdyż jest redukowany do jednego wymiaru - osoby pozbawianej transcendencji, solidaryzmu społecznego, wyzuty z wrażliwości moralnej i negujący potrzebę rezonowania na jednowymiarowy świat własnym sumieniem. Dzisiejsza młodzież jest kształtowana w kulcie brania, hedonizmu, rywalizacji i egoizmu.
Potrzebny jest zatem polskiej edukacji powrót do pedagogiki humanistycznej, pedagogiki wzorów, aksjologicznych fundamentów (wartości transcendentnych), która będzie chronić byt ludzki z jego prawem do dokonywania wyborów, do prawdziwych spotkań (w myśl buberowskiej dialogiczności wzajemnych relacji), do miłości różnicującej. Konieczne jest odbudowywanie traconych pod wpływem manipulacji i socjotechniki władzy zgodności między sumieniem a praktyką codziennego życia. Pomocowość - jak mówił A. Bałandynowicz - jest najbardziej rozbudowaną formą życia demokratycznego, w której jest wspólnota więzi, wartości i praw. Dopełniła tej krytycznej diagnozy w swoim referacie prof. dr hab. Joanna Rutkowiak, przywołując główne tezy rozprawy o uwikłaniach edukacji w ideologię neoliberalną (pisałem o tym wcześniej). Potwierdziła, że ma miejsce w naszym społeczeństwie z udziałem sterowanej odgórnie edukacji maksymalizacja interesu technicznego władzy przy równoczesnej minimalizacji interesu emancypacyjnego obywateli i młodych pokoleń. Być może trzeba wymyślić nowe państwo (za Fukuyamą) lub wzbogacić proces wychowania - jak mówił ks. prof. Jarosław Michalski - o uświadamianie młodym pokoleniom sensu życia.
(fot. prof. dr hab. Andrzej Bałandynowicz)
Prof. dr hab. Iwona Chrzanowska z UAM w Poznaniu przedstawiła wyniki swoich badań dotyczące dydaktycznych i pozadydaktycznych uwarunkowań edukacji inkluzyjnej osób z niepełnosprawnością. Okazuje się, że w Polsce prowadzona jest przez MEN polityka likwidowania w celach oszczędnościowych kształcenia i wychowywania dzieci w szkołach specjalnych na rzecz wdrażania modelu edukacji integracyjnej, ale z pominięciem koniecznych dla jej wartości rozwiązań prawno-pedagogicznych. Niestety, bezmyślnie i bez odpowiednich warunków włącza się dzieci z niepełnosprawnością do szkół ogólnodostępnych, w wyniku czego powiększa się straty po stronie rzekomych jej beneficjentów jakimi powinny być dzieci z różnego rodzaju niepełnosprawnością.
(fot. prof. dr hab. Iwona Chrzanowska)
Brakuje bowiem w klasach czy szkołach integracyjnych nauczycieli o specjalnych kwalifikacjach do pracy z tego typu uczniami, nie określono maksymalnej liczby dzieci z niepełnosprawnością, jakie można przyjąć, żeby mogła powstać klasa integracyjna oraz nie zatrudnia się w klasach z uczniami niepełnosprawnymi tzw. nauczycieli wspierających. Efektem takiej polityki są ogromne różnice w osiągnięciach szkolnych dzieci, które uczęszczają do szkół specjalnych i tych uczących się w modelu edukacji inkluzyjnej, na niekorzyść tych ostatnich.
(fot. Dyskusja w czasie przerwy. Z prawej - dr hab. Henryk Mizerek)
Nic dziwnego, że aż 85% nauczycieli szkół ogólnodostęnych, którzy są zdani na samych siebie, nie chce edukacji inkluzyjnej. Nie chcą w swoich klasach dzieci z upośledzeniem umysłowym, gdyż nie wiedzą, jak takim dzieciom właściwie pomóc. Uczniowie z niepełnosprawnością obniżają swoimi osiągnięciami szkolnymi ogólny wynik egzaminów zewnęrznych, a przy tym wymagają oni dodatkowego nakładu pracy. Dopełnieniem tego referatu było wystąienie dr hab. Beaty Jachimczak z UAM w Poznaniuna temat oczekiwań osób niepełnosprawnych i ich pracodawców na rynku pracy. Muszą być tu spełnione dla ich zatrudnienia odpowiednie warunki pracy, możliwość wykorzystania zdolności osób z niepełnosprawnością i niezwykle ważne jest to, jak przyjmą ich do siebie współpracownicy.
(fot. prof. dr hab. Joanna Rutkowiak i dr hab. Beata Jachimczak)
Organizatorom należą się gratulacje, gdyż w konferencji aktywnie uczestniczyli studenci pedagogiki, którzy przygotowali interesującą sesję plakatową na podstawie wyników badań w ramach własnych prac dyplomowych - licencjackich i magisterskich. Mogliśmy z nimi rozmawiać, dyskutować, dopytywać się o szczegóły ich własnych koncepcji i uzyskanych wyników badań, a i oni mieli poczucie sensu tego, w czym uczestniczyli w toku studiów, jak i w tej debacie.
(fot. studencka sesja plakatowa)
13 czerwca 2012
12 czerwca 2012
Balcerowicz musi odejść!
Przypomniało mi się uporczywie powtarzane przez b. lidera populistycznej partii Samoobrona, b. wicepremiera w rządzie Jarosława Kaczyńskiego zawołanie – BALCEROWICZ MUSI ODEJŚĆ!, gdy przeczytałem tekst wywiadu z neoliberalnym ekonomistą o tym, że należy zlikwidować Kartę nauczyciela. Nie wiedziałem, że mamy nowego ministra edukacji narodowej. A może nieudolność obecnej minister jest przykrywana przez premiera podpuszczaniem b. wicepremiera, by jego rękoma rozwiązać problem dziury budżetowej w naszym kraju? Co proponuje się w zamian? Nic. Leszek Balcerowicz nie pisze o tym, czy władze państwowe powinny w jakimkolwiek zakresie troszczyć się o to, by w szkołach byli jak najlepsi nauczyciele, by wszystkim chciało się chcieć, by dzięki pozbawieniu ich dotychczasowych przywilejów, byli chętni do podnoszenia swoich kwalifikacji czy lepszego wykonywania zawodu? Co oferuje się w zamian?
NIC. NIC, czyli NIC.
To, co można nauczycielom odebrać, to są niewątpliwie urlopy zdrowotne, zbyt niskie pensum zajęć dydaktycznych (tzw. „przy tablicy” – chyba interaktywnej?), zbyt wczesne przechodzenie na emeryturę. Co jeszcze można odebrać nauczycielom? Można odebrać im jeszcze zasiłki socjalne, wczasy pod gruszą, specjalistyczną opiekę lekarską i kazać wszystkim przejść na samozatrudnienie. Kto się utrzyma i przeżyje, ten będzie miał niższą od obecnej płacę, ale za to względnie stałą pracę.
Główna teza Leszka Balcerowicza została wytłuszczona w tytule wywiadu z nim w „Rzeczpospolitej” brzmiąc: KARTA SZKODZI UCZNIOM.
Nie wiedziałem, że ekonomista tak świetnie zna się na pedagogice szkolnej, a na dydaktyce w szczególności, że uzurpuje sobie prawo do rozstrzygania o tym, co szkodzi polskim uczniom. Moim zdaniem, polskim uczniom szkodzą tacy właśnie politycy, którzy mocą swojej ignorancji, choć z pełnym przekonaniem o posiadaniu kompetencji pedagogicznych (w końcu byli kiedyś uczniami, ich dzieci były lub są w szkołach, a i im się wydaje, że jak są profesorami ekonomii czy innej dyscypliny naukowej, z pominięciem rzecz jasna pedagogiki, to są fachowcami od kształcenia i wychowywania innych), wypowiadają się na temat edukacji młodych pokoleń. Proponuję, by o zarządzaniu polską gospodarką decydowali nauczyciele wychowania fizycznego, o służbie zdrowia - rolnicy, o rolnictwie fizycy, o energetyce jądrowej producenci jaj strusich itd.
Nie bronię ustawy Karta nauczyciela. Bronię nauczycieli, którymi już bez ogródek manipuluje się od ponad 20 lat, nie dając im nic w zamian. Rzekome przywileje są im i tak odbierane, gdyż żeby móc godnie funkcjonować w zawodzie i pełnić także obowiązki rodzinne, niemalże wszystkie dni wolne nauczyciele poświęcają na dodatkowe szkolenia, kursy, studia podyplomowe czy zajęcia zarobkowe, by dostosować swoją wiedzę i umiejętności do zmieniających się roszczeń polityków. Na inwestycje we własny rozwój nie wystarcza im nie tylko środków, ale i czasu. Regulacje prawne w oświacie zmieniają się tak często, że ledwo nauczyciele zostaną jako tako przygotowani do ich realizacji, a już pojawia się kolejny minister czy jego zastępca, który wprowadza zmiany. To, co dotychczas obowiązywało, staje się zatem nieważne.
Poza podnoszonymi w ostatnich latach płacami, co miało najczęściej ścisły związek z nadchodzącymi wyborami i tym samym "kupowaniem" głosów wyborczych tak licznej społeczności zawodowej w tym kraju, w polskim systemie oświatowym nie zmieniło się nic, co czyniłoby ten zawód wysoce atrakcyjnym. Karta szkodzi nie uczniom, ale nauczycielom, bowiem degraduje i obniża poziom motywacji do innowacyjności i większego zaangażowania przez tych, którzy ten zawód wykonują z pasją, a nie z przypadku lub przymusu braku innego zatrudnienia. Władze nie inwestują w świetnych nauczycieli, gdyż od powrotu do władzy w 1993 r. lewicy, w tym ZNP, zaczęło się upartyjnianie nadzoru pedagogicznego, z czego chętnie korzystały następne ekipy władzy w MEN - prawicowej, liberalnej i populistycznej.
Każda zmiana warty wykorzystywała instrumentalnie resort edukacji do załatwiania własnych interesów politycznych kosztem nauczycieli i kosztem koniecznej rewolucji w uczeniu się. Od 1993 r. sukcesywnie pozbawiano nauczycieli (w tym także dyrektorów szkół) prawa do twórczości pedagogicznej, odpowiedzialnej niezależności zawodowej, autonomii, a więc samorządności placówek edukacyjnych, by utrzymywać w nich nauczycieli jak marionetki, w nieustannej gotowości do pociągania nimi za odpowiednie sznurki, w zależności od tego, komu i do czego mieli służyć. Tak więc to nie sama ustawa szkodzi uczniom, tylko nieodpowiedzialni politycy, którzy nie mają spójnej wizji i strategii rozwoju polskiej oświaty, dokonują w niej parcjalnych zmian dla wąsko pojmowanych interesów różnych grup społecznych. Im więcej w oświacie jest miernych, ale władzy wiernych, tym lepiej dla jednych i drugich, ale nie dla uczących się.
Leszek Balcerowicz ma rację tylko w jednym, że zapisana w Karcie socjalistyczna urawniłowka nie jest czynnikiem stymulującym nauczycieli do bardziej efektywnej pracy. Tyle tylko, ze nawet jak zlikwidujemy Kartę i dodamy nauczycielom godzin pracy dydaktycznej, to i tak niewiele się zmieni, poza uzyskaniem przez rząd większych oszczędności. Innymi słowy, nie o uczniów chodzi w tej zmianie, ale o budżet państwa, o naprawę finansów publicznych kosztem nauczycieli i uczniów. Dlaczego L. Balcerowicz nie pisze o konieczności redukcji tysięcy zbytecznych urzędników, którzy są utrzymywani ze środków publicznych?
W Polsce trzeba odejść od systemu klasowo-lekcyjnego, bo to on jest największym czynnikiem braku efektywności kształcenia i wychowywania w szkolnictwie publicznym dzieci i młodzieży. Nie można w XXI w. oferować kształcenia w formie i warunkach typowych dla XIX-wiecznego panoptikonu tylko dlatego, że jest ono tanie i łatwe do sprawowania nad nią kontroli nadzorczej. To nie Karta nauczyciela szkodzi uczniom, ale nieadekwatny do konieczności jak najszybszego przejścia z kultury statycznej uczenia się, neobehawioralnej do kultury dynamicznej, konstruktywistycznej procesu edukacji, umożliwiającej także realizację modelu szkoły cyfrowej, ale i zarazem szkoły uspołecznionej. Dzieci i młodzież już dawno są w świecie on-line, ale ustrój szkolny funkcjonuje strukturalnie, prawnie i politycznie tak, jakbyśmy żyli tylko w świecie off-line.
Politycy, zostawcie szkołę w spokoju, jeśli nie wiecie, jakie czynniki i mechanizmy rzutują na jakość wykształcenia młodych osób. Jak już chcecie niszczyć pozostałości systemu homo sovieticus, to jestem jak najbardziej ZA. Czyńcie to jednak konsekwentnie i do końca, zmieniając ustrój szkolny zgodnie z modelem środowisk samouczących się, autonomicznych, ale poddanych oddolnej kontroli społecznej. Niech w oświacie zaczną obowiązywać reguły zarządzania nią przez profesjonalistów od makropolityki oświatowej, a nie od zmian na poziomie mezo- czy mikroedukacyjnej.
NIC. NIC, czyli NIC.
To, co można nauczycielom odebrać, to są niewątpliwie urlopy zdrowotne, zbyt niskie pensum zajęć dydaktycznych (tzw. „przy tablicy” – chyba interaktywnej?), zbyt wczesne przechodzenie na emeryturę. Co jeszcze można odebrać nauczycielom? Można odebrać im jeszcze zasiłki socjalne, wczasy pod gruszą, specjalistyczną opiekę lekarską i kazać wszystkim przejść na samozatrudnienie. Kto się utrzyma i przeżyje, ten będzie miał niższą od obecnej płacę, ale za to względnie stałą pracę.
Główna teza Leszka Balcerowicza została wytłuszczona w tytule wywiadu z nim w „Rzeczpospolitej” brzmiąc: KARTA SZKODZI UCZNIOM.
Nie wiedziałem, że ekonomista tak świetnie zna się na pedagogice szkolnej, a na dydaktyce w szczególności, że uzurpuje sobie prawo do rozstrzygania o tym, co szkodzi polskim uczniom. Moim zdaniem, polskim uczniom szkodzą tacy właśnie politycy, którzy mocą swojej ignorancji, choć z pełnym przekonaniem o posiadaniu kompetencji pedagogicznych (w końcu byli kiedyś uczniami, ich dzieci były lub są w szkołach, a i im się wydaje, że jak są profesorami ekonomii czy innej dyscypliny naukowej, z pominięciem rzecz jasna pedagogiki, to są fachowcami od kształcenia i wychowywania innych), wypowiadają się na temat edukacji młodych pokoleń. Proponuję, by o zarządzaniu polską gospodarką decydowali nauczyciele wychowania fizycznego, o służbie zdrowia - rolnicy, o rolnictwie fizycy, o energetyce jądrowej producenci jaj strusich itd.
Nie bronię ustawy Karta nauczyciela. Bronię nauczycieli, którymi już bez ogródek manipuluje się od ponad 20 lat, nie dając im nic w zamian. Rzekome przywileje są im i tak odbierane, gdyż żeby móc godnie funkcjonować w zawodzie i pełnić także obowiązki rodzinne, niemalże wszystkie dni wolne nauczyciele poświęcają na dodatkowe szkolenia, kursy, studia podyplomowe czy zajęcia zarobkowe, by dostosować swoją wiedzę i umiejętności do zmieniających się roszczeń polityków. Na inwestycje we własny rozwój nie wystarcza im nie tylko środków, ale i czasu. Regulacje prawne w oświacie zmieniają się tak często, że ledwo nauczyciele zostaną jako tako przygotowani do ich realizacji, a już pojawia się kolejny minister czy jego zastępca, który wprowadza zmiany. To, co dotychczas obowiązywało, staje się zatem nieważne.
Poza podnoszonymi w ostatnich latach płacami, co miało najczęściej ścisły związek z nadchodzącymi wyborami i tym samym "kupowaniem" głosów wyborczych tak licznej społeczności zawodowej w tym kraju, w polskim systemie oświatowym nie zmieniło się nic, co czyniłoby ten zawód wysoce atrakcyjnym. Karta szkodzi nie uczniom, ale nauczycielom, bowiem degraduje i obniża poziom motywacji do innowacyjności i większego zaangażowania przez tych, którzy ten zawód wykonują z pasją, a nie z przypadku lub przymusu braku innego zatrudnienia. Władze nie inwestują w świetnych nauczycieli, gdyż od powrotu do władzy w 1993 r. lewicy, w tym ZNP, zaczęło się upartyjnianie nadzoru pedagogicznego, z czego chętnie korzystały następne ekipy władzy w MEN - prawicowej, liberalnej i populistycznej.
Każda zmiana warty wykorzystywała instrumentalnie resort edukacji do załatwiania własnych interesów politycznych kosztem nauczycieli i kosztem koniecznej rewolucji w uczeniu się. Od 1993 r. sukcesywnie pozbawiano nauczycieli (w tym także dyrektorów szkół) prawa do twórczości pedagogicznej, odpowiedzialnej niezależności zawodowej, autonomii, a więc samorządności placówek edukacyjnych, by utrzymywać w nich nauczycieli jak marionetki, w nieustannej gotowości do pociągania nimi za odpowiednie sznurki, w zależności od tego, komu i do czego mieli służyć. Tak więc to nie sama ustawa szkodzi uczniom, tylko nieodpowiedzialni politycy, którzy nie mają spójnej wizji i strategii rozwoju polskiej oświaty, dokonują w niej parcjalnych zmian dla wąsko pojmowanych interesów różnych grup społecznych. Im więcej w oświacie jest miernych, ale władzy wiernych, tym lepiej dla jednych i drugich, ale nie dla uczących się.
Leszek Balcerowicz ma rację tylko w jednym, że zapisana w Karcie socjalistyczna urawniłowka nie jest czynnikiem stymulującym nauczycieli do bardziej efektywnej pracy. Tyle tylko, ze nawet jak zlikwidujemy Kartę i dodamy nauczycielom godzin pracy dydaktycznej, to i tak niewiele się zmieni, poza uzyskaniem przez rząd większych oszczędności. Innymi słowy, nie o uczniów chodzi w tej zmianie, ale o budżet państwa, o naprawę finansów publicznych kosztem nauczycieli i uczniów. Dlaczego L. Balcerowicz nie pisze o konieczności redukcji tysięcy zbytecznych urzędników, którzy są utrzymywani ze środków publicznych?
W Polsce trzeba odejść od systemu klasowo-lekcyjnego, bo to on jest największym czynnikiem braku efektywności kształcenia i wychowywania w szkolnictwie publicznym dzieci i młodzieży. Nie można w XXI w. oferować kształcenia w formie i warunkach typowych dla XIX-wiecznego panoptikonu tylko dlatego, że jest ono tanie i łatwe do sprawowania nad nią kontroli nadzorczej. To nie Karta nauczyciela szkodzi uczniom, ale nieadekwatny do konieczności jak najszybszego przejścia z kultury statycznej uczenia się, neobehawioralnej do kultury dynamicznej, konstruktywistycznej procesu edukacji, umożliwiającej także realizację modelu szkoły cyfrowej, ale i zarazem szkoły uspołecznionej. Dzieci i młodzież już dawno są w świecie on-line, ale ustrój szkolny funkcjonuje strukturalnie, prawnie i politycznie tak, jakbyśmy żyli tylko w świecie off-line.
Politycy, zostawcie szkołę w spokoju, jeśli nie wiecie, jakie czynniki i mechanizmy rzutują na jakość wykształcenia młodych osób. Jak już chcecie niszczyć pozostałości systemu homo sovieticus, to jestem jak najbardziej ZA. Czyńcie to jednak konsekwentnie i do końca, zmieniając ustrój szkolny zgodnie z modelem środowisk samouczących się, autonomicznych, ale poddanych oddolnej kontroli społecznej. Niech w oświacie zaczną obowiązywać reguły zarządzania nią przez profesjonalistów od makropolityki oświatowej, a nie od zmian na poziomie mezo- czy mikroedukacyjnej.
11 czerwca 2012
Niesamorządna samorządność szkolna
Gdyby żyła Maria Dąbrowska, to nie mogłaby po 23 latach III RP napisać, że TU ZASZŁA ZMIANA. Rzecz dotyczy polskich szkół publicznych i "istniejących" w nich niesamorządnych samorządów szkolnych.
We wrześniu 1982, kiedy w Polsce obowiązywał stan wojenny, a władza rozprawiała się z opozycją polityczną, nagradzając środowisko nauczycielskie za posłuszeństwo przywilejami, czyli ustawą Karta Nauczyciela, minister oświaty i wychowania wydał „Zarządzenie w sprawie zasad działalności samorządu uczniowskiego”. Dokument ten regulował w skali ogólnopolskiej wspólne dla wszystkich szkół zasady, jakimi powinni kierować się uczniowie tworzący w nich samorządy. Był w tym zawarty paradoks wolności, bowiem cóż to za samorządność, która staje się nakazem władzy? Zgodnie z typowym dla władzy autorytarnej pozorowaniem praw, uczniowie we wszystkich szkołach mieli tworzyć samorządy uczniowskie, ale - co ciekawe - nazywały się one samorządami szkolnymi. To tak, jakby w tych szkołach nie było nauczycieli.
Co to jednak za samorząd szkolny, którego członkami nie są nauczyciele, tylko sami uczniowie? W tej sytuacji ów organ (struktura społeczna, społeczność) powinien nazywać się samorządem uczniowskim, a nie szkolnym. Zezwolenie jednak na nazywanie tej społeczności samorządem uczniowskim wymagałoby stworzenia jej pełnych warunków do bycia samorządną, a przecież władza autorytarna (totalitarna, centralistyczna, etatystyczna) nie była i nadal nie jest zainteresowana tym, żeby podlegający jej uczniowie byli samo-rządni. Oni mieli być przecież tylko pozornie samo-rządni, by im się wydawało, że są takowymi, samorządnymi jednak nie będąc. Na tym właśnie polega pozorowanie czegoś, co ma być tym, czym nie jest, choć ma jawić się, jako coś, czym jest, tym jednak w rzeczy samej nie będąc. Wymyślono niesamorządną samorządność, tak jak powstała w okresie PRL czekolada nie będąca czekoladą, demokracja nie będącą demokracją, rynek nie będący rynkiem itd., itd. W ustroju fikcji i pozoru trzeba było nadawać cechy czegoś postulatywnego czemuś temu zaprzeczającemu, chociaż jawiącemu się formalnie jako odpowiadające temu pierwszemu.
Stworzono zatem strukturalną fikcję samorządności, która była szkolną tylko dlatego, że znajdowała się na terenie szkoły, ale nie obejmowała całej szkolnej społeczności. Gdyby samorząd miał być rzeczywiście szkolnym, to musiałby uwzględniać nie tylko uczniów, ale i nauczycieli oraz pracowników administracji szkolnej i pracowników technicznych. Takiej jednak jego struktury osobowej władza quasitotalitarnego państwa nie tylko, że sobie nie życzyła, ale i nie wyobrażała. Jakże to miano tworzyć samorządy szkolne, skoro placówki te nigdy nie miały być samorządnymi, a więc autonomicznymi, samorządzącymi się.
Każdy podmiot szkolny miał swojego pana, samemu będąc zniewolonym. Panem ucznia był - nauczyciel, panem nauczyciela - dyrektor, panem dyrektora - inspektor szkolny, panem inspektora szkolnego - kurator oświaty i wychowania a panem kuratora - minister edukacji, a panem ministra - sekretarz Komitetu Centralnego PZPR ds. oświaty i wychowania, a panem sekretarza KC -pierwszy sekretarz KC PZPR, a panem I sekretarza KC PZPR - premier rządu a panem premiera rządu... i tu kółko się zamykało, bo był nim - I sekretarz PZPR, który zapewne miał swojego pana w ZSRR, itd., itd.
Trzydzieści lat temu czerwonouste władze oświatowe głosiły, że samorząd w szkołach jest potrzebny, by przestrzegano w nich praworządności, a więc by wszyscy podporządkowali się obowiązującym w niej regulacjom. Kto stanowił w szkołach prawo? Patrz wyżej: uczniom - nauczyciel, nauczycielom-dyrektorem, dyrektorem - inspektor szkolny itd., itd. Ba, w szkolnej społeczności każdy podmiot miał inne prawa. Innymi regulowane było życie uczniów (Kodeks Ucznia) a innymi prawa nauczycieli (Karta Nauczyciela). Gdyby istniał samorząd szkolny zgodnie z istotą tej struktury społecznej, to musiałby istnieć w szkołach jakiś wspólny mianownik praw, by było czytelne nie tylko to, kto i jak ma przestrzegać wspólne prawa, ale i kto oraz jak ma sprawdzać, oceniać i egzekwować ich przestrzeganie. Musiałaby zatem być powołana jakaś instancja - jak u Janusza Korczaka w Domu Sierot - która rozstrzygałaby sprawy sporne, konfliktowe związane z nieprzestrzeganiem przez kogoś praw. Takowego strażnika praw ministerstwo nigdy nie przewidywało w szkołach, bo kto miałby być w szkole policjantem, kto prokuratorem, kto sędzią, a kto katem?
Istotą samorządu jest to, by jego członkowie wychowywali siebie samych i jedni drugich, a jakże tu zgodzić się na to, by wychowawcami wychowawców (nauczycieli) mieli być ich uczniowie? To, że miało, było i jest na odwrót, nikogo nie dziwiło i nie dziwi, a nawet wydaje się oczywiste samo przez się. Samorząd nie jest żadnym narzędziem, strukturą, organizacją - jak pisali przed laty Aleksander Kamiński czy Julian Radziewicz, tylko jest metodą. W samorządzie nie ma kierowników i podwładnych. Są tylko ci, którzy zobowiązali się, że będą coś robić dla wszystkich – i są wszyscy, którzy to kontrolują i oceniają. Korzyści muszą mieć i jedni, i drudzy. Samorząd, który nie przynosi korzyści wszystkim – nie jest samorządem.
(J. Radziewicz, Równi wśród równych, czyli o samorządzie uczniowskim, Warszawa: Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” 1985, s. 12)Jakże jednak nauczyciele mieliby coś robić dla uczniów, albo uczniowie dla nauczycieli, by tak jedni, jak i drudzy mieli z tego korzyść, skoro to nie oni rozstrzygali w tamtym ustroju o tym, co jest korzyścią, a co nią nie jest?
Nie tylko tworzenie samorządów szkolnych (uczniowskich) miało charakter heterogeniczny, a nie autonomiczny, ale i zasady jego działania musiały być zatwierdzane przez radę pedagogiczną. Samorząd uczniowski nie był suwerenny w swojej sprawczości, skoro musiał wnioskować do dyrektora szkoły w sprawie powołania nauczyciela, w tym dla samorządów klasowych – wychowawcy klasy na opiekuna tej społeczności z ramienia rady pedagogicznej. To władze szkolne miały też czuwać nad zgodnością działalności samorządu uczniowskiego z celami wychowawczymi szkoły, a te przecież nie były stanowione czy współstanowione przez uczniów czy ich rodziców, gdyż określała je na każdy rok szkolny władza polityczna kraju.
Czy coś w tych kwestiach uległo od tamtej pory zmianie?
We wrześniu 1982, kiedy w Polsce obowiązywał stan wojenny, a władza rozprawiała się z opozycją polityczną, nagradzając środowisko nauczycielskie za posłuszeństwo przywilejami, czyli ustawą Karta Nauczyciela, minister oświaty i wychowania wydał „Zarządzenie w sprawie zasad działalności samorządu uczniowskiego”. Dokument ten regulował w skali ogólnopolskiej wspólne dla wszystkich szkół zasady, jakimi powinni kierować się uczniowie tworzący w nich samorządy. Był w tym zawarty paradoks wolności, bowiem cóż to za samorządność, która staje się nakazem władzy? Zgodnie z typowym dla władzy autorytarnej pozorowaniem praw, uczniowie we wszystkich szkołach mieli tworzyć samorządy uczniowskie, ale - co ciekawe - nazywały się one samorządami szkolnymi. To tak, jakby w tych szkołach nie było nauczycieli.
Co to jednak za samorząd szkolny, którego członkami nie są nauczyciele, tylko sami uczniowie? W tej sytuacji ów organ (struktura społeczna, społeczność) powinien nazywać się samorządem uczniowskim, a nie szkolnym. Zezwolenie jednak na nazywanie tej społeczności samorządem uczniowskim wymagałoby stworzenia jej pełnych warunków do bycia samorządną, a przecież władza autorytarna (totalitarna, centralistyczna, etatystyczna) nie była i nadal nie jest zainteresowana tym, żeby podlegający jej uczniowie byli samo-rządni. Oni mieli być przecież tylko pozornie samo-rządni, by im się wydawało, że są takowymi, samorządnymi jednak nie będąc. Na tym właśnie polega pozorowanie czegoś, co ma być tym, czym nie jest, choć ma jawić się, jako coś, czym jest, tym jednak w rzeczy samej nie będąc. Wymyślono niesamorządną samorządność, tak jak powstała w okresie PRL czekolada nie będąca czekoladą, demokracja nie będącą demokracją, rynek nie będący rynkiem itd., itd. W ustroju fikcji i pozoru trzeba było nadawać cechy czegoś postulatywnego czemuś temu zaprzeczającemu, chociaż jawiącemu się formalnie jako odpowiadające temu pierwszemu.
Stworzono zatem strukturalną fikcję samorządności, która była szkolną tylko dlatego, że znajdowała się na terenie szkoły, ale nie obejmowała całej szkolnej społeczności. Gdyby samorząd miał być rzeczywiście szkolnym, to musiałby uwzględniać nie tylko uczniów, ale i nauczycieli oraz pracowników administracji szkolnej i pracowników technicznych. Takiej jednak jego struktury osobowej władza quasitotalitarnego państwa nie tylko, że sobie nie życzyła, ale i nie wyobrażała. Jakże to miano tworzyć samorządy szkolne, skoro placówki te nigdy nie miały być samorządnymi, a więc autonomicznymi, samorządzącymi się.
Każdy podmiot szkolny miał swojego pana, samemu będąc zniewolonym. Panem ucznia był - nauczyciel, panem nauczyciela - dyrektor, panem dyrektora - inspektor szkolny, panem inspektora szkolnego - kurator oświaty i wychowania a panem kuratora - minister edukacji, a panem ministra - sekretarz Komitetu Centralnego PZPR ds. oświaty i wychowania, a panem sekretarza KC -pierwszy sekretarz KC PZPR, a panem I sekretarza KC PZPR - premier rządu a panem premiera rządu... i tu kółko się zamykało, bo był nim - I sekretarz PZPR, który zapewne miał swojego pana w ZSRR, itd., itd.
Trzydzieści lat temu czerwonouste władze oświatowe głosiły, że samorząd w szkołach jest potrzebny, by przestrzegano w nich praworządności, a więc by wszyscy podporządkowali się obowiązującym w niej regulacjom. Kto stanowił w szkołach prawo? Patrz wyżej: uczniom - nauczyciel, nauczycielom-dyrektorem, dyrektorem - inspektor szkolny itd., itd. Ba, w szkolnej społeczności każdy podmiot miał inne prawa. Innymi regulowane było życie uczniów (Kodeks Ucznia) a innymi prawa nauczycieli (Karta Nauczyciela). Gdyby istniał samorząd szkolny zgodnie z istotą tej struktury społecznej, to musiałby istnieć w szkołach jakiś wspólny mianownik praw, by było czytelne nie tylko to, kto i jak ma przestrzegać wspólne prawa, ale i kto oraz jak ma sprawdzać, oceniać i egzekwować ich przestrzeganie. Musiałaby zatem być powołana jakaś instancja - jak u Janusza Korczaka w Domu Sierot - która rozstrzygałaby sprawy sporne, konfliktowe związane z nieprzestrzeganiem przez kogoś praw. Takowego strażnika praw ministerstwo nigdy nie przewidywało w szkołach, bo kto miałby być w szkole policjantem, kto prokuratorem, kto sędzią, a kto katem?
Istotą samorządu jest to, by jego członkowie wychowywali siebie samych i jedni drugich, a jakże tu zgodzić się na to, by wychowawcami wychowawców (nauczycieli) mieli być ich uczniowie? To, że miało, było i jest na odwrót, nikogo nie dziwiło i nie dziwi, a nawet wydaje się oczywiste samo przez się. Samorząd nie jest żadnym narzędziem, strukturą, organizacją - jak pisali przed laty Aleksander Kamiński czy Julian Radziewicz, tylko jest metodą. W samorządzie nie ma kierowników i podwładnych. Są tylko ci, którzy zobowiązali się, że będą coś robić dla wszystkich – i są wszyscy, którzy to kontrolują i oceniają. Korzyści muszą mieć i jedni, i drudzy. Samorząd, który nie przynosi korzyści wszystkim – nie jest samorządem.
(J. Radziewicz, Równi wśród równych, czyli o samorządzie uczniowskim, Warszawa: Instytut Wydawniczy „Nasza Księgarnia” 1985, s. 12)Jakże jednak nauczyciele mieliby coś robić dla uczniów, albo uczniowie dla nauczycieli, by tak jedni, jak i drudzy mieli z tego korzyść, skoro to nie oni rozstrzygali w tamtym ustroju o tym, co jest korzyścią, a co nią nie jest?
Nie tylko tworzenie samorządów szkolnych (uczniowskich) miało charakter heterogeniczny, a nie autonomiczny, ale i zasady jego działania musiały być zatwierdzane przez radę pedagogiczną. Samorząd uczniowski nie był suwerenny w swojej sprawczości, skoro musiał wnioskować do dyrektora szkoły w sprawie powołania nauczyciela, w tym dla samorządów klasowych – wychowawcy klasy na opiekuna tej społeczności z ramienia rady pedagogicznej. To władze szkolne miały też czuwać nad zgodnością działalności samorządu uczniowskiego z celami wychowawczymi szkoły, a te przecież nie były stanowione czy współstanowione przez uczniów czy ich rodziców, gdyż określała je na każdy rok szkolny władza polityczna kraju.
Czy coś w tych kwestiach uległo od tamtej pory zmianie?
10 czerwca 2012
Jak harata się w gałę z kadrą i studentami
Wczoraj w strefie kibica taka toczyła się rozmowa:
- Słyszałaś, że nasza "wsp" ma zakaz prowadzenia naboru na studia magisterskie, gdyż nie spełnia wymogów prawnych?
- Coś Ty?!! Niemożliwe? Nasza? Co Ty gadasz?
- Słyszałam, jak prorektor wychodził od kanclerza, coś mówił podnośnym głosem i aż trzasnął drzwiami od jego gabinetu? Jakby mu ktoś bramkę strzelił.
- Nie może być... a to taki spokojny człowiek. Ale, o co tu chodzi?
- Ponoć przyszło pismo z Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego, że nasza "wsp" nie spełnia minimum kadrowego! Mamy za mało zatrudnionych pracowników naukowych na pedagogice, na pierwszym etacie. Kanclerz myślał, że uda się to przemilczeć, że jak rektor wyśle wykaz kadry, to nikt tego w ministerstwie nie zauważy. A może liczono na k....... , wiesz, adwokat kanclerza wysłał jakieś odwołanie...
- To co to oznacza?
- Dla nas, nic. My jeszcze pracujemy. W końcu są jeszcze studia licencjackie. Ktoś musi być zatrudniony do ich realizacji. Sprawę ukrywa się przed kadrą i studentami, ale przecież niektórzy z zaufanych sędziego już widzieli to pismo. Takich rzeczy ukryć się nie da. Kanclerz ponoć wymyślił, że jak ministerstwo uprze się i każe nam zawiesić nabór na studia magisterskie od 1 października, to i tak to obejdzie. Zobacz, że przecież na stronie szkoły jest informacja o naborze na studia II stopnia.
- No coś Ty, to byłby przekręt.
- Eee, co tam. Teraz był przekręt i to wykryto, to wymyśli się następny. Nawet wiem, jaki? Kanclerz harata w gałę z pewnymi osobami. Postanowił prowadzić nabór, chyba, że dowie się o tym prasa i to nagłośni. Wówczas ma plan awaryjny. Zaproponuje kandydatom nieodpłatne kursy jednosemestralne, by ich przetrzymać do lutego przyszłego roku, a potem, jak już zdąży zatrudnić frajerów do pracy na pierwszym etacie, zaliczy się to kursidło jako zajęcia programowe i studenci będą już nie na pierwszym semestrze, ale drugim. Przepis mówi bowiem o tym, że kadra minimum musi być zatrudniona przed rozpoczęciem roku akademickiego.
- To teraz tak zaostrzyli rygory?
- Mamy w końcu reformę Kudryckiej. Niby miało być nam lepiej, w szkołach prywatnych, a tu klops, zdrada. Trzeba mieć jakieś minimum. Kanclerz postanowił, że skorzysta z możliwości zastąpienia jednego profesora dwoma doktorami, a jednego doktora dwoma magistrami. Będzie taniej, a poza tym, kto dzisiaj w sytuacji lawinowego niżu odejdzie z uczelni publicznej do takiej "wsp" na pierwszy etat? Musiałby być samobójcą. Przecież widać, że to się sypie. Szkoła ma długi. Każdego miesiąca przynosi ponad 30 tys. strat. To z czego ma to kanclerz utrzymać? Wiesz ile osób zalega z płatnościami? Do tego dochodzi przeinwestowanie, wydatki za kulisami stadionu...
- To gruchnie. A kanclerz sobie spokojnie harata z kadrą i studentami w gałę. Udaje, że jest wszystko w porządku. Rektora nic nie obchodzi, bo on i tak ma fuchę w innym miejscu, więc jak mu to odpadnie, to i tak da sobie radę. Teraz rozumiem, dlaczego mieliśmy zebranie, w trakcie którego kazano nam zaliczać wszystkim studentom i nie przesadzać z wymaganiami. Liczy się każdy zawodnik w grze...
- A miało być tak pięknie i bogato...
- Miało, i się zgrało. Najgorzej, jak studenci zaczną dopominać się wyjaśnień od rektora. Im się wydaje, że to on tu rządzi i o wszystkim decyduje, a tu ... spalony! Słupek!
- Komu kibicujesz?
- Uniwerkowi.
- Ale ja o drużynę pytam. Danii czy Holandii?
09 czerwca 2012
Kto w edukacji nie gra fair play?
(fot.1. Tak wpadł pierwszy i jedyny gol dla polskiej reprezentacji).
Pierwszy mecz EURO 2012 w Warszawie potwierdził, że zawodnicy obu drużyn – Polski i Grecji, grali nie fair. Dwie czerwone kartki w inauguracyjnym meczu nie najlepiej świadczą o przygotowaniu do realizacji założonych celów taktycznych i o odporności piłkarzy na prowokacje. Nie jesteśmy tak znakomici, jak to nam sugerowano od miesięcy, ani też tak fatalni, jak chciałby tego Jan Tomaszewski. Jest zatem jeszcze nadzieja na wyjście z grupy. Oby tylko było to wyjście ku dalszym rozgrywkom, bo przecież można z niej też wyjść tylnymi drzwiami ... wstydu. Kibicuję zatem dalej Polakom, życząc im pozytywnego wyjścia z tej trudnej sytuacji. Rosjanie w meczu z Czechami pokazali, że wcale nie są tak słabi, jak próbowano ich u nas „malować”. Oj, jeszcze będzie gorąco, jeszcze będą emocje.
W polskiej edukacji jest wiele podmiotów, które naruszają zasady przyzwoitości. Jednym z podmiotów naruszania zasady fair play w edukacji są niektórzy wydawcy podręczników szkolnych i Ministerstwo Edukacji Narodowej. Jeszcze nie zainteresowało się tą sprawą CBA? Aż dziwne, bo przecież to resort edukacji zaczął w dość zaskakujący sposób promować praktyki nie fair. Czyżby ktoś czerpał z tego zyski? Jeśli kogoś to interesuje, to niech sobie przeczyta, jak to MEN wraz z wejściem w życie reformy szkolnej, podpisanej przez Panią minister Katarzynę Hall, wiedząc o monopolistycznej pozycji jednego z wydawców nie poinformowała o tym fakcie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta? Pierwsze kłody pod nogi małych wydawców rzuciło MEN. Podręczniki do recenzji zaczęło Ministerstwo przyjmować od 25 stycznia 2009 roku. Jednocześnie polecono nauczycielom i dyrektorom szkół wybranie podręczników dla uczniów (tylko z listy MEN-u) do 15 czerwca 2009 roku. Wybór książek po tym terminie Ministerstwo uważało za niezgodny z prawem. Te szalone terminy (cztery i pół miesiąca na napisanie, zrecenzowanie, wydrukowanie, rozreklamowanie) mogły być dotrzymane, jedynie przez tych wydawców, którzy albo mieli podręczniki już napisane, albo stare starali się zarejestrować jako nowe. Kilkunastu wydawcom udało się zmieścić w terminie. Dokładna analiza tempa rejestracji podręczników wskazuje na to, że jeden z wydawców był łaskawiej traktowany przez recenzentów i pracowników ministerstwa niż inne wydawnictwa. Może nawet wiedział wcześniej o mających wejść w życie nowych zasadach? Okazało się, że 80% w tak istotnym sektorze rynku prawdopodobnie zdobyło ono niezgodnie z prawem.
(rys.1. Hania - lat 5,5 "Po remisie Polska-Grecja")
Trwały brak zasad etyki, nachalność, realizowanie za wszelką cenę określonego celu były zjawiskiem tyleż powszechnym co i charakterystycznym jej przedstawicieli. Czy dystrybutorzy tego wydawnictwa wręczali nauczycielom, czy dyrektorom prezenty w zamian za wybór ich podręczników? Czy podpisywali umowy ze szkołami na wieloletnie dostarczanie podręczników w zamian za szkolne pomoce i usługi? Czy wydawca fundował plenerowe wyjazdy dla zainteresowanych, czy wynajmował sale kinowe i hotele, gdzie raczono nauczycieli poczęstunkami? Niech zainteresowani odpowiedzą sobie na te pytania. (http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=28&tx_ttnews%5btt_news%5d=12708)
Do naruszających zasady fair play należą niewątpliwie niektórzy założyciele i/lub kanclerze wyższych szkół prywatnych (tzw. „wsp”), którzy nie postępują etycznie w relacjach ze swoimi współpracownikami. Oto niektórzy ukrywają inne zamiary prowadzenia takich szkół, niż jest to zapisane w ich statutach i głoszone publicznie przez ich władze. Niestety, każda „wsp” zakładana jako poletko do prywatnego biznesu kogoś, komu nie wyszło, często wielokrotnie, w innym sektorze rodzimego rynku, stała się naturalnym środowiskiem toksycznych relacji między pracodawcą a pracownikami, głównie ze względów charakterologicznych (często psychopatycznych) tych pierwszych. Jeśli ktoś koncentruje się na pomnażaniu zysków kosztem jakości kształcenia i nauki, to musi prowadzić swoją firmę ku upadkowi, gdyż wyższą szkołą nie da się zarządzać tak, jak hurtownią warzyw i owoców. Da się, kiedy chce się jej nadać prawdziwie akademickie oblicze, ale to udało się tylko nielicznym w naszym kraju.
Wprawdzie można zatrudniać personel do marketingu, obsługi administracyjnej, technicznej i logistycznej, można wynajmować powierzchnie do sortowania i przechowywania „produktów”, ale jak nie rozumie się specyfiki procesów dojrzewania lub gnicia, tylko samemu się sprzyja tym ostatnim w wyniku nieudolnych i niekompetentnych decyzji, to efekt jest tego żałosny. Nic tu nie pomoże zatrudnianie prawników, stosowanie mobbingu wobec nich, organizowanie narad skrywających rzeczywisty kryzys firmy, gdyż prędzej czy później komornik zastuka do drzwi. Tym komornikiem będzie klient, któremu nie zasmakują sprzedawane „nadgniłe owoce edukacji”.
Kandydaci na studia pedagogiczne już wiedzą, gdzie powinni skierować swoje kroki, by otrzymać zdrowe i świeże owoce kształcenia na poziomie wyższym, a nie pozorowanym, w placówkach nadużywających akademickiego szyldu. Żałosne jest to, że wielu pracowników naukowych daje się skusić ofertami pracy w miejscach skażonych pseudoedukacją, tym samym podtrzymując w nich formalnie tocząca się edukację, ale pozbawioną zasady fair play. Ktoś, kto sprzedaje mecz, zanim się rozpocznie, kto układa się z sędzią, byle czerpać z tego korzyści, musi dobierać sobie nowe twarze, by móc oglądać siebie w lustrze specjalnie produkowanym dla hipokrytów i cyników.
Żal mi pracowników, którzy ukradkiem, wśród bliskich komunikują podłe relacje w takiej „wsp”, bo widać, że nie mają dostępu do środków ochronnych, są upokarzani, ale trwają za cenę miejsca pracy. Ostatnio zadzwonił do mnie pedagog mówiąc, jak to kanclerz jednej z takich „wsp” jest obmawiana przez jej wiernego adiutanta, wieloletniego pracownika. Oczywiście w relacjach z nią jest wiernym wazeliniarzem, gdyż każdy grosz do emerytury przydaje się mistrzowi obłudy i hipokryzji. Po co jednak obmawia ją poza plecami? Co chce w ten sposób uzyskać? Ona zabrania wszystkim czytanie mojego blogu, chociaż sama namiętnie go czyta, ale to jego nie dotyczy, bo przecież ktoś musi czerpać z tego korzyści dla wywoływania w szkole kolejnych intryg. Tu się zadzwoni, tam coś się szepnie, tu się kogoś znieważy, tam zdeprecjonuje, a wszystko pod pozorem troski o … no właśnie, o co? Podwójne normy, wielokrotność twarzy, na które ktoś może „pluć”, a zastępuje się je innymi, czyniąc nieobecność zasady fair play w instytucjach, które mienią się wyższymi szkołami, czymś oczywistym, wpisanym w ich codzienność.
Podobnie żal jest patrzeć na pracowników uczelni publicznych, których zwierzchnicy działają nie tylko na ich niekorzyść, ale i na osłabienie jednostek uczelnianych, angażując się bardziej na drugim etacie w tzw. „wsp”. Postawa wyłudzania akademickich przywilejów dla podnoszenia własnych płac u konkurencji przez niektórych profesorów wzbudza zadziwiającą tolerancję ze strony niektórych rektorów uniwersytetów i dziekanów władz podległych im wydziałów. Ma to miejsce prawdopodobnie tylko dlatego, że sami są zajęci dorabianiem w sektorze prywatnym (np. medycznym, prawniczym, gospodarczym). Jest to nie fair w stosunku do całego środowiska, bo chroni pozorantów, blagierów i nieudaczników. No i co z tego? W końcu to tylko państwowa uczelnia ….
Pierwszy mecz EURO 2012 w Warszawie potwierdził, że zawodnicy obu drużyn – Polski i Grecji, grali nie fair. Dwie czerwone kartki w inauguracyjnym meczu nie najlepiej świadczą o przygotowaniu do realizacji założonych celów taktycznych i o odporności piłkarzy na prowokacje. Nie jesteśmy tak znakomici, jak to nam sugerowano od miesięcy, ani też tak fatalni, jak chciałby tego Jan Tomaszewski. Jest zatem jeszcze nadzieja na wyjście z grupy. Oby tylko było to wyjście ku dalszym rozgrywkom, bo przecież można z niej też wyjść tylnymi drzwiami ... wstydu. Kibicuję zatem dalej Polakom, życząc im pozytywnego wyjścia z tej trudnej sytuacji. Rosjanie w meczu z Czechami pokazali, że wcale nie są tak słabi, jak próbowano ich u nas „malować”. Oj, jeszcze będzie gorąco, jeszcze będą emocje.
W polskiej edukacji jest wiele podmiotów, które naruszają zasady przyzwoitości. Jednym z podmiotów naruszania zasady fair play w edukacji są niektórzy wydawcy podręczników szkolnych i Ministerstwo Edukacji Narodowej. Jeszcze nie zainteresowało się tą sprawą CBA? Aż dziwne, bo przecież to resort edukacji zaczął w dość zaskakujący sposób promować praktyki nie fair. Czyżby ktoś czerpał z tego zyski? Jeśli kogoś to interesuje, to niech sobie przeczyta, jak to MEN wraz z wejściem w życie reformy szkolnej, podpisanej przez Panią minister Katarzynę Hall, wiedząc o monopolistycznej pozycji jednego z wydawców nie poinformowała o tym fakcie Urzędu Ochrony Konkurencji i Konsumenta? Pierwsze kłody pod nogi małych wydawców rzuciło MEN. Podręczniki do recenzji zaczęło Ministerstwo przyjmować od 25 stycznia 2009 roku. Jednocześnie polecono nauczycielom i dyrektorom szkół wybranie podręczników dla uczniów (tylko z listy MEN-u) do 15 czerwca 2009 roku. Wybór książek po tym terminie Ministerstwo uważało za niezgodny z prawem. Te szalone terminy (cztery i pół miesiąca na napisanie, zrecenzowanie, wydrukowanie, rozreklamowanie) mogły być dotrzymane, jedynie przez tych wydawców, którzy albo mieli podręczniki już napisane, albo stare starali się zarejestrować jako nowe. Kilkunastu wydawcom udało się zmieścić w terminie. Dokładna analiza tempa rejestracji podręczników wskazuje na to, że jeden z wydawców był łaskawiej traktowany przez recenzentów i pracowników ministerstwa niż inne wydawnictwa. Może nawet wiedział wcześniej o mających wejść w życie nowych zasadach? Okazało się, że 80% w tak istotnym sektorze rynku prawdopodobnie zdobyło ono niezgodnie z prawem.
(rys.1. Hania - lat 5,5 "Po remisie Polska-Grecja")
Trwały brak zasad etyki, nachalność, realizowanie za wszelką cenę określonego celu były zjawiskiem tyleż powszechnym co i charakterystycznym jej przedstawicieli. Czy dystrybutorzy tego wydawnictwa wręczali nauczycielom, czy dyrektorom prezenty w zamian za wybór ich podręczników? Czy podpisywali umowy ze szkołami na wieloletnie dostarczanie podręczników w zamian za szkolne pomoce i usługi? Czy wydawca fundował plenerowe wyjazdy dla zainteresowanych, czy wynajmował sale kinowe i hotele, gdzie raczono nauczycieli poczęstunkami? Niech zainteresowani odpowiedzą sobie na te pytania. (http://www.ksiazka.net.pl/index.php?id=28&tx_ttnews%5btt_news%5d=12708)
Do naruszających zasady fair play należą niewątpliwie niektórzy założyciele i/lub kanclerze wyższych szkół prywatnych (tzw. „wsp”), którzy nie postępują etycznie w relacjach ze swoimi współpracownikami. Oto niektórzy ukrywają inne zamiary prowadzenia takich szkół, niż jest to zapisane w ich statutach i głoszone publicznie przez ich władze. Niestety, każda „wsp” zakładana jako poletko do prywatnego biznesu kogoś, komu nie wyszło, często wielokrotnie, w innym sektorze rodzimego rynku, stała się naturalnym środowiskiem toksycznych relacji między pracodawcą a pracownikami, głównie ze względów charakterologicznych (często psychopatycznych) tych pierwszych. Jeśli ktoś koncentruje się na pomnażaniu zysków kosztem jakości kształcenia i nauki, to musi prowadzić swoją firmę ku upadkowi, gdyż wyższą szkołą nie da się zarządzać tak, jak hurtownią warzyw i owoców. Da się, kiedy chce się jej nadać prawdziwie akademickie oblicze, ale to udało się tylko nielicznym w naszym kraju.
Wprawdzie można zatrudniać personel do marketingu, obsługi administracyjnej, technicznej i logistycznej, można wynajmować powierzchnie do sortowania i przechowywania „produktów”, ale jak nie rozumie się specyfiki procesów dojrzewania lub gnicia, tylko samemu się sprzyja tym ostatnim w wyniku nieudolnych i niekompetentnych decyzji, to efekt jest tego żałosny. Nic tu nie pomoże zatrudnianie prawników, stosowanie mobbingu wobec nich, organizowanie narad skrywających rzeczywisty kryzys firmy, gdyż prędzej czy później komornik zastuka do drzwi. Tym komornikiem będzie klient, któremu nie zasmakują sprzedawane „nadgniłe owoce edukacji”.
Kandydaci na studia pedagogiczne już wiedzą, gdzie powinni skierować swoje kroki, by otrzymać zdrowe i świeże owoce kształcenia na poziomie wyższym, a nie pozorowanym, w placówkach nadużywających akademickiego szyldu. Żałosne jest to, że wielu pracowników naukowych daje się skusić ofertami pracy w miejscach skażonych pseudoedukacją, tym samym podtrzymując w nich formalnie tocząca się edukację, ale pozbawioną zasady fair play. Ktoś, kto sprzedaje mecz, zanim się rozpocznie, kto układa się z sędzią, byle czerpać z tego korzyści, musi dobierać sobie nowe twarze, by móc oglądać siebie w lustrze specjalnie produkowanym dla hipokrytów i cyników.
Żal mi pracowników, którzy ukradkiem, wśród bliskich komunikują podłe relacje w takiej „wsp”, bo widać, że nie mają dostępu do środków ochronnych, są upokarzani, ale trwają za cenę miejsca pracy. Ostatnio zadzwonił do mnie pedagog mówiąc, jak to kanclerz jednej z takich „wsp” jest obmawiana przez jej wiernego adiutanta, wieloletniego pracownika. Oczywiście w relacjach z nią jest wiernym wazeliniarzem, gdyż każdy grosz do emerytury przydaje się mistrzowi obłudy i hipokryzji. Po co jednak obmawia ją poza plecami? Co chce w ten sposób uzyskać? Ona zabrania wszystkim czytanie mojego blogu, chociaż sama namiętnie go czyta, ale to jego nie dotyczy, bo przecież ktoś musi czerpać z tego korzyści dla wywoływania w szkole kolejnych intryg. Tu się zadzwoni, tam coś się szepnie, tu się kogoś znieważy, tam zdeprecjonuje, a wszystko pod pozorem troski o … no właśnie, o co? Podwójne normy, wielokrotność twarzy, na które ktoś może „pluć”, a zastępuje się je innymi, czyniąc nieobecność zasady fair play w instytucjach, które mienią się wyższymi szkołami, czymś oczywistym, wpisanym w ich codzienność.
Podobnie żal jest patrzeć na pracowników uczelni publicznych, których zwierzchnicy działają nie tylko na ich niekorzyść, ale i na osłabienie jednostek uczelnianych, angażując się bardziej na drugim etacie w tzw. „wsp”. Postawa wyłudzania akademickich przywilejów dla podnoszenia własnych płac u konkurencji przez niektórych profesorów wzbudza zadziwiającą tolerancję ze strony niektórych rektorów uniwersytetów i dziekanów władz podległych im wydziałów. Ma to miejsce prawdopodobnie tylko dlatego, że sami są zajęci dorabianiem w sektorze prywatnym (np. medycznym, prawniczym, gospodarczym). Jest to nie fair w stosunku do całego środowiska, bo chroni pozorantów, blagierów i nieudaczników. No i co z tego? W końcu to tylko państwowa uczelnia ….
08 czerwca 2012
Zasada Fair Play z gumką w tle
Dzisiaj zaczynają się Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej. Jednych naukowców EURO 2012 cieszy, fascynuje (np. filozofa prof. Janusza Lipca), innych denerwują lub są im obojętne (np. prof.Janusza Czapińskiego). Mamy zatem pluralizm postaw wobec "święta" jednej z dyscyplin sportowych na naszym kontynencie. Dla pedagogów jest to doskonała okazja do zaznaczenia roli kultury fizycznej w socjalizacji dzieci i młodzieży, ale także kondycji fizycznej osób dorosłych i starszych.
Profesor Stefan Wołoszyn pięknie pisał przed laty o walorach pedagogiki sportu: My, stare pokolenie, wychowywaliśmy się w klimacie humanizmu sportu, w wierze w czystość moralną naczelnej zasady sportu - zasady "fair play". Wychowaliśmy sie w przekonaniu, że sport jest nie do pomyślenia poza humanizmem i nieskazitelnością etyczną, że sport jest tym nieodłącznym czynnikiem kultury humanistycznej, ktory posiada wartość perfekcjonistyczną sam w sobie i sam dla siebie, czyli że posiada sam przez się najwyższy walor wychowawczy. Kto uprawia bowiem sport jako wartość autoteliczną, podejmuje tym samym najwyższy wysiłek samowychowawczy: przezwyciężania siebie, swoich słabności, dochodzenia w podjętym trudzie do perfekcji.
EURO 2012 otwiera mecz Polska-Grecja, a więc rywalizacja z zawodnikami kraju, który jest kolebką jońskiego ideału kalokagathii Aten. To właśnie w starożytnej Grecji miał miejsce rozkwit i pielegnowanie wszechstronnego rozwoju osobowości każdego wolnego obywatela, które przetrwały po dzień dzisiejszy jako model integralnego wychowania ciała i duszy. Stadiony Polski i Ukrainy zamienią się na najbliższe trzy tygodnie w "świątynie" sportu, przestrzenie wielkich emocji i przeżyć tak zawodników, jak i ich kibiców oraz dbających o oprawę czy bezpieczeństwo różnych służb publicznych i społecznych. Wśród wolontariuszy są też nasi uczniowie i studenci. Ci ostatni będą mieli problem z przygotowywaniem się do egzaminów, toteż być może liczą na zmęczenie także ich wykładowców-egzaminatorów.
Mistrzostwa w piłce nożnej są też wyjątkową okazją do obserwowania postaw zawodników i ich trenerów oraz towarzyszących im służb pod kątem tego, czy rzeczywiście przestrzegają sportowej zasady "fair play" w swoich dążeniach do zwycięstwa. To właśnie tę normę przyzwoitości w relacjach międzyludzkich, niezależnie od ich rodzaju i dziedziny, przywołał w tym tygodniu prezydent III RP Bronisław Komorowski podczas gali podsumowującej VI edycję programu "Szkoła bez przemocy". Jak stwierdził: Fair play to zasada, która może i powinna być realizowana na boisku, w czasie zawodów sportowych, ale po prostu także i w całym życiu, od szczytów politycznych poczynając, a kończąc na codziennych zajęciach, codziennych działaniach i codziennej konkurencji, w której mierzymy się z trudami życia
Rychło okazało się, że zasada "fair play" ma też obowiązywać i być szczególnie premiowana w seksualnych zachowaniach ryzykownych kibiców i przybyłych na EURO 2012 gości, bowiem 22 maja br. ruszyła kampania "FAIR PLAY. Gram fair, używam prezerwatyw". Tak więc Kościół katolicki wypowiedziami swoich hierarchów (m.in. kardynała Kazimierza Nycza w Warszawie czy Stanisława Dziwisza w Krakowie) w trakcie Uroczystości Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa upomniał się o tę zasadę w odniesieniu do budowania trwałości więzi rodzinnych, państwo zaś o rozwiązłość, wspomaganą rozdawaniem wśród dziesiątek tysięcy uczestników sportowych wrażeń, pakietów informacyjnych wraz z pięcioma prezerwatywami. Ot, jak można zasadę "fair play" wykorzystywać do różnych celów.
Profesor Stefan Wołoszyn pięknie pisał przed laty o walorach pedagogiki sportu: My, stare pokolenie, wychowywaliśmy się w klimacie humanizmu sportu, w wierze w czystość moralną naczelnej zasady sportu - zasady "fair play". Wychowaliśmy sie w przekonaniu, że sport jest nie do pomyślenia poza humanizmem i nieskazitelnością etyczną, że sport jest tym nieodłącznym czynnikiem kultury humanistycznej, ktory posiada wartość perfekcjonistyczną sam w sobie i sam dla siebie, czyli że posiada sam przez się najwyższy walor wychowawczy. Kto uprawia bowiem sport jako wartość autoteliczną, podejmuje tym samym najwyższy wysiłek samowychowawczy: przezwyciężania siebie, swoich słabności, dochodzenia w podjętym trudzie do perfekcji.
EURO 2012 otwiera mecz Polska-Grecja, a więc rywalizacja z zawodnikami kraju, który jest kolebką jońskiego ideału kalokagathii Aten. To właśnie w starożytnej Grecji miał miejsce rozkwit i pielegnowanie wszechstronnego rozwoju osobowości każdego wolnego obywatela, które przetrwały po dzień dzisiejszy jako model integralnego wychowania ciała i duszy. Stadiony Polski i Ukrainy zamienią się na najbliższe trzy tygodnie w "świątynie" sportu, przestrzenie wielkich emocji i przeżyć tak zawodników, jak i ich kibiców oraz dbających o oprawę czy bezpieczeństwo różnych służb publicznych i społecznych. Wśród wolontariuszy są też nasi uczniowie i studenci. Ci ostatni będą mieli problem z przygotowywaniem się do egzaminów, toteż być może liczą na zmęczenie także ich wykładowców-egzaminatorów.
Mistrzostwa w piłce nożnej są też wyjątkową okazją do obserwowania postaw zawodników i ich trenerów oraz towarzyszących im służb pod kątem tego, czy rzeczywiście przestrzegają sportowej zasady "fair play" w swoich dążeniach do zwycięstwa. To właśnie tę normę przyzwoitości w relacjach międzyludzkich, niezależnie od ich rodzaju i dziedziny, przywołał w tym tygodniu prezydent III RP Bronisław Komorowski podczas gali podsumowującej VI edycję programu "Szkoła bez przemocy". Jak stwierdził: Fair play to zasada, która może i powinna być realizowana na boisku, w czasie zawodów sportowych, ale po prostu także i w całym życiu, od szczytów politycznych poczynając, a kończąc na codziennych zajęciach, codziennych działaniach i codziennej konkurencji, w której mierzymy się z trudami życia
Rychło okazało się, że zasada "fair play" ma też obowiązywać i być szczególnie premiowana w seksualnych zachowaniach ryzykownych kibiców i przybyłych na EURO 2012 gości, bowiem 22 maja br. ruszyła kampania "FAIR PLAY. Gram fair, używam prezerwatyw". Tak więc Kościół katolicki wypowiedziami swoich hierarchów (m.in. kardynała Kazimierza Nycza w Warszawie czy Stanisława Dziwisza w Krakowie) w trakcie Uroczystości Najświętszego Ciała i Krwi Chrystusa upomniał się o tę zasadę w odniesieniu do budowania trwałości więzi rodzinnych, państwo zaś o rozwiązłość, wspomaganą rozdawaniem wśród dziesiątek tysięcy uczestników sportowych wrażeń, pakietów informacyjnych wraz z pięcioma prezerwatywami. Ot, jak można zasadę "fair play" wykorzystywać do różnych celów.
07 czerwca 2012
Ciało w kulturze współczesnej
To tytuł rozprawy, jaką wydał przed siedmiu laty Piotr Błajet, ówczesny pracownik naukowy Wydziału Nauk Pedagogicznych UMK, a obecnie Akademii Wychowania Fizycznego i Sportu im. Jędrzeja Śniadeckiego w Gdańsku. Przedmiotem tej dość nietypowej w pedagogice rozprawy stała się problematyka cielesności w różnych ujęciach. Mamy tu zatem rekonstrukcję fenomenologicznej perspektywy tożsamości ciała według Maurice Merleau-Ponty’ego, podstawy i inspiracje do badań nad uwarunkowaniami kondycji ludzkiej w filozofii Bliskiego Wschodu, diagnozę zagrożeń dla zdrowego stylu życia w szkołach, opis pop-zdrowia u tzw. „globalnego nastolatka”, uwrażliwienie na inhibitory edukacji zdrowotnej w szkole, zrozumienie cielesności przez pryzmat twórczości teatralnej Jerzego Grotowskiego czy jej odczytanie w poezji Czesława Miłosza. Jak słusznie pisze w swojej książce: "(...)aby pojęcie ciała jako kategorii pedagogicznej wypełnić treścią, wobec ugruntowanego w naszym myśleniu dualizmu spychającego ciało do roli przedmiotu, trzeba dalszej pogłębionej refleksji teoretycznej" (s.25)
Warto spojrzeć na tę publikację jak na swoiste preludium do wydanej w rok później kolejnej jego książki pt. Ciało jako kategoria pedagogiczna. W poszukiwaniu integralnego modelu edukacji (UMK Toruń 2006). Pierwsza z wspomnianych tu książek Piotra Błajeta stanowi niezaprzeczalnie istotną wartość we współczesnej pedagogice, bowiem w sposób uzasadniony merytorycznie przywraca ciału i cielesności równoważną rolę w stosunku do innych sfer kondycji ludzkiej. Nie jest to jednak pierwsza publikacja w naukach o wychowaniu, której autor podejmuje znaczenie tej kategorii dla procesu wychowania i formacji osobowości, gdyż problematyką tą, w kontekście edukacyjnym, zajmowali się m.in. Zygmunt Bauman - "Ciało i przemoc w obliczu ponowoczesności"(1995), Zbyszko Melosik - "Tożsamość, ciało, władza"(1996), Andrzej Pawłucki - "Osoba w pedagogice ciała” (2001) i „Pedagogika wartości ciała” (1996), E. Hyży - "Kobieta, ciało, tożsamość. Teorie podmiotu w filozofii feministycznej końca XX wieku"(2001), ale i J. Bielski, A. Nalaskowski, J. Bielas, M. Dziewięcki, A. Gaweł, H. Grabowski, L. Kopciewicz, K. Pospiszyl, J. Troska, A. Gromkowska i in.
Książka Piotra Błajeta nie reprezentuje jednak badań o charakterze historyczno-problemowym mimo, że miejscami nawiązuje on do cytatów wyłonionych z literatury minionych pokoleń badaczy. Skupia się jednak głównie na tych, którzy wpisują się w spuściznę myśli platońskiej czy kartezjańskiej. Pomija jednak nurt o korzeniach arystotelesowskich czy augustiańskich, a w pedagogice współczesnej prace chociażby S. Kunowskiego, A. S. Neilla czy V. Frankla. Nie jest to błędem, ale i nie może zarazem usprawiedliwiać konstatacji, jaką autor dzieli się na s. 36, że w dotychczasowym dorobku pedagogiki nie odnalazł prac, które uznawałyby ciało jako fundament osobowości, a cielesność traktowałyby jako fenomen współkonstytuujący podmiotowość człowieka.
Dla mnie, bez powyższego argumentu, podjęcie badań przez P. Błajeta zasługuje na uznanie, bo uzupełnia dyskurs współczesnej pedagogiki o wciąż jeszcze, niestety, utrzymujące się w praktyce i niektórych ideologiach wychowania negatywne nastawienie do ciała i cielesności. Badacz ten formułuje w swojej publikacji niezwykle ważne pytanie o to, czy w tak charakterystycznej dla ponowoczesności eksplozji mody na ciało i cielesność można znaleźć potencjał edukacyjny czy może zagrożenie dla rozwoju człowieka? Jaka jest możliwość przeniesienia zasady ciała jako zarazem podmiotu i przedmiotu na grunt wychowania? Znakomicie wypełnia lukę w zarysowanym przez Z. Kwiecińskiego stanie wiedzy o jednym z dziesięciu podstawowych składników i aspektów edukacji, jakim jest hominizacja. Słusznie P. Błajet upomina się o konieczność takiego jej zaistnienia w procesie edukacji, by nie była „debiologizacją” czy „denaturyzacją” człowieka, lecz integrowała jego biologiczność z poziomem mentalnym, duchowym.
Rozprawa P. Blajeta w znaczący sposób wpisuje się w literaturę pedagogiczną z zakresu współczesnej antropologii pedagogicznej, a zarazem uświadamia nam konieczność zmian w myśleniu pedagogicznym w obliczu dokonujących się przemian w globalnej kulturze oraz w obliczu redukowanego w niej obrazu ciała. Wciąż bowiem prowadzi on do utrzymywania się w szkolnej edukacji biomedycznego modelu człowieka. Przed nami Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej - EURO 2012, których jesteśmy współgospodarzami wraz z Ukrainą. Co wyniknie z nich także dla naszej wiedzy i doświadczeń o cielesności człowieka i próbach pokonywania własnych słabości w obliczu toczącej się rywalizacji sportowej.
Warto spojrzeć na tę publikację jak na swoiste preludium do wydanej w rok później kolejnej jego książki pt. Ciało jako kategoria pedagogiczna. W poszukiwaniu integralnego modelu edukacji (UMK Toruń 2006). Pierwsza z wspomnianych tu książek Piotra Błajeta stanowi niezaprzeczalnie istotną wartość we współczesnej pedagogice, bowiem w sposób uzasadniony merytorycznie przywraca ciału i cielesności równoważną rolę w stosunku do innych sfer kondycji ludzkiej. Nie jest to jednak pierwsza publikacja w naukach o wychowaniu, której autor podejmuje znaczenie tej kategorii dla procesu wychowania i formacji osobowości, gdyż problematyką tą, w kontekście edukacyjnym, zajmowali się m.in. Zygmunt Bauman - "Ciało i przemoc w obliczu ponowoczesności"(1995), Zbyszko Melosik - "Tożsamość, ciało, władza"(1996), Andrzej Pawłucki - "Osoba w pedagogice ciała” (2001) i „Pedagogika wartości ciała” (1996), E. Hyży - "Kobieta, ciało, tożsamość. Teorie podmiotu w filozofii feministycznej końca XX wieku"(2001), ale i J. Bielski, A. Nalaskowski, J. Bielas, M. Dziewięcki, A. Gaweł, H. Grabowski, L. Kopciewicz, K. Pospiszyl, J. Troska, A. Gromkowska i in.
Książka Piotra Błajeta nie reprezentuje jednak badań o charakterze historyczno-problemowym mimo, że miejscami nawiązuje on do cytatów wyłonionych z literatury minionych pokoleń badaczy. Skupia się jednak głównie na tych, którzy wpisują się w spuściznę myśli platońskiej czy kartezjańskiej. Pomija jednak nurt o korzeniach arystotelesowskich czy augustiańskich, a w pedagogice współczesnej prace chociażby S. Kunowskiego, A. S. Neilla czy V. Frankla. Nie jest to błędem, ale i nie może zarazem usprawiedliwiać konstatacji, jaką autor dzieli się na s. 36, że w dotychczasowym dorobku pedagogiki nie odnalazł prac, które uznawałyby ciało jako fundament osobowości, a cielesność traktowałyby jako fenomen współkonstytuujący podmiotowość człowieka.
Dla mnie, bez powyższego argumentu, podjęcie badań przez P. Błajeta zasługuje na uznanie, bo uzupełnia dyskurs współczesnej pedagogiki o wciąż jeszcze, niestety, utrzymujące się w praktyce i niektórych ideologiach wychowania negatywne nastawienie do ciała i cielesności. Badacz ten formułuje w swojej publikacji niezwykle ważne pytanie o to, czy w tak charakterystycznej dla ponowoczesności eksplozji mody na ciało i cielesność można znaleźć potencjał edukacyjny czy może zagrożenie dla rozwoju człowieka? Jaka jest możliwość przeniesienia zasady ciała jako zarazem podmiotu i przedmiotu na grunt wychowania? Znakomicie wypełnia lukę w zarysowanym przez Z. Kwiecińskiego stanie wiedzy o jednym z dziesięciu podstawowych składników i aspektów edukacji, jakim jest hominizacja. Słusznie P. Błajet upomina się o konieczność takiego jej zaistnienia w procesie edukacji, by nie była „debiologizacją” czy „denaturyzacją” człowieka, lecz integrowała jego biologiczność z poziomem mentalnym, duchowym.
Rozprawa P. Blajeta w znaczący sposób wpisuje się w literaturę pedagogiczną z zakresu współczesnej antropologii pedagogicznej, a zarazem uświadamia nam konieczność zmian w myśleniu pedagogicznym w obliczu dokonujących się przemian w globalnej kulturze oraz w obliczu redukowanego w niej obrazu ciała. Wciąż bowiem prowadzi on do utrzymywania się w szkolnej edukacji biomedycznego modelu człowieka. Przed nami Mistrzostwa Europy w Piłce Nożnej - EURO 2012, których jesteśmy współgospodarzami wraz z Ukrainą. Co wyniknie z nich także dla naszej wiedzy i doświadczeń o cielesności człowieka i próbach pokonywania własnych słabości w obliczu toczącej się rywalizacji sportowej.
Subskrybuj:
Posty (Atom)