03 stycznia 2012

Szkoła wyższa "rozstrzelana neoliberalnym pociskiem”


Z końcem minionego roku wyszła książka, która jest niewątpliwie ewenementem w pedagogice szkoły wyższej, bowiem - jak wskazuje na to jej tytuł: Szkoła wyższa w toku zmian, red. A. Domagała-Kręcioch, J. Kostkiewicz i M.J. Szymański (Oficyna wydawnicza „Impuls”, Kraków 2011)- jest natychmiastową reakcją środowiska naukowego w kraju na projekt ustaw, które już weszły w życie z dniem 1 października 2011 r. Jak piszą we wstępie redaktorzy tej zbiorowej publikacji:

Zawarty w tomie dyskurs odbywa się tuż po pośpiesznym wprowadzeniu nowej ustawy i po podpisaniu jej przez Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Bronisława Komorowskiego. Jaki jest zatem jego sens, jaki cel tego dyskursu, skoro decyzje zostały powzięte?

I odpowiadają:

1) we współczesnej rzeczywistości reformowanie okazuje się procesem ciągłym, po obecnym etapie reform należy się spodziewać kolejnych – kontynuacji potwierdzających lub korygujących obrane kierunki i przyjęte rozwiązania. Dyskurs ten wskazuje na prawidłowości i nieprawidłowości strategii procesu zmian w szkolnictwie wyższym, na niektóre punkty newralgiczne reformowania szkolnictwa wyższego, źródła zagrożeń – może być zatem spożytkowany w przyszłości;

2) do nowej ustawy brakuje rozporządzeń wykonawczych – to na ich poziomie ustawa nabierze realnego wymiaru i w pełni odsłoni swoje oblicze. Rzecz jest tym istotniejsza, że poważna część środowisk akademickich jest wysoce krytycznie ustosunkowana do zmian, które niesie ta ustawa. Dyskurs ten może się zatem stać istotnym punktem odniesienia dla twórców rozporządzeń
do owej ustawy;

3) wobec opinii, że ustawa ta już na wejściu zawiera niefortunne zmiany – sens dyskursu jest postulatem nie zakończania prac, lecz prowadzenia wobec nich rozwiązań naprawczych, możliwych do zrealizowania w najbliższej przyszłości.
(s. 7)

Rozprawa pod redakcją krakowskich naukowców jest znakomitym przykładem na to, jak środowisko akademickie potrafi na bieżąco wpisywać się nie tylko w naukowy dyskurs, ale także w debatę publiczną związaną z nowelizacją najważniejszych dla niego ustaw – ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym i ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki.

Nie jest to głos publicystyczny, ani też wąsko rozumiana analiza przyjętych przez Parlament regulacji prawnych, ale zbiór wypowiedzi insiderów środowiska pedagogicznego, które nie wypowiada się jedynie z pozycji własnej dyscypliny naukowej, ale ze względu na prowadzone badania w zakresie pedagogiki szkoły wyższej, potrafi przeprowadzić głęboką analizę potencjalnych skutków wprowadzanych po wpływem powyższej nowelizacji zmian.

Jak słusznie o tym pisze Janina Kostkiewicz we wstępie do tego tomu: Nowa ustawa odbierana jest na bazie doświadczeń, dobrych i złych, których obecne środowisko akademickie jest wielkim depozytariuszem. Jako uczestnik burzliwych zmian w szkolnictwie wyższym w Polsce z przełomu XX i XXI wieku ma ono ogromne doświadczenie, wiedzę i wyczucie sensu (lub jego braku) kolejnych posunięć reformatorskich .(s. 7)

Autorzy mieli wprawdzie złudne nadzieje, że ze swoimi analizami zdążą przed podpisaniem przez minister szkolnictwa wyższego i nauki aktów wykonawczych, ale nie było to możliwe, gdyż te zostały podpisane jeszcze we wrześniu 2011 r., będąc wytworem w – jak słusznie oni sami określają stan prac nad najważniejszymi aktami prawa – w pośpiechu, pod ciśnieniem zbliżających się wyborów i poczucia niepewności władzy co do ich wyników. Nie przypuszczam, by już po opadnięciu „kurzu kampanii wyborczej” ponownie zwycięska ekipa władzy (Platforma obywatelska i PSL) przejęła się opinią i wiedzą środowiska na temat reform w szkolnictwie wyższym i w zarządzaniu nauką, ale niech przynajmniej społeczeństwo polskie dysponuje kolejnym dowodem na to, że to, co zamierza władza i wdraża w wyniku większości parlamentarnej, wcale nie jest do końca słuszne, wartościowe czy też bez zagrożeń dla polskiej kultury, nauki i rozwoju społeczeństwa wiedzy.

Merytoryczny zamysł redakcyjny, by podzielić zbiór artykułów naukowych na dwie części jest bardzo dobry, bowiem w pierwszej części wyraźnie pokazuje jak wspomniane nowelizacje prawa zostały odebrane przez ekspertów, znawców problematyki kształcenia wyższego, prowadzenia polityki reform i rozpoznawania leżących u ich podstaw ideologii oraz warunkujących je przemian społeczno-gospodarczych, w drugiej zaś części uwrażliwia nie tylko środowisko odpowiedzialne za tę reformę, ale także całą społeczność akademicką na możliwe jej skutki, tak pozytywne, jak i negatywne.

Pedagodzy nie po raz pierwszy komunikują władzy, że zachodzące zmiany w szkolnictwie wyższym powinny być poprzedzane nie tylko formalnymi (z proceduralnego punktu widzenia) konsultacjami z różnymi podmiotami, także ekspertyzami, ale że warto byłoby w nich uwzględniać opinię i wyniki badań tych, którzy od szeregu lat, niezależnie od realizowania własnych zadań naukowo-badawczych i dydaktycznych, towarzyszą swoimi dociekaniami badawczymi szeroko pojmowanym procesom akademickim.

Książka ma następującą strukturę:

Cz. I. Nowa ustawa z dnia 18 maja 2011 roku w odbiorze środowiska akademickiego
T. Hejnicka-Bezwińska, Próba odczytania strategii procesu zmian w szkolnictwie wyższym (przeprowadzonych w ostatnim dwudziestoleciu;

M.H. Kowalewicz, D. Wieczorek, Sapere aude albo „Pójdź, dziecię, ja cię uczyć każę”! Szanse, ograniczenia i straty generalnych porządków metodologiczno-ustawodawczych nauki polskiej i kształcenia wyższego w Polsce na tle ogólnoeuropejskiej kampanii racjonalizacji sektora wiedzy;

E. Malec, Jak nie należy reformować szkolnictwa wyższego – krytyczny rozbiór ustawy. Prawo o szkolnictwie wyższym, ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki oraz o zmianie niektórych innych ustaw AD 2011;

W. Mitkowski, Awans naukowy w świetne zmian ustawowych;

E. Potulicka, Studia pedagogiczne w neoliberalnym programie edukacji;

A. Dziedziczak-Foltyn, Plusy i minusy reformy szkolnictwa wyższego w Polsce – próba analizy debaty publicznej;

A. Berkowicz, Kilka uwag na temat oporu wobec zmian w publicznych szkołach wyższych;

cz. II Kształcenie w szkole wyższej w warunkach zmian wynikających z nowej ustawy

I. Ocetkiewicz, Kształtowanie kompetencji studentów na tle E/KRK dla szkolnictwa wyższego w kontekście programu Erasmus;

E. Pająk-Ważna, Między słowami – czyli o kształceniu kompetencji (między)kulturowych nauczycieli;

Z. Godzwon, Kryteria oceny uczelni i osiągnięć nauczycieli akademickich;

M. Maciejewska, Studia doktoranckie i ich absolwenci a rynek pracy – perspektywy zmiany;

J. Lewicki, Studia doktoranckie, doktoranci a reforma szkolnictwa wyższego;

J. Gilevskaja, Sprawozdanie z Czwartego Kongresu Polskich Społeczności Studenckich w Wielkiej Brytanii, Cambridge, 18–20 marca 2011 roku.

Dobrze się stało, że nurt krytycznej analizy szkolnictwa wyższego i nauki został w tej książce utrwalony. Jest to bolesna, ale jakże prawdziwa diagnoza jego kondycji i jej politycznych uwarunkowań.


Tytuł tego wpisu zrozumie tylko ten, kto przeczyta tę książkę.

02 stycznia 2012

Recepta na habilitacyjny sukces na Słowacji


Jeśli jeszcze ktoś nie wie, jak można osiągnąć sukces w tzw. nauce poza granicami kraju np. na Słowacji, to bardzo proszę porównać obowiązujące tam standardy z naszymi. Istotnie, rację ma anonimowy komentator moich wpisów, który usiłuje zapewnić czytelników, że wszystko jest w porządku, że uzyskane stopnie i tytuły naukowe są w świetle prawa unijnego równoprawne. To, że w innych krajach UE są uniwersytety, w których można przeprowadzać postępowanie habilitacyjne czy profesorskie, nie ulega wątpliwości i nikt tego nie kwestionuje. Zapomina się jednak o tym, że istnieją jeszcze regulacje w każdym z krajów UE, które jednoznacznie określają, co jest w nich uznawane za naukę, za dyscyplinę i dziedzinę naukową, a co nie jest.

Ba, każdy słowacki uniwersytet ma jeszcze swoje, wewnętrzne ustalenia dotyczące tego, co uznaje się w nim za dorobek naukowy, a co nie. Tak więc, to, co w Polsce byłoby absolutnie niemożliwe już na etapie wstępnym - dopuszczenia do otwarcia przewodu habilitacyjnego, przykładowo w Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku jest normą pozytywną. Nikt tej normy nie kwestionuje, a tym bardziej my jej nie powinniśmy niczego zarzucać, bo jest to autonomiczna uczelnia w tamtym kraju. Podobnie jest w naszym kraju, w ramach jeszcze obowiązującej do września 2013 r. ustawy o stopniach i tytułach naukowych. To każda jednostka akademicka, dysponująca uprawnieniami do nadawania stopnia doktora habilitowanego w ramach konkretnej dziedziny i dyscypliny naukowej określa, z jakim dorobkiem naukowym i jak udokumentowanym kandydat do awansu naukowego może ubiegać się o otwarcie przewodu habilitacyjnego. Tego też nikt nie kwestionuje ani w kraju, ani poza granicami. Nikomu nic do tego.

Jeżeli ktoś (anonimowy) pisze, że woli habilitować się na Słowacji, bo tam w tej czy innej uczelni jest łatwiej, to zapewne i w naszym kraju krąży ukryty wykaz jednostek, w których jest łatwiej lub trudniej coś uzyskać. Zastanówmy się jednak czy rzeczywiście mamy tu do czynienia z porównywalnym poziomem naukowym habilitacji. Niech posłużą temu namysłowi następujące pytania:

Czy w którejkolwiek uczelni w Polsce byłoby możliwe uznanie za naukowe rozpraw, które kandydat wydał w założonym przez siebie wydawnictwie, we własnej wyższej szkole prywatnej czy w kierowanej przez siebie państwowej wyższej szkole zawodowej, których recenzentem czy współredaktorem jest zatrudniony przez niego profesor?

Czy byłoby w Polsce dopuszczalne, by członkiem komisji habilitacyjnej takiego kandydata był zatrudniony przez niego prodziekan uczelni oraz inny jej pracownik samodzielny, w której on się habilituje?

Czy byłoby w Polsce możliwe, żeby we własnym dorobku naukowym 90% publikacji ukazało się w wydawnictwie i czasopiśmie wyższej szkoły prywatnej, których jest się założycielem?

Czy byłoby w Polsce możliwe, żeby we własnym dorobku naukowym do habilitacji zaliczano liczbę wypromowanych prac licencjackich czy magisterskich?

Czy byłoby w Polsce możliwe, by do dorobku naukowego kandydata do habilitacji zaliczono jego udział w konferencjach organizowanych we własnej wyższej szkole prywatnej?

Czy byłoby w Polsce możliwe, żeby uznano w dorobku naukowym habilitanta kilkustronicowy artykuł, który został napisany przez czterech autorów?

Czy byłoby wreszcie możliwe w naszym kraju, by w dorobku naukowym habilitanta uznano jako znaczący o jego kwalifikacjach fakt, że zatrudniony w jego wyższej szkole prywatnej profesor wydał swoją rozprawę naukową w wydawnictwie tej szkoły, a wkład naukowy habilitanta polega na odnotowaniu jego nazwiska na stronie książki jako członka rady redakcyjnej?

Czy byłoby wreszcie możliwe w naszym kraju, by w dorobku naukowym habilitanta uznano jako znaczący o jego kwalifikacjach fakt wydania przez jego wydawnictwo wyższej szkoły prywatnej wznowienia rozpraw naukowych (wcześniej wydanych przez inne oficyny) a zatrudnionych u siebie profesorów?

Czy byłoby w Polsce możliwe uznanie za przejaw funkcjonowania w obiegu naukowym rozpraw habilitanta cytowanie ich lub odnotowywanie ich w bibliografii rozpraw naukowców, których zatrudnia się w swojej wyższej szkole prywatnej?

Czy byłoby w Polsce możliwe, żeby uznano w dorobku naukowym habilitanta artykuły z różnych dyscyplin wiedzy jako upełnomocniające jego kwalifikacje naukowe w ramach jednej dyscypliny?

Czy wreszcie byłoby w Polsce możliwe, żeby uznano w dorobku naukowym habilitanta rozprawę, której on nigdy nie napisał, ale wydał ją w swoim wydawnictwie nie informując nawet w wykazie swojego dorobku o nazwisku jej autora?

Czy w Polsce uznaje się jako osiągnięcie naukowe opublikowanie jednostronicowej recenzji książki, w dodatku z innej dyscypliny naukowej, niż habilitacja?

Czy w Polsce w ramach wykazu rozpraw, w których jest się cytowanym, uwzględnia się własne artykuły lub artykuły osoby, z którą jest się spowinowaconym?

Anonimowi obrońcy niektórych habilitacji na Słowacji doskonale wiedzą, jaka odpowiedź na te pytania jest prawidłowa. Dziękujemy za wzbogacenie naszej wiedzy na ten temat i przesłane dokumenty. Teraz widzimy jeszcze lepiej, że nie zawsze to samo znaczy to samo.

01 stycznia 2012

Akademiccy łgarze jako twórcy szkól pseudopedagogiki


Nie wierzcie tym, którym coś i z jakiegoś powodu jest wygodne wciskać pseudoakademicki kit. Jeśli jesteś studentem studiów doktoranckich z pedagogiki w uczelni publicznej lub w niepublicznej (takie uprawnienia ma tylko DSW we Wrocławiu), asystentem, wykładowcą z aspiracjami naukowymi, to nie wierz tym, nawet dużo starszym od ciebie, którzy usiłują cię odwieść od konceptualizacji i prowadzenia własnych badań naukowych zgodnie z obowiązującymi w naszym kraju standardami na rzecz przyjęcia opcji ucieczkowej i (auto-)degradacyjnej w naukach społecznych i humanistycznych, jaka może wynikać z wyboru uczelni poza granicami kraju - w Czechach czy na Słowacji.

Jak czytam w wydawnictwach uczelnianych brednie kogoś, kto posługuje się stopniem czy tytułem naukowym, jaki uzyskał z pedagogiki w Rosji, na Ukrainie czy u południowych sąsiadów, jakoby w Polsce młodym osobom została zamknięta droga do rozwoju naukowego, a szczególnie do habilitowania się z pedagogiki, to jestem coraz bardziej przekonany o bardzo niskich (nie tylko kompetencjach, ale i rzeczywistych) kwalifikacjach naukowych ich autorów. Najczęściej, bowiem głoszą czy publikują je ci, którzy nie byli w stanie spełnić polskich wymogów, a więc sami wykluczyli się z polskiej nauki. Jak bowiem chcą ją rozwijać, skoro jej nie tylko nie znają, nie rozumieją, ale i nie potrafią poruszać się godnie, merytorycznie i otwarcie w jej obszarze? Jak mogą mienić się nauczycielami akademickimi ci, którzy chowają (wygodnie dla siebie) głowę w piasek, nie ujawniając rzeczywistych powodów, dla których sami nie byli w stanie spełnić nawet minimalnych wymagań naukowych w Polsce?

Pisze do mnie młody doktorant jednej z publicznych uczelni w naszym kraju:

Chciałbym podzielić się doświadczeniem z pierwszych tygodni pracy w uniwersytecie (niby jeden z najlepszych w kraju wśród tzw. uniwersytetów przymiotnikowych). W trakcie rozmowy z dwoma starszymi pracownikami z tytułem doktora usłyszałem coś, co mógłbym streścić następująco:

Nie widzisz, co się dzieje w pedagogice? Kurde, kazali nam robić jakieś habilitacje przymusowo i co mamy niby zrobić. W Polsce nie da się przejść procedury habilitacyjnej i jeździmy jak ci głupi na Słowację, tam przynajmniej są normalne zasady.

Przyznam, że mnie to zasmuciło, jeśli problem "habilitacji z przymrużeniem oka" zaczyna dotykać tych "lepszych" uczelni, to jak uda nam się wykształcić kolejne pokolenie pedagogów... Szkoda, że w miejsce tych, którzy nie są w stanie sprostać polskim wymogom, nie daje się szansy młodym pracownikom z interesującymi pomysłami. Na koniec chciałbym prosić - na wypadek, gdyby wplótł pan gdzieś słówko na ten temat - o zachowanie dyskrecji, co do mojej osoby ponieważ nadal zależy mi na tej pracy:). "


Jeśli ktoś tak wam mówi, to przyjrzyjcie się jego dorobkowi naukowemu. Może on jest naukawy. Może warto taką osobę zapytać o to, czy podejmowała w naszym kraju próbę habilitowania się, a jeśli tak, to z jakiego powodu ona się nie powiodła? Jak jest taka szczera w swoich radach, to niech wam pokaże treść recenzji jej naukowego dorobku? Jakie zostały postawione w niej zarzuty? Z czego to wynika - z obiektywnych kryteriów pomiaru poziomu jakości jej rozpraw czy może innych, a jeśli tak, to jakich jakie są na to dowody?

Zastanówcie się, kim chcecie być - tzw. "łatwiejszymi" doktorami czy doktorami habilitowanymi (w rozumieniu zapewne - o niższych kwalifikacjach)? Jeśli tak, to, po co? Czy po to, by zarabiać na „łatwiej" pozyskanym dyplomie? To ogłoście to publicznie i pokażcie swoich mistrzów, odkryjcie ich "zalety", bo wad przecież nie mają! że nie jesteście zainteresowani byciem naukowcami, tylko posiadaczami dyplomu, jak ktoś trafnie to określił w stosunku do jednego z takich słowackich habilitowanych, a sprzedającym się wszem i wobec - "z certyfikatem na "mądrość". Niech to będzie wasze pseudopedagogiczne credo, by nikt nie miał wątpliwości, że jak będzie chciał naprawdę czegoś się nauczyć, to powinien poszukać sobie kogoś innego. Szkoda jego czasu i ambicji.

A może akademicka troska o młode pokolenia powinna dawać nam odpowiedź na pytanie, które wielokrotnie przywołuje w swoich rozprawach Zbigniew Kwieciński: "czy lepiej jest być szczęśliwą świnią niż nieszczęśliwym Sokratesem?"

31 grudnia 2011

Koniec roku nie wieńczy końca dzieła

Koniec roku sprzyja podsumowaniom, analizom i ocenom, ale te wymagają też czasu. Jednego mogę być pewien, na co zwróciła już uwagę każdemu z nas Wisława Szymborska w swoim wierszu „Zatrzęsienie”:

Jestem kim jestem,
Niepojęty przypadek
jak każdy przypadek.


W sylwestrowy dzień nie ma pięknie uformowanych przez naturę chmur na niebie, a szkoda, bo można by za innym wierszem tej poetki im pozazdrościć:

Nie obciążone pamięcią o niczym,

Unoszą się bez trudu nad faktami.


A my wchodzimy w Nowy Rok obciążeni pamięcią minionych wydarzeń, faktów, procesów, międzyludzkich spotkań, które można usytuować w puli własnych działań, jak i doświadczeń oraz przeżywania postaw innych wobec nas - na szalach: mocy i słabości, sukcesów i porażek, radości i przykrości, zaskoczeń i rozczarowań, wartości i bylejakości, wsparcia i opuszczenia, nauki i jej pozorów, twórczości i sprawozdawczości, pozytywów i negatywów, przyjaźni i wrogości, zaufania i zdrady, wiarygodności i hipokryzji, panowania i uległości, sacrum i profanum…

O godzinie 00:00 będziemy składać sobie życzenia dotyczące przyszłości, nadziei, marzeń, oczekiwań, a więc tego wszystkiego, co powinno zaistnieć, spełniać się i trwać. Będziemy zapewne życzyć sobie tego, co najlepsze, i oby - jak platoński byt idealny - nie zaczęło to szukać wrażeń w złym towarzystwie materii.

Oby zatem – Drodzy Czytelnicy blogu – nie chciały zdarzać się Wam złe przygody tego świata, by można było wśród osób nam najbliższych za rok ponownie zawiązać wstążeczką te najlepsze wspomnienia, otoczyć puchem dobrych myśli pamięć spotkań dobrych ludzi, prawdziwych przyjaciół, wartościowych dokonań i nie brać rzeczy złych za dobre a fałszywych za prawdziwe. Pociąg biograficznej i społecznej pamięci nie odjedzie bez nas, posiadaczy biletu z miejscówką na podróż do godnego życia.


(Wykorzystano fragmenty wierszy: „W zatrzęsieniu” i "Chmury z tomiku W. Szymborska, Chwila/Moment, Kraków: Wydawnictwo ZNAK 2011)

30 grudnia 2011

Bezczelność "pedagogiczna" na Słowacji



W związku z tym, że usiłuje się anonimami i prawnikami zastraszyć mnie, by pseudonaukowcy mogli spokojnie kontynuować swój proceder habilitowania się na Słowacji, wykorzystując tamtejsze normy i niezdolność członków komisji do rozpoznania oszustw, dzięki którym niektórzy usiłują wyłudzić stopień czy tytuł naukowy, warto poszukać odpowiedzi na pytania:

Jak rodzi się bezczelność "pedagogiczna"?

Jak to jest możliwe, że w świetle słowackiego prawa dopuszcza się do awansu naukowego osoby, które nie tylko w Polsce, ale i nigdzie w Europie nie miałby szans na stopień doktora habilitowanego? Od czego to zależy?

Jaki ma w tym procederze udział nie cała uczelnia czy wydział, na którym przeprowadza się pozorowane przewody habilitacyjne, ale konkretne osoby z nim związane?

Czy aby nie manipuluje się w naszym kraju wewnątrz instytucjonalnymi relacjami, zależnościami, by załatwiać jakieś interesy?

Czy nie podejmuje się działań w polskich uczelniach, szczególnie tych na obrzeżach nauki - w państwowych wyższych szkołach zawodowych, w wyższych szkołach prywatnych, które za wszelką cenę chcą mieć formalnie spełniony wymóg minimum kadrowego, by zarabiać na kształceniu, nie przejmując się o jakość naukową kadry?

Czy nie jest jednak tak, że to Polacy są eksporterami oszustw, matactw akademickich na Słowację i do Czech?

Wystarczy poczytać artykuły dra Marka Wrońskiego w "Forum Akademickim", by zobaczyć, jak wiele procesów owego eksportu ma swoje źródła właśnie w naszym kraju, w wygenerowanym przez kilku cwaniaczków biznesie, niektórych zresztą powiązanych z mrocznymi pozostałościami PRL, a wszystko będzie jasne.

Tytuł dzisiejszego wpisu częściowo zapożyczyłem właśnie od M. Wrońskiego opisującego w swoim cyklu: "Z archiwum nieuczciwości naukowej (44) historię ówczesnego adiunkta Pomorskiej Akademii Pedagogicznej w Słupsku, który będąc kierownikiem Zakładu Dydaktyki Ogólnej tamtejszego Instytutu Pedagogiki w 2002 r. wydał w uczelnianej oficynie książkę z dwoma współautorami - magistrami tego instytutu. Jedna z tych asystentek przeprowadziła przewód doktorski w Uniwersytecie Śląskim.

Wszystko byłoby zapewne w porządku, gdyby nie fakt, iż w marcu 2002 książkę tę zobaczył profesor z Gdyni, który w Słupsku pracował na drugim etacie. Zobaczył i osłupiał, bowiem jej treść w 80 proc. pokrywała się z jego książką, która miała od roku 1998 pięć wydań w Wyższej Szkole Administracji i Biznesu w Gdyni i była napisana przez niego, we współpracy ze słupskim doktorem, ale nie jego asystentką i asystentem. Oni żadnego wkładu w tę pracę nie mieli. Recenzentem „nowej” książki okazał się znany i poważany ekonomista – profesor z Gdyni, który - jak się okazało - nigdy takiej książki nie recenzował, a recenzja była fałszywa.

Zainteresowany „dorobkiem” autora faktyczny autor dzieła sprawdził, że jeszcze inne „publikacje książkowe” słupskiego doktora i też opublikowane przez słupskie wydawnictwo uczelniane w 2000 r. miały fałszywego recenzenta, który nic o tym nie wiedział. Jasne się stało, że ów doktor sfabrykował dwie recenzje wydawnicze, podpisując je nazwiskami znanych i poważanych profesorów, a przy tym dopisując dla wzmocnienia kariery naukowej swoją asystentkę.

Oszustowi de facto nic się nie stało poza tym, że władze uczelni odwołały go z funkcji kierownika zakładu. Dopiero po 2 latach sam odszedł z tej uczelni za porozumieniem stron. Co zrobił ów - skazany wreszcie wyrokiem sądu - oszust? W międzyczasie habilitował się w Rosji, otrzymując zaświadczenie o równorzędności rosyjskiego stopnia z polskim stopniem doktora habilitowanego i pracuje w wyższej szkole prywatnej w centrum kraju jako profesor uczelniany, kształcąc pedagogów. Ów "profesor-oszust" opublikował jeszcze wiele artykułów ze swoją słupską asystentką, a ta mając tak znakomitego mistrza, co zrobiła?

Pojechała na Słowację i przedłożyła wszystkie artykuły i książki (przepraszam za określenie - naukowe) jako samodzielny dorobek do habilitacji, wymazując jednak nazwisko współautora. Mistrzostwo świata w składaniu fałszywych oświadczeń. Jej bezczelność była jednak tym większa od jej mistrza - oszusta( zgodnie z tezą Leonardo da Vinci - "Kiepski to uczeń który nie przewyższa sowjego mistrza"), że przedłożyła jako samodzielną rozprawę habilitacyjną w Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku "swoją" dysertację doktorską. Co ciekawe, w tym procederze wspierała ją (nieświadoma?) jej obecna dziekan wydziału, wydając pozytywną opinię o jej dorobku naukowym. Ma jednak z nią jedną publikację, wydaną zresztą w Gdyni. Jak widać panie dobrze się znają, rzecz jasna, naukowo.

Oczywiście, sprawa przeszłaby w Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku bez żadnych kłopotów i owa oszustka, która zdążyła zmienić miejsce pracy ze Słupska na Gdynię (ciekawe powiązanie miejsc), gdyby nie to, że otrzymałem maila z zapytaniem, czy wiem o mających się odbyć za 2 dni przewodach habilitacyjnych w tej słowackiej uczelni. Nie wiedziałem, bo od pewnego czasu przestano mnie nawet o tym oficjalnie informować. Przypadkowo?

Kto znalazł się w KU w Rużomberku w komisji habilitacyjnej polskiej oszustki? Nie tylko jej b. dziekan, ale także inna, ciekawa postać, a mianowicie też z tego środowiska doktor habilitowana (poprzednia jeszcze dziekan Wydziału Edukacyjno−Filozoficznego Pomorskiej Akademii Pedagogicznej w Słupsku), która też odeszła z tej uczelni po skandalu z plagiatami w pracach dyplomowych studentów. Jak sądzicie drodzy czytelnicy mojego blogu, gdzie uzyskała tytuł profesora ta pani? Oczywiście w Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku. Jak ocenilibyście ten dziwny zbieg okoliczności?

Znalazł się w komisji habilitacyjnej pewien doktor habilitowany z innego uniwersytetu, który też habilitował się w Rużomberku, a potem jakoś musiał się zasłużyć, bo został zatrudniony w Słupsku, i nie tylko. Kto był recenzentem w jego słowackiej habilitacji? Ta profesor, która uzyskała ów tytuł w KU w Rużomberku. Przypadek czy wielkie zaufanie?

Ciekawe, kogo tak bardzo rozzłościły moje wpisy w blogu na temat tego typu oszustw? Założycieli wyższych szkół prywatnych, którzy trzęsą się o minimum kadrowe, Słowaków, władze uczelni, które nie podjęły skutecznych działań dyscyplinarnych? Ta pani - jak wspominałem - nadal kształci pedagogów, a na stronie uczelni publicznej widnieje w składzie senatu! Pogratulować JM! Zasłużóna adiunkt pracuje też w szkolnictwie prywatnym. Czego uczy swoich podopiecznych?

W sprawie ‘procederu’ słowackiego na łamach Dziennika zamieszczono kilka wypowiedzi, ale tylko wypowiedź pani prof. Anny Gizy-Poleszczuk wskazuje, że jest zorientowana nieźle w temacie „ Rużomberk to kuriozalne zwieńczenie procesu, który w Polsce obserwujemy od bardzo dawna. To, co się tam dzieje, to proces bardzo negatywny, jednak musimy mieć świadomość, że słabą habilitację równie dobrze zrobić w Polsce. „ I to jest sama prawda. http://blogjw.wordpress.com/2008/09/05/o-pielgrzymkach-habilitacyjnych-nieco-inaczej/

Zapewniam, że będę ten temat kontynuował, dla dobra tych uczciwych w Polsce i na Słowacji naukowców, którzy realizują swój zawód z pasją i uczciwie. Nadal Komitet Nauk Pedagogicznych PAN czeka na reakcję Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. żeby wreszcie stosowne służby i powołany w tym m.in. celu przez minister B. Kudrycką Zespół do Spraw Dobrych Praktyk Akademickich i podjęły konkretne działania, zamykając proces demoralizacji w naszym systemie.

29 grudnia 2011

Praca socjalna jako kierunek studiów, ale nie dyscyplina naukowa


Szkolnictwo wyższe ma to do siebie, że funkcjonuje w co najmniej dwóch równoważnych zakresach: dydaktycznym i naukowo-badawczym. Kiedy w grę wchodzi pozyskiwanie środków na kształcenie, to ważna jest dydaktyka. Stan zatrudnienia kadr akademickich w uczelniach publicznych jest uzależniony m.in. od tego, ilu przyjmuje się studentów i stosownie do tego przypisuje się nauczycielom akademickim pensum dydaktyczne.

Praca socjalna jest w naszym kraju kierunkiem studiów, który ma już swoje standardy kształcenia. Kto jednak na nim wykłada? Najczęściej zajęcia prowadzą socjolodzy, politolodzy, pedagodzy społeczni, prawnicy, administratywiści i ekonomiści. Nie ma bowiem w naszym kraju dyscypliny naukowej pod nazwą PRACA SOCJALNA. Niektórym wydaje się, że im więcej będziemy kształcić w naszym kraju osób na powyższym kierunku studiów, tym szybciej nastąpi jego instytucjonalizacja akademicka, a to znaczy potrzebę powoływania jednostek akademickich typu instytut, katedra czy zakład. Zatrudniani w nich pracownicy będą zmuszeni specjalizować się w trakcie prowadzonych przez siebie badań naukowych właśnie na przedmiocie pracy socjalnej, a tym samym może zaistnieć potrzeba uzyskiwania stopni i tytułów naukowych.

Tymczasem mamy w Polsce osoby, które uzyskały stopnie i tytuły naukowe z "pracy socjalnej" poza granicami kraju - na Słowacji czy w Czechach, gdzie jest ona traktowana jako dyscyplina naukowa. Kto i na jakiej zasadzie uznał równoważność ich dyplomów akademickich, skoro w Polsce nie ma takiej dyscypliny naukowej? Jedyny obszar, w którym takie osoby mogą być zaliczane do minimum kadrowego, to ten, który wiąże się z procesem kształcenia. Skoro jest taki kierunek studiów, to osoby posiadające dyplom docenta (odpowiednik doktora habilitowanego w Polsce) w dziedzinie nauk społecznych i w dyscyplinie "praca socjalna", mogą być uznawane do uprawnień wyższych szkół zawodowych (publicznych i niepublicznych), które prowadza studia I i II stopnia.

Niestety, osoby z powyższym stopniem w żadnej mierze nie powinny być uznawane do minimum kadrowego, jakie jest konieczne, by jednostka akademicka mogła ubiegać się o prawo do nadawania stopni naukowych i tytułu naukowego w dziedzinie nauk społecznych. Czy władze uczelni publicznych i niepublicznych sprawdzają, co oznacza ów dyplom docenta w zakresie "pracy socjalnej"? Czy ktoś interesuje się tym precedensem prawnym w naszym kraju?

Na jakiej wreszcie podstawie prawnej uznawano niektórym Polakom z dyplomem docenta w zakresie "odborove didaktiki", że są pedagogami (bo w nazwie dyscypliny stopnia naukowego jest dydaktyka)? Nie ma u nas takiej dyscypliny naukowej jak dydaktyka przedmiotu np. dydaktyka informatyki, dydaktyka historii, dydaktyka biologii, dydaktyka kształcenia muzycznego itd.

Rodzice w szkole

Wzrasta w naszym społeczeństwie świadomość prawna i obywatelska, a przy tym naturalna potrzeba rodziców dzieci w wieku wczesnoszkolnym, by dyrektorzy szkół i nauczyciele, którym powierzają swoje dzieci, dostrzegali potrzebę autentycznej współpracy i możliwości wzajemnego wsparcia. To, że nie wszyscy pedagodzy zdają sobie sprawę z tego, jak bardzo nie radzą sobie w ramach swojej pracy w oświacie, unika ich autorefleksji. Otrzymałem list od rodzica, który krytycznie podchodzi nie tylko do nauczycieli, ale i niektórych rodziców oraz ich postaw wobec szeroko rozumianej nieobecności w szkole podstawowej. Pisze o tym tak:

"Mam za sobą rok doświadczenia ze szkołą, a teraz raczkuję w pierwszej klasie, a już się zorientowałam, że to g...., którego lepiej nie ruszać. U nas przewodniczącym rady rodziców jest radny. Wydaje mi się, że teoretycznie tak nie powinno być, bo zachodzi sprzeczność interesów. Ale jednak tak jest. Teoretycznie rodzice mają wgląd w dokumenty szkoły, ale na stronie internetowej ich nie ma, trzeba się o to upomnieć w szkole. Jak będą patrzeć, kiedy się to zrobi, skoro każdą uwagę w swoim kierunku, odbierają jako atak?

Coraz bardziej widzę, że jest to walka z wiatrakami. Skierowałam ostatnio do kuratorium (podpisując się, ale nie podając szkoły o którą chodzi) pytanie czy dopuszczalny jest remont w trakcie zajęć lekcyjnych. Otrzymałam odpowiedź, że kierując korespondencję do Kuratorium powinnam podać (prawie rozmiar buta), bo i mój adres i szkoły itp. A z kolei z innej rozmowy dowiedziałam się, że do kuratorium pisze się anonimy. No to proszę, w jakim my państwie żyjemy!!!

Szukanie sprzymierzeńców w rodzicach??? Jakich rodzicach, skoro 90 % dzieci odbieranych jest przez dziadków, babcie bądź starsze rodzeństwo, a nawet na zebrania czy konsultację przychodzi połowa rodziców, a potem każdy się śpieszy do domu.

Próba samodzielnej walki to jest walka z wiatrakami, a z kolei nikt nie będzie na poważnie traktował i rozmawiał o edukacji z ludźmi, którzy jako jedyny front wybrali populizm. Prawda jest taka, że z góry jesteśmy na przegranej pozycji. Bo nauczyciele, nawet jeżeli nas popierają to będą cicho, dla świętego spokoju, z obawy przed utratą pracy. Przecież najlepszym dowodem są meile z raportami, od nauczycieli, żeby nie podawać ich danych, albo usuwać ich raporty, bo boją siię, że ktoś ich rozpozna.

U nas w szkole jest problem i ze sklepikiem i z remontem. I nikomu to nie przeszkadza. Jak byłam na zebraniu rodziców z dyrektorem odnośnie sklepiku, byłam jedynym rodzicem dziecka z klasy. O zebraniu dowiedziałam się przypadkiem, bo o zebraniu wiedział tylko przewodniczący rady rodziców i poinformował tylko te osoby, które były na pierwszym zebraniu, a nasz przewodniczący wiedząc o tym nie przekazał ani mnie ani drugiej mamie z trójki informacji, bo dla niego to nieistotne.

Tak to wygląda i obawiam się, że to tylko czubek góry lodowej. I zastanawiam się tylko co mnie jeszcze czeka."