22 grudnia 2011
Akademicka dobijaczka
Co zabija uczelnie? Od przedwczoraj znowu prowadzi się w mediach debatę na ten temat. Utyskiwanie rektora Wyższej Szkoły Biznesu w Nowym Sączu - Krzysztofa Pawłowskiego na to, że niż zabija uczelnie, jest zakłamywaniem rzeczywistości. Uczelnie zabijają niektórzy założyciele uczelni oraz politycy i administracja rządowa nieodpowiedzialnymi decyzjami, które były i są podejmowane pod wpływem troski o interesy własnych środowisk lub partii rządzącej, tworzącej instrumentami prawa pozorną rzeczywistość.
Jak postanowiono na początku transformacji przerzucić ciężar finansowania szkolnictwa wyższego na obywateli, jak trzeba było obniżyć niekorzystne dane statystyczne, wskazujące na wzrastające bezrobocie wśród młodych-dorosłych, a zarazem podwyższyć wskaźniki skolaryzacji na poziomie wyższym, to wystarczyło stworzyć prawne podstawy do tworzenia wyższych szkół prywatnych i podkręcać aspiracje studiowania, utrzymywać niski poziom płac w szkolnictwie państwowym, dorzucić studentom stypendia, zniżki na przejazdy komunikacją miejską i kolejową, zachęcić ich do brania kredytów i … wszystko samo się rozkręciło. Tysiące młodych ludzi zaczęły szturmować szkoły wyższe. Każdy zapragnął być magistrem. Setki nauczycieli akademickich otrzymało oferty pracy w nowotworzonych wyższych szkołach, w tym także w Nowym Sączu. W ciągu kilku lat okazało się, że jest to mechanizm samonapędzających się zysków, przede wszystkim dla założycieli tych szkół, częściowo dla kadr akademickich, ale w coraz mniejszej już mierze dla studiujących.
Po ponad dwudziestu latach akademickiego biznesu, wśród bezrobotnych absolwentów wyższych uczelni najwięcej jest ekonomistów, pedagogów, specjalistów od marketingu i handlu, politologów oraz socjologów. Aż 21 proc. absolwentów, głównie wyższych szkół prywatnych, nie ma pracy.
Tłumaczenie tego zjawiska niżem demograficznym jest samousprawiedliwianiem patologicznej, nastawionej na doraźne zyski polityki. Lobby założycieli wyższych szkół prywatnych zagwarantowało sobie zyski na wiele lat, a teraz domaga się od władz państwowych gwarancji nie tylko na ich utrzymanie, ale i zwiększanie, bo przecież apetyt wzrasta. Fałszywe łzy i słowa troski nie odnajdują pokrycia w egzekwowaniu od samych siebie działań, które sprzyjałyby rozwojowi tego sektora edukacji. Regulacje prawne z jednej strony pozorowały troskę o podwyższanie jakości kształcenia akademickiego, by za nią skrywać rozwiązania podtrzymujące patologie z punktu widzenia studiujących i nauczycieli akademickich. Nie ma się co oszukiwać, trzeba przyjrzeć się temu zjawisku z bliska, by dostrzec, jak wyłudza się budżetowe środki w sektorze szkolnictwa prywatnego pod pozorem równości szans. Równości dla kogo? Dla założycieli tych szkół, bo przecież nie dla studiujących.
Ani ministerstwo, ani PKA nie są fizycznie w stanie przeprowadzić kontroli i weryfikacji działalności kilkuset szkół, które kształcą prawie 2 miliony osób. W wielu wyższych szkołach prywatnych przyjęto już jako normę, że im mniej jest się przyzwoitym, tym większe są zyski. Wystarczy miernota na funkcji kierowniczej, ale bezwzględnie podporządkowana założycielowi szkoły, by nie respektować standardów kształcenia akademickiego, tylko pozorować je zgodnie z oczekiwaniami władz. Wszystko musi zgadzać się w dokumentach, na stronach internetowych, trzeba wyciszać doraźne konflikty i niezadowolenie studentów, przekupując ich stosownymi ulgami, bo w końcu zakłada się w wielu takich szkołach, że przychodzi się do nich, jak do sklepu, by „kupić dyplom”. Wszystko pozostałe jest kwestią ceny, także ceny milczenia i posłuszeństwa.
Z nieuczciwym założycielem trzeba zawrzeć sztamę lojalności, by obie strony były zadowolone. On - z zysków, a oni - z dyplomu.
Resort dba o to, by ułatwiać grę w udawanie. Jak jest ono zbyt widoczne, zbyt bezczelne i aroganckie, to wysyła się – najczęściej zbyt późno – kontrolę, która najpierw postraszy, a potem na pewne kwestie przymknie oczy, by ze względów społecznych (lęk przed utratą pracy przez niektóre osoby, wzrost bezrobotnych itp.) powstrzymywać się od właściwych sankcji. Jedynie czwarta władza, o ile też nie ma w tym interesu (w wielu wyższych szkołach prywatnych zatrudnia się też dziennikarzy w roli wykładowców), czasami zaatakuje, ujawni edukacyjną lipę i pozory kształcenia, zwraca uwagę na problem, który i tak jest już nierozwiązywalny. Prawo sprzyja oszustom, cwaniakom, wyłudzaczom, ignorantom, którzy zaszyli się w stworzonych przez siebie strukturach, chełpiąc się stanowiskami, rolami, funkcjami, za którymi niewiele jest wartościowego.
Tak więc, to nie niż zabija uczelnię, tylko ci, którzy nie przyjęli do wiadomości, czemu one powinny służyć i jakie trzeba zapewnić studiującym i ich nauczycielom warunki, by były one szkołami wyższymi z prawdziwego zdarzenia. Nikt przecież nikogo nie zmuszał do zakładania szkoły wyższej. Można było prowadzić hurtownię leków, albo myjnię samochodową, ale jak się ktoś zdecydował na powołanie do życia szkoły wyższej, a pozoruje pod tym szyldem jej działalność, by w istocie zbijać kapitał na ludzkiej naiwności, to niech nie przerzuca teraz odpowiedzialności za spadek zainteresowania jego ofertą. Jak mnie oszukają w jednym sklepie, to już do niego drugi raz nie przyjdę, by zrobić zakupy.
Jak ktoś nie potrafi zarządzać firmą, tracąc najlepszych pracowników, to nie ma co narzekać na to, że za kontakt z partaczami, ludźmi o niskich kwalifikacjach, miernych naukowo i nieudolnych dydaktycznie coraz mniej osób jest gotowych płacić w ramach czesnego. Jak zatrudnia się na funkcjach kierowniczych osoby, które traktują je jako dodatek do pensji zarabianej w innym miejscu, to nie ma szans, widać to, słychać i czuć. Błyskotki, kolorowe opakowania, wizerunkowe triki propagandy, promocje i ulgi nie zapewnią żadnego rozwoju. Być może jeszcze trochę będą trwać dzięki ukrytemu zakontraktowaniu z częścią studiujących, że usługa wymienna bylejakości dla przetrwania jakoś im się opłaci.
Przykłady? Jest ich wiele. Oto obiecywano studentom kształcenie @-learningowe, ale bardzo szybko okazało się, że nie ma do tego albo dobrej platformy, właściwego oprogramowania, albo, wartościowych autodydaktycznie modułów i nauczycieli, którzy chcieliby uczciwie współpracować z uczącymi się w dla nich korzystnym czasie. Wkleja się strony z wykładami, które studenci mają sobie sami przeczytać, i to ma być cały @-learning. Studiujący dowiadują się, że płacą za zajęcia wspomagane materiałami dostępnymi na platformie.
Przeprowadzona rekrutacja na studia stacjonarne okazała się dla wielu szkół utrapieniem, bo zgłosiło się na dany kierunek studiów zbyt mało osób. Co się im proponuje? Włączenie ich do grup zajęć studentów niestacjonarnych. Chcieli studiować od poniedziałku do piątku, za co płacą zresztą dużo więcej, a będą chodzić na zajęcia od piątku do niedzieli, bo przecież założycielowi nie opłaca się troska o jakość ich kształcenia. Jakość kosztuje, a to musi obciążać tylko i wyłącznie studiujących, a czasami i nauczycieli, bo jak ukrywa się przed nimi to, że nie płaci się za nich składek ZUS-owskich, jak wypłaca się im część płacy „pod stołem”, by nie była nigdzie zarejestrowana i nie wymagała odprowadzania składek zdrowotnych czy emerytalnych, jak tworzy się specjalności studiów, których i tak potem się nie uruchamia, jak pozyskuje się dotacje na realizację zadań oświatowych czy badawczych, których realizację powierza się osobom niekompetentnym, itd., itd. to trudno się dziwić, że taką szkołę zabija niż, ale nie demograficzny, tylko kompetencyjny.
Władze nie wiedzą, co z tym fantem począć, bo nie chcą mieć tłumu niezadowolonych i rozczarowanych studentów na ulicy. Ci jednak już tam są, są też w Irlandii „na zmywaku”, w hipermarketach, w magazynach, wykonując z dyplomem licencjata czy magistra prace fizyczne. A założyciele liczą zyski. Nie przejmują się, w końcu każdy jest dorosły i podpisuje umowę. Oni im wydali dyplom i wypchnęli poza mury szkoły, a dalej to niech frajer sam martwi się o siebie.
Im nikt biznesu tak szybko nie zlikwiduje, nie zamknie, bo zdążyli się i przed tym prawnie zabezpieczyć. Wielu nauczycieli akademickich po dzień dzisiejszy nie odzyskało jeszcze zaległych im płac, bo założyciel szkoły wiedział, jak przekombinować prawnie, by to było niemożliwe. Na miejsce oburzonych, oszukanych, rozczarowanych matactwami założycieli szkół prywatnych i tak przyjdą kolejni, mierni i wierni, bo przecież doskonale wyczuwają, że są sobie potrzebni.
Tylko studenci muszą znosić to, że: zajęcia są nieustannie przesuwane, w terminach i miejscu ich realizacji; nauczyciele zmieniają się w ciągu roku, często z lepszych na gorszych; dziekanat nie ma dla nich czasu; internet nie działa; stypendia nie zostały jeszcze wypłacone; obiecane ulgi i promocje zostały z nagłych powodów odwołane; grupy ćwiczeniowe liczą po 50 osób; sale dydaktyczne są nieogrzewane; nie działają mikrofony, bo ktoś nie wymienił baterii; szatniarz jest permanentnie po wpływem alkoholu, a w toaletach nie ma papieru; niektórzy nauczyciele opowiadają farmazony i dyrdymały z życia prywatnego, zamiast przekazywać wiedzę; kształcenie w punkcie zamiejscowym okazało się nielegalne; do umów o pracę czy studiowanie wprowadza się w ciągu roku aneksy, zmieniające warunki płacy, pracy czy studiowania; prace dyplomowe są klonowane a stopnie naukowe niektórych nauczycieli akademickich wątpliwej wartości (plagiaty, wyłudzenia poza granicami kraju).
Nie jest prawdą, że patologia ma miejsce w wyższych szkołach, które są ulokowane w małych miejscowościach. Jeśli, to najczęściej wówczas, gdy są one filiami czy ośrodkami zamiejscowymi szkół wielkomiejskich. Stają się dla niektórych założycieli wysuniętą placówką do ściągania kasy od naiwnych. Natomiast wiele szkół niepublicznych w byłych miastach wojewódzkich czy powiatowych, szkół autonomicznych, często zarządzanych przez kilka podmiotów, związki wyznaniowe czy stowarzyszenia znakomicie funkcjonuje, oferując rzetelną edukację i wykształcenie. Kombinuje się najczęściej tam, gdzie jest największa konkurencja, a więc w wielkich miastach. Jeśli pedagogikę można studiować, poza uniwersytetem czy publiczną akademią, jeszcze w ośmiu innych wyższych szkołach prywatnych, to nie ma cudów, w wielu spośród nich musi mieć miejsce kombinatoryka.
Żaden założyciel nie ogłasza publicznie, że ma kłopoty finansowe, że przeinwestował, źle gospodarował się pieniędzmi z czesnego studentów, ale to przecież widać gołym okiem, w jakich warunkach toczą się studia, kto i jak prowadzi zajęcia, jak jest się traktowanym w danej przestrzeni i czego się oczekuje.
Dobrze, że idą Święta, to można odpocząć od tych problemów i dylematów. Z nowym rokiem nasilą się one nie tylko wraz z sesją egzaminacyjną.
21 grudnia 2011
Ruszyły nowe procedury awansu naukowego
Nowelizacja przepisów ustawy z dnia 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki, wynikająca z ustawy z dnia 18 marca 2011 r. o zmianie ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym, ustawy o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki oraz o zmianie niektórych innych ustaw (Dz. U. nr 84, poz. 455), ustanowiła m.in. nowe zasady przeprowadzania postępowań habilitacyjnych, zobowiązując jednocześnie Centralną Komisję do Spraw Stopni i Tytułów do zamieszczania na stronie internetowej Komisji m.in. wniosków o przeprowadzenie postępowania habilitacyjnego wraz z autoreferatami kandydatów do stopnia.
Centralna Komisja do Spraw Stopni i Tytułów opublikowała na swojej stronie internetowej wnioski, jakie złożyli pierwsi odważni kandydaci do stopnia doktora habilitowanego, którzy chcą przeprowadzić postępowanie habilitacyjne zgodnie z nową procedurą. Dla ujednolicenia, a tym samym ułatwienia zainteresowanym sporządzania wniosku o przeprowadzenie postępowania habilitacyjnego oraz przygotowania autoreferatu, CK zaproponowwała jednolity wzór wniosku. http://www.ck.gov.pl/index.php/postepowania-awansowe/postepowania-habilitacyjne/dziedzina-nauk-humanistycznych
Można już podejrzeć, jak wyglądają wnioski pierwszych odważnych, a są wśród nich: trzej filozofowie, dwaj językoznawcy oraz po jednym z kulturoznawstwa i literaturoznawstwa. Nie wpłynęły jeszcze wnioski o otwarcie przewodu habilitacyjnego w tym trybie z pedagogiki. http://www.ck.gov.pl/index.php/postepowania-awansowe/postepowania-habilitacyjne/dziedzina-nauk-humanistycznych
Kto zainicjuje z naszej dyscypliny tę ścieżkę awansu?
Centralna Komisja do Spraw Stopni i Tytułów opublikowała na swojej stronie internetowej wnioski, jakie złożyli pierwsi odważni kandydaci do stopnia doktora habilitowanego, którzy chcą przeprowadzić postępowanie habilitacyjne zgodnie z nową procedurą. Dla ujednolicenia, a tym samym ułatwienia zainteresowanym sporządzania wniosku o przeprowadzenie postępowania habilitacyjnego oraz przygotowania autoreferatu, CK zaproponowwała jednolity wzór wniosku. http://www.ck.gov.pl/index.php/postepowania-awansowe/postepowania-habilitacyjne/dziedzina-nauk-humanistycznych
Można już podejrzeć, jak wyglądają wnioski pierwszych odważnych, a są wśród nich: trzej filozofowie, dwaj językoznawcy oraz po jednym z kulturoznawstwa i literaturoznawstwa. Nie wpłynęły jeszcze wnioski o otwarcie przewodu habilitacyjnego w tym trybie z pedagogiki. http://www.ck.gov.pl/index.php/postepowania-awansowe/postepowania-habilitacyjne/dziedzina-nauk-humanistycznych
Kto zainicjuje z naszej dyscypliny tę ścieżkę awansu?
20 grudnia 2011
Kto wreszcie zbada sprawę nieadekwatnych do polskiego prawa zagranicznych habilitacji?
Ciekawe, kto wreszcie zbada (prokuratura, CBA czy Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego), w jaki sposób w naszym kraju zostały wyłudzone przez niektórych pedagogów lub mieniących się pedagogami pensje oraz godności z tytułu legitymowania się dyplomem naukowym doktora habilitowanego w dyscyplinie, która nie występuje w polskim prawie o stopniach i tytule?
Czy są ważne w świetle naszego prawa, przeprowadzone przewody naukowe na stopień naukowy doktora pod kierunkiem tych osób, których stopnie naukowe doktora habilitowanego, uzyskane poza granicami kraju, nie są zgodne z polskim prawem o stopniach i tytułach naukowych?
Okazuje się, że sprawa może dotyczyć nie tylko w samej pedagogice, ale także teologii czy socjologii dziesiątek osób, które legitymują się dyplomem np. docenta z dyscypliny "praca socjalna" czy "dydaktyka specjalnościowa/szczegółowa", a więc mających potwierdzenie statusu naukowego, który w naszym kraju nie odpowiada prawu o stopniach i tytule naukowym oraz który nie jest zgodny z wykazem dyscyplin naukowych, jaki wcześniej był ustanawiany przez Centralną Komisję Do Spraw Stopni i Tytułu, a od tego roku przez minister nauki i szkolnictwa wyższego.
Na jakiej podstawie prawnej uznawano w Polsce dyplomy doktorów habilitowanych, uzyskiwane poza granicami naszego kraju, skoro niektóre z ich tytułów były sprzeczne z obowiązującym u nas prawem?
Wspomniany tu problem nie ma nic wspólnego z próbą przypisywania mi deprecjonowania awansów naukowych rodaków w innych krajach Unii Europejskiej. Jeśli ktoś uzyskuje habilitację np. z pracy socjalnej, to przecież może z tym dyplomem kształcić i upełnomocniać naukę w kraju, który taki dyplom mu wydał. Odnoszę się do tego z pełnym szacunkiem. Podobnie, jak cieszę się, a ostatnio pisałem o tym w blogu, kiedy tytuł doktora honorowego uzyskała na Uniwersytecie w Ostrawie prof. dr hab. Ewa Marynowicz-Hetka z UŁ, która pracuje tam od szeregu lat i kształci czeskie kadry akademickie. Ja sam kształcę doktorantów pedagogiki w zakresie pedagogiki porównawczej na Słowacji od kilku już lat. Wykazuję to w swoich sprawozdaniach dla władz naukowych, a jest to powodem do wysokich not uczelni krajowych, które mnie zatrudniają. Dotyczy to wielu polskich naukowców.
Polski dyplom doktora habilitowanego z pedagogiki nie wchodzi w konflikt prawny i merytoryczny z prawem czeskim, słowackim czy niemieckim. To, że nasi profesorowie pracują poza granicami kraju i płacą zresztą z tego tytułu podatki, jest chlubą dla całego środowiska akademickiego nie tylko w naszym kraju.
Co innego, kiedy Polak czy obcokrajowiec przywozi z innego kraju UE dyplom, zawierający adnotację o uzyskaniu habilitacji z dyscypliny naukowej, która w Polsce naukową nie była i nie jest. Może kiedyś będzie. Przykładowo, kiedy polscy lekarze wyjeżdżają do USA, nikt im nie uznaje ich wykształcenia i dyplomu. Muszą go nostryfikować. Podobnie jest z profesorami pedagogiki z Ukrainy, którzy chcąc u nas być uznawanymi do minimum kadrowego, muszą nostryfikować swój dyplom. Tak zresztą wielu z nich czyni.
Polskie Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego powinno zatem żądać nostryfikacji dyplomów, które zostały wydane tak Polakom, jak i zagranicznym naukowcom z dyscypliny, która nie jest w świetle naszego prawa legalna.
Przypominam zatem:
UCHWAŁA CENTRALNEJ KOMISJI DO SPRAW STOPNI I TYTUŁÓW z dnia 24 października 2005 r. w sprawie określenia dziedzin nauki i dziedzin sztuki oraz dyscyplin naukowych i artystycznych (MP z 2005 r. nr 79, poz. 1120 ze zmianą w MP z 2008 r. nr 97, poz. 843 oraz w MP z 2010 r. nr 46, poz. 636 oraz w M.P. z 2011 r. nr 14, poz. 149) Na podstawie art. 3 ust. 1 ustawy z dnia 14 marca 2003 r. o stopniach naukowych i tytule naukowym oraz o stopniach i tytule w zakresie sztuki (Dz. U. nr 65, poz. 595 ze zm. Dz. U. z 2005 r. nr 164, poz. 1365) uchwala się, co następuje:
§ 1. Dziedzinami nauki i dziedzinami sztuki oraz wchodzącymi w ich skład dyscyplinami naukowymi i artystycznymi są:
(...)
6.N a u k i h u m a n i s t y c z n e:
1) archeologia
2) bibliologia i informatologia
3) etnologia
4) filozofia
5) historia
6) historia sztuki
7) językoznawstwo
8) kulturoznawstwo
9) literaturoznawstwo
10) nauki o polityce
11) nauki o poznaniu i komunikacji społecznej
12) nauki o sztuce
13) nauki o zarządzaniu
14) pedagogika
15) psychologia
16) religioznawstwo
17) socjologia
Nie ma w tej grupie jako naukowe takich dyscyplin, jak: PRACA SOCJALNA czy DYDAKTYKA SZCZEGÓŁOWA/SPECJALNOŚCIOWA.
Rozporządzenie MNiSW z dnia 8 sierpnia 2011 r. w sprawie OBSZARÓW WIEDZY, DZIEDZIN NAUKI I SZTUKI ORAZ DYSCYPLIN NAUKOWYCH I ARTYSTYCZNYCH określa OBSZARY DZIEDZINY NAUKI oraz DYSCYPLINY NAUKOWE określa, że w obszarze nauk humanistycznych i dziedzin nauk humanistycznych są tylko takie dyscypliny naukowe, jak:
1) archeologia
2) bibliologia i informatologia
3) etnologia
4) filozofia
5) historia
6) historia sztuki
7) językoznawstwo
8) kulturoznawstwo
9) literaturoznawstwo
10) nauki o rodzinie
11) nauki o sztuce
12)nauki o zarządzaniu
13) religioznawstwo
W obszarze nauk humanistycznych jest też dziedzina nauk teologicznych.
Gdyby ktoś szukał „pracy socjalnej” czy „dydaktyki szczegółowej/specjalnościowej” w obszarze i dziedzinie nauk społecznych, to przypominam, że pani minister wyróżnia tu:
1) nauki o bezpieczeństwie
2) nauki o obronności
3) nauki o mediach
4) nauki o polityce
5) nauki o polityce publicznej
6) nauki o poznaniu i komunikacji społecznej
7) pedagogikę
8) psychologię
9) socjologię
W obszarze nauk społecznych znajdują się jeszcze:
Dziedzina nauk ekonomicznych z dyscyplinami:
1) ekonomia
2) finanse
3) nauki o zarządzaniu
4) towaroznawstwo
oraz
dziedzina nauk prawnych z dyscyplinami:
1) nauki o administracji
2) prawo
3) prawo kanoniczne
Także tutaj nie znajdziemy dyscyplin: PRACA SOCJALNA, ani też DYDAKTYKA SZCZEGÓŁOWA/SPECJALNOŚCIOWA.
Otóż zdaje się, że habilitowani z powyższych dyscyplin poza granicami kraju doktorzy (bo w Polsce byłoby to niemożliwe), nie będą mogli być zaliczani do minimum kadrowego w tych wyższych szkołach prywatnych i państwowych, które mają już uprawnienia do nadawania stopni naukowych lub o takowe się ubiegają, jeśli ich dyplomy nie są zgodne z polskim prawem.
Zapewne dlatego z taką wściekłością reagują na każdy mój wpis dotyczący tej problematyki niektórzy czytający mój blog, bo w grę wchodzi biznes i wielkie pieniądze.
Niektórzy Polacy zainwestowali w swój pseudoawans kilkadziesiąt tysięcy złotych, nie wiedząc, że zostali – mówiąc kolokwialnie - "wpuszczeni w maliny" przez organizatorów wycieczek po habilitację. Naiwność niektórych jest wielka. Wściekłość na mnie jest jeszcze większa, co uzasadnia anonimy, jakie rozsyła się po kraju z kawiarenek internetowych lub spoza granic kraju, by zdewaluować moją aktywność informacyjną w tej sprawie.
A ja tylko ostrzegam kolejnych Polaków, by nie wpadali w zastawioną na ich nadzieje i aspiracje pułapkę. Drogo może ich ona kosztować. Jeden z anonimowych poinformował mnie, że na Słowacji koszty „załatwiania” stopnia naukowego wynoszą już ponad 40 tys. zł.
A może się mylę? Może nie mam racji? Może wszystko jest zgodne z prawem? To proszę to włożyć między bajki, najlepiej pod choinkę.
18 grudnia 2011
Wyższa szkoła habilitacji
w związku z prośbą środowiska akademickiego, by upowszechniać galerię wybitnych polskich uczonych, którzy habilitują się poza granicami kraju, przekazuję wiadomość, że oto w Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku, na Wydziale Pedagogiczny uzyskali habilitację w dn. 12 grudnia br. łodzianie - dr Zbigniew Kazimierz Domżał (odborný asistent WSEZi NS Łodzi), który wygłosił wykład habilitacyjny pt. Sociálne a právne aspekty výučby náboženstva v súčasnosti v Poľsku oraz obornił swoją dysertację habilitacyjną pt. Protestantské školstvo na Dolnom Sliezku (do polovice XVII. stor.), analógie a sociálne súvislosti na Západnom Pomorí a v Saxónsku-Weimar oraz dr Urszula Anna Domżał (odborná asistentka WSEZiNS w Łodzi) wygłosiła wykład habilitacyjny pt. Morálne aspekty sociálnej práce oraz obroniła dysertację habilitacyjną pt. Hodnotový systém a štýl atribúcie u dôchodcov v domovoch sociálnej pomoci.
Trzecim Polakiem habilitującym się w tej uczelni był ks. dr Norbert Pikuła (odborný asistent WSFP Ignatianum w Krakowie), który wygłosił wykład habilitacyjny pt. Rola sociálneho pracovníka v prozdravotníckych opatreniach u starších osôb oraz obronił dysertację habilitacyjną pt. Kvalita života a potreba starostlivosti u starších ľudí prebývajúcich v zariadeniach s dlhodobou starostlivosťou.
Ciekawostką prawną jest to, że wydział, na którym zostały przeprowadzone powyższe awanse naukowe, nie posiada od dwóch lat uprawnień w tym zakresie. Słowacka Komisja Akredytacyjna nie przedłużyła ich tej jednostce uniwersyteckiej. Jak widać, co kraj, to obyczaj.
Można habilitowanym pedagogom składać już gratulacje wraz z życzeniami świątecznymi.
-----
W związku z pojawiającymi się, a przeze mnie już wielokrotnie prostowanymi komentarzami jakichś anonimowych osób, a zarazem na prośbę Katolickiego Uniwersytetu w Rużomberku wyjaśniam, co następuje.
Mój jakże pozytywny w intencji wpis o kolejnych habilitacjach Polaków w Katolickim Uniwersytecie w Rużomberku, został przez niektórych jego czytelników potraktowany nieadekwatnie do jego treści. Pod wpisem moich komentarzy do niego z datą:
20 grudnia 2011 13:46
20 grudnia 2011 13:51
20 grudnia 2011 14:40
20 grudnia 2011 16:15
są moje jednoznaczne i identyfikowane moim nazwiskiem wyjaśnienia, że Wydział Pedagogiczny KU w Rużomberku ma uprawnienia do nadawania stopnia naukowego doktora habilitowanego w zakresie nauk społecznych(praca socjalna). Zgodnie z dekretem Ministra Nauki z dnia 20 lipca 2011 r. Katolicki Uniwersytet w Rużomberku posiada takie uprawnienia bez ograniczeń czasowych. Nie posiada natomiast uprawnień w dyscyplinie „pedagogika”, co powinienem był dodać, żeby nie było najmniejszych wątpliwości. Utracił je w wyniku akredytacji w 2009 r.
Każdy zatem zainteresowany habilitowaniem się z tej dyscypliny, może – spełniając uczelniane kryteria – uzyskiwać awans naukowy z pracy socjalnej podobnie, jak w dyscyplinie, którą przywołałem w swoim komentarzu, a mianowicie: ‘dydaktyka przedmiotowa” (odborova didaktika”).
Mój wpis tego nie dotyczył, ale także mogę oświadczyć: Nie jest prawdą, jakoby na Katolickim Uniwersytecie w Rożomberku dochodziło do wyłudzeń awansów naukowych w oparciu o nieuczciwe i kolesiowskie recenzje.
Jeśli ktoś tak uważa, to musi to udokumentować. Ja odnosiłem się jakiś czas temu, do rozpoznanego i udowodnionego rzeczowo, w oparciu o przedłożoną mi przez Władze Wydziału Pedagogicznego KU w Rużomberku dokumentację o dopuszczenie do kolokwium habilitacyjnego Polki, która składając fałszywe oświadczenia na temat swojego dorobku naukowego(te nie mogły być przedmiotem sprawdzenia przez członków komisji uczelnianej, bo nie dysponuje takimi możliwościami i musi polegać na zaufaniu do składanych przez kandydatów dokumentów jako zgodnych ze stanem prawnym), usiłowała awans naukowy bezczelnie wyłudzić. I to jest prawdą. Wiedzą o tym władze zarówno KU w Rużomberku, które współdziałały ze mną w zatrzymaniu postępowania habilitacyjnego nieuczciwej Polki, jak i rektor polskiej uczelni publicznej, w której jest zatrudniona i jest w niej nawet członkiem senatu. Nie do mnie należą dalsze kroki związane z tą sprawą.
15 grudnia 2011
Reforma oświaty "po polsku"
Socjolog z Akademii Pedagogiki Specjalnej w Warszawie okazał się pierwszym badaczem niedokończonej "reformy" w zakresie obniżenia wieku obowiązku szkolnego w naszym kraju. Zapewne dlatego już w tytule jego publikacji na ten temat polskość owej reformy ma budzić skojarzenie z utrwalonym w świecie stereotypem Polaka, który jest niestaranny, niechlujny, niesolidny, wykorzystujący każdą okazję do tego, by zarobić a jakoś(ć) to będzie. Polish Joke, polska robota. . . tym razem przenosi się na Ministerstwo Edukacji Narodowej, które słynie już z tak rozumianej "polskości". Wstyd i zażenowanie. Ci, którzy powinni być mistrzami staranności i dawać przykład polskiej edukacji, stają się z własnej winy powodem jak najgorszych opinii społecznych, w tym środowiska oświatowego i akademickiego, radykalnego spadku zaufania do władzy, a zarazem braku profesjonalizmu wśród służb odpowiedzialnych za tę sferę publiczną.
Robert Pawlak - autor interesującego raportu z badań socjologicznych, ukazuje stosunek rodziców, nauczycieli i przedstawicieli dziesięciu władz lokalnych, samorządowych, do kontrowersyjnego i silnie krytykowanego zamiaru obniżenia wieku obowiązku szkolnego. Przy tej okazji ujawnia się stan polskiego szkolnictwa w jakże zróżnicowanych społecznościach lokalnych. Autor przyjął trzy hipotezy:
1) im większa jest wiedza badanych na temat planowanej reformy, tym większa jest jej akceptacja. Ta hipoteza została potwierdzona;
2) poparcie lub opór wobec planowanej reformy będą zależeć od umiejscowienia badanych osób w ramach lokalnych instytucji, to znaczy, że poziom poparcia będzie wyższy wśród nadzoru pedagogicznego, osób reprezentujących władze, natomiast poziom oporu będzie wyższy po stronie nauczycieli i rodziców. Także i ta hipoteza znalazła potwierdzenie.
3) im większy jest na danym terytorium deficyt przedszkoli, tym większe będzie poparcie dla reformy. Ta hipoteza znalazła tylko częściowe potwierdzenie. Tam, gdzie brakowało przedszkoli i dostępu do nich, rodzice i nauczyciele nie poparli reformy. "Jednocześnie władze gmin, w których brakuje przedszkoli, były najgorętszymi zwolennikami obniżenia wieku szkolnego."
Trudno jest zgodzić się z autorem tych badań co do powodów, dla których MEN postanowił przeprowadzić wspomnianą reformę strukturalną, skoro przytoczone przez niego argumenty nie znajdują potwierdzenia w oficjalnych wypowiedziach czy dokumentach MEN i jego władz. Szczególnie jest to widoczne w pominięciu psychologii rozwojowej i uwarunkowań pedagogicznych. Nie przypominam sobie, by Katarzyna Hall czy jej doradca polityczny Ligia Krajewska kiedykolwiek cytowała Bogdana Suchodolskiego twierdząc, że to jego model "pedagogiki przyszłości" (1970) stał się główną inspiracją teoretyczną. Przypuszczam, że nie znają rozpraw tego pedagoga. W tym przypadku jednak dobrze się stało, bo akurat socjalistyczna wizja zmiany byłaby tu najmniej potrzebna i przydatna.
Błędnie twierdzi się, że autorzy reformy kierowali się "również kalkulacjami jej kosztów", gdyż to właśnie brak kalkulacji resortu, skutkujący niedoszacowaniem adekwatnej do potrzeb wysokości subwencji spowodował wzrost nastrojów opozycyjnych wobec MEN. Dr Pawlak pominął wśród uwarunkowań ekonomicznych ten, który był explicite wyrażony przez minister Hall, że głównym powodem obniżenia wieku szkolnego nie są względy pedagogiczne czy psychologiczne (te w resorcie całkowicie zignorowano), ale rynkowe! związane z przyspieszonym skierowaniem na rynek pracy tych, którzy wesprą swoimi zarobkami puste kasy ZUS. Autor badań dorabia zatem MEN powody projektowanych zmian, spośród których tylko program polityczny PO, choć niezrealizowany, jest jedynie wiarygodnym źródłem.
Nasz socjolog nie odrobił najlepiej zadania, przygotowując część teoretyczną pracy. Niezwykle pobieżnie i powierzchniowo potraktował rozpoznanie stanu badań pedagogicznych w zakresie interesującego go problemu. Ważniejsza okazała się dla niego sama diagnoza postaw wobec projektowanej zmiany oświatowej, a ta jest dla nas niezmiernie ważna i wartościowa. Fakty mówią same za siebie.
(źródło: R. Pawlak, Reforma oświaty "po polsku", czyli o tym jak rząd polski posyła sześciolatki do szkół, APS, Warszawa 2011)
13 grudnia 2011
Kontestowanie edukacji do bycia w opozycji
Z Gdańska przyszła informacja o planowanej w maju przyszłego roku konferencji naukowej na temat pedagogiki krytycznej. Znakomicie. Oby takich konferencji i debat na temat racjonalności krytycznej w naszym życiu, a w edukacji w szczególności, było jak najwięcej. Ta refleksja jest mi szczególnie bliska w rocznicę stanu wojennego w Polsce, która po raz kolejny potwierdziła, że mimo przeszło dwudziestoletniej demokratyzacji nadal nie jesteśmy w stanie pogodzić się z faktem, że określona społeczność zamierza wyrażać swój protest na ulicy miasta stołecznego Warszawy. Przez cały dzień media podsycają nie za krytycyzmem, refleksyjnością obywateli, ich prawem do odmienności sądów, tylko przeciwko tym, którzy chcą z tego skorzystać. Nadal nie dopuszczamy do świadomości prawa innych do wyrażania odmiennych od powszechnie dominujących postaw. Wszystko ma być uładzone, pod sznurek, pod poprawność polityczną, pod słowa klucze, pod ustanawiane przez władze "standardy". Jeszcze trochę, a pojawią się regulacje normujące liczbę słów, jakie nam będzie wolno wypowiadać przeciwko tym, których sposób sprawowania władzy (politycznej, rządowej, oświatowej, akademickiej itd.) zasługuje na krytykę, na ocenę. To już mamy w naszym kraju wszystko chwalić nawet, jak nam się nie podoba?
Kiedy dorośli już uczniowie jednego z wrocławskich liceów wytoczyli profesorowi filozofii, eurodeputowanemu i zarazem b. ministrowi edukacji narodowej Ryszardowi Legutko proces za to, że naruszył ich poczucie godności, bo nazwał ich petycję w sprawie usunięcia ze szkoły symboli religijnych jako "typową szczeniacką zadymę" a ich samych określił mianem "rozpuszczonych smarkaczy", spotkali się z negatywnym osądem części mediów. Jak zwykle w tego typu sytuacjach usiłuje się dowieść, że młodzież nie uczyniła tego z własnej woli, tylko została zmanipulowana przez dorosłych, którzy zapewne są lewicowo-liberalnymi ortodoksami i wykorzystują młodzieńczą skłonność do nadmiernego krytycyzmu, by podsycić nastroje antyreligijne czy antychrześcijańskie w sferze publicznej. Zdaniem publicystów szkoła ma charakter wychowawczy, a zatem nie powinna przyzwalać na wyrażanie jakichkolwiek postaw, które wiązałyby się z objawami rewolty, buntu lub negacji wobec tego, z czym nie radzą sobie sami dorośli. Młodzież to widzi, obserwuje i wyciąga dla siebie wnioski, które nie zawsze są właściwe z punktu widzenia ich wychowawców czy autorytetów władzy/instytucji. Bronisław Wildstein stawia zatem tezę, która podtrzymuje mit mądrej władzy, która zamiast włączyć się w dialog z uczniami, stworzyć im żywą lekcję demokracji i rozumienia kultury oraz tradycji naszej cywilizacji, nie powinna dopuszczać do tak rozumianej eksternalizacji krytycyzmu.
Jak pisze w "Uważamrze" (2011 nr 41, s. 38-39) szkoła nie może zrzec się autorytetu i arbitralnie narzucanego młodym ludziom programu ich kształcenia i wychowywania, gdyż istota tej instytucji, jako wyrastającej z określonego ładu społecznego, jest zmuszanie uczniów do absorbcji wiedzy i zasad kultury, której w żadnej mierze nie wolno kwestionować. "Mitologia podmiotowości uczniów i procesu wychowawczego, jako nieustannej debaty równoprawnych podmiotów jest skrajnie ideologiczna i aby w nią uwierzyć, trzeba odrzucić całość ludzkich doświadczeń. Edukacja musi zakładać nierówność relacji między nauczającym a nauczanym. Nie sposób jej sobie wyobrazić bez dyscypliny, która bierze w gorset destrukcyjny witalizm młodych i próbuje przekształcić go w impuls kreatywny. Likwidacja dyscypliny niszczy edukację".
Pedagodzy - a szczególnie naukowcy - powinni zatem zawiesić swoje dotychczasowe pasje poznawcze zorientowane na edukację krytyczną, na prawa dziecka, od których zaczynają się prawa człowieka, na podmiotowość, na twórczość, na innowacyjność, na opozycję transformatywną, by powrócić do jakże typowej dla autorytarnej władzy pedagogiki dyrektywnej, zzewnątrzsterownej, radarowej, behawioralnej. Warto podjąć tę kwestię przygotowując się do wspomnianej konferencji, czy jest jeszcze w tym kraju miejsce na prawo do oporu, do niezgody, do wyrażania postaw sprzeciwu wobec tego, co uznaje się za niegodne, niewłaściwe, złe, niepożądane itd. Dlaczego, kiedy R. Giertych był ministrem edukacji, można było spotkać na ulicach Warszawy, także przed gmachem NEN dziesiątki kontestujących uczniów z ich nauczycielami, a dzisiaj, kiedy odbywał się w stolicy marsz solidarności i niepodległości jakoś uczniów stołecznych liceów z ich pedagogami dostrzec się nie dało? Nie ta lekcja? Nie ten program? Nie te wartości? Czy może nie ta ideologia? Zamykanie ust i upokarzanie ks. Adama Bonieckiego w imię jakkolwiek rozumianej "poprawności eklezjalnej" wzmacnia czy osłabia Kościół w naszym kraju?
Im ciszej jest w MEN, tym głośniej jest na froncie walki samorządów z władzą państwową. Odnoszę nawet wrażenie, że władza sprawdza, jak dalece może podporządkować sobie samorządy, narzucając im coraz więcej zadań i redukując zarazem konieczną dla edukacji subwencję? Nikt nie protestuje przeciwko temu, że znowu trzeba korygować spartaczone przez poprzednią ekipę MEN prawo oświatowe. Samorządy powiatowe, które prowadzą szkoły zawodowe narzekają, że otrzymują coraz niższą subwencję na tę edukację. Przez tyle lat władze naszego państwa nie potrafią policzyć, ile powinno kosztować kształcenie zawodowe z uwzględnieniem jego kierunku czy profilu. Jak się okazuje najtańszy jest w przeliczeniu na ucznia profil BHP, a najdroższy - żegluga morska. Zdaniem Jana Herczyńskiego z Uniwersytetu Warszawskiego nadal nie jest wiadome, czy faktycznie technikum ekonomiczne powinno być tańsze w utrzymaniu od gastronomicznego? Jak ma reagować na przestarzałe wyposażenie tych szkół i nieadekwatne do rzeczywistości programy edukacyjne młodzież, która jest już wychowana i ukształtowana w środowisku przesiąkniętym popkulturą oraz nowymi technologiami komunikacyjnymi?
Warto mówić o tym, jak radzą sobie pedagodzy z tym, że duża część polskiej młodzieży jest przesiąknięta nie tylko ulicznym hip-hopem, ale i patriotyzmem oraz niezgodą na degenerację moralną części świata dorosłych? Co jest bardziej skuteczne w przekazie wartości - płyta z językiem blokowisk Molesty lub Peji, współczesny rap, czy może prowadzone w autorytarnym stylu i zamkniętej przestrzeni klasy szkolnej lekcje wychowania do życia w społeczeństwie? Gdzie i jak przekazywane są prawdy, a co jest przed młodymi ludźmi skrywane, udawane, pozorowane? Jak edukacja szkolna i akademicka radzi sobie z hipokryzją ludzi dorosłych? Z jednej strony mamy programy profilaktyczne wychowywania w trzeźwości czy przeciwko uzależnieniom, a z drugiej strony publiczną edukację w Sejmie części polityków zabiegających o legalizację miękkich narkotyków? I to z tej partii mamy w sejmie przewodniczącego Komisji Edukacji, Nauki i Młodzieży. Jak młodzież ma traktować te sygnały? Jak ma odrabiać lekcje z tego zakresu i po co?
Minister Michał Boni powiada, że zmienia się cywilizacja z analogowej na cyfrową, toteż państwo musi się na otworzyć na te procesy. Dopiero teraz zostało to zauważone przez władze? Czyż MEN nie został de facto wchłonięty przez inne ministerstwo, w którym rozstrzyga się o tym, czy jedna myszka ma być na trzech czy może na sześciu uczniów w klasie? Myszka, jak myszka, ale co z komputerami, laptopami. skoro pracownie informatyczne w większości polskich szkół mają przestarzały sprzęt, często nielegalne oprogramowanie, brak zabezpieczeń antywirusowych i środków na pokrycie kosztów dostępu do internetu? Władza i wiedza są już on-line, tylko oświata ciągle jest off-line. Czy można ten stan kontestować? Naturalnie, byle nie przed gmachem MEN. W polskich szkołach wpisuje się do regulaminów zakaz używania telefonów komórkowych przez uczniów, a w Niemczech już od dawna nauczyciele są szkoleni, jak wykorzystywać technologie komunikacyjne, których posiadaczami są uczniowie, by można było prowadzić ciekawe zajęcia dydaktyczne i wychowawcze. Zgodzę się z M. Bonim: "Demokracja, która się na takie zjawiska zamyka, obumiera. Mamy już nowe pokolenia, dla których nie jest już dobrem wywalczonym z komuną. Sama demokracja to dla nich za mało. Chcą państwa, które jest rozmówcą w sprawach, jakie uważają za ważne" (Rozmowy Żakowskiego, Polityka 2011 nr 49, s. 17) Czy nauczyciele mają rozmawiać z młodzieżą, uczestniczyć w analizowaniu przez nią problemów egzystencjalnych, czy trzymać ją krótko i autorytarnie? Czy mają pozwalać uczniom na krytykę i wsłuchiwać się w ich potrzeby i aspiracje, czy narzucać własne wizje świata i wartości wbrew gotowości młodych do ich introcepcji?
Sąd pierwszej instancji legalizuje zgłoszony przez Narodowe Odrodzenie obsceniczny i wulgarny znak "zakaz pedałowania". Jak to uzasadnił? Czytamy: - "Wszelkie próby doszukiwania się drugiego dna w tego typu symbolu są dowodem przeczulenia. Z treści znaku, który wykorzystuje strukturę i schemat znaku drogowego, wynika jedynie zakaz kontaktów homoseksualnych w miejscach publicznych, co jest zgodne z powszechnie przyjętą obyczajowością". Ciekawe, w której szkole wyższej ów biegły zdobywał swoje wykształcenie? Można to jeszcze krytykować, czy nie w sytuacji narastającej retoryki neofaszystowskiej nie tylko w naszym kraju? Dlaczego nie określa się w szkołach wspólnie z uczniami i ich rodzicami, co należy czynić, kiedy nauczyciel poniża ucznia? Czy może lepiej jest tego nie dostrzegać i o tym nie mówić, bo to narusza autorytet instytucji? Czy godzić się na mobbing właściciela wyższej szkoły prywatnej, w której kształci się przyszłych pedagogów, czy udawać, że póki nas to nie dotyczy, to wszystko jest zgodne z duchem czasów i prawem własności? Milczenie jest złotem, tak samo jak udawanie, że nic się nie stało i nie dzieje. Czyżby pedagogika krytyczna była w społeczeństwie rywalizacyjnym i antagonistycznym medium do bycia bezradną i bezkrytyczną? W jakich sytuacjach oświatowych czy akademickich mamy prawo do wyrażania sprzeciwu, który nie skutkowałby odwetem na nas ze strony tych, którzy mają władzę?
10 grudnia 2011
PISAnkowa polska prezydencja w obszarze edukacji i resortowa próżnia informacyjna
Gdzie jest minister edukacji narodowej? Co dzieje się w MEN? Ostatni wpis w dziale "Aktualności" dotyczy objęcia resortu edukacji przez Katarzynę Szumilas i jej krótkie wyznanie:
Chcę, aby najbliższy okres był dla polskiej szkoły czasem stabilizacji i spokojnego wdrażania zainicjowanych wcześniej działań - zapowiedziała Krystyna Szumilas, minister edukacji narodowej, przejmując dziś (21 listopada) obowiązki od ustępującego ministra Katarzyny Hall. - Dzisiaj najważniejsza jest pomoc nauczycielom i dyrektorom we włączaniu do praktyki szkolnej wprowadzonych projektów. Na tym zamierzam się skupić - podkreśliła minister Szumilas. - Ważny jest również dialog ze środowiskiem, wsłuchiwanie się w głosy rodziców i nauczycieli oraz reagowanie na ich potrzeby. Natomiast nadrzędną wartością musi być zawsze dobro uczniów, bo to oni są najważniejsi. (1)
Istotnie nowa-stara (nie odnosi się to określenie do wieku życia) pani minister - Katarzyna Szumilas zatroszczyła się o spokój, a nade wszystko o ciszę informacyjną od 21 listopada 2011 r. Na stronie internetowej tego resortu wszystko jakby zamarło od tego czasu. Nie ma żadnej informacji o tym, co czyni jego szefowa, co się aktualnie wydarza, nad czym pracuje. Nic się nie dzieje czy dzieje tak dużo, że wkrótce nie nadążymy za inflacją projektów?
Ponad dwa tygodnie jakby nie było MEN, a to tylko potwierdza moją (i nie tylko moją) tezę, że gdyby tego urzędu nie było, oświata i tak dałaby sobie radę. Resort przeniósł się chyba do redakcji „Gazety Wyborczej”, która przekonuje społeczeństwo, że tu rozgrywa się centrum zmian i reform edukacyjnych w naszym kraju. Tak więc chyba ministrem-cieniem edukacji jest szef redakcji Akcje społeczne "Gazety Wyborczej" – Grzegorz Piechota. Nie rokuje to wielkich sukcesów, skoro ta redakcja nie poradziła sobie z wcześniejszą akcją „Szkoła z klasą”. Tę zapewne czeka taki sam los.
U nas, jak coś nie jest obowiązkowe (a tym cechują się akcje „Gazety Wyborczej”), to nie staje się przedmiotem oddolnych i powszechnych zarazem reform. Co odkryli dziennikarze tej „Gazety”? „Najlepiej wyraził to jeden z zaprzyjaźnionych nauczycieli: - Dzieci żyjące w XXI w., gdy przekraczają próg szkoły, cofają się w czasie. Wielu nauczycieli jakby nie zauważyło, że przez ostatnie 15 lat świat zmienił się. W pierwszym roku akcji udział wzięło w niej niemal 300 szkół i 20 tys. uczniów. "Gazeta" opublikowała ponad 100 artykułów na temat cyfryzacji w szkole.” (2)
Kiepsko! Nie ma co liczyć na cud edukacyjny, a już zapewne nie na „drugą Japonię” w tym zakresie. Nie ma co liczyć na MEN, nie ma co liczyć na pozarządowe inicjatywy i akcje.
Przyglądał się może ktoś temu, jak zaznaczyła się polska prezydencja w dziedzinie edukacji i wpisała w europejskie dokonania? Niestety, i tu okazaliśmy się PISAnkowi. Zamieszczone na stronie MEN informacje i prezentacje wystawiają naszemu resortowi edukacji kiepskie noty. To jest dopiero kompromitacja, że tak niewiele mogliśmy zaoferować Europie, ministrom czy dyrektorom różnych departamentów zajmujących się oświatą (nie we wszystkich państwach UE jest bowiem resort edukacji). Merytorycznie żałosne są prezentowane im w czasie spotkań, jakie musieli odbywać w naszym kraju, materiały w postaci powerpointowych wykładów wraz z danymi o stanie polskiej edukacji na tle porównawczym.
Jeśli na to trzeba było wydać tysiące EURO z naszego budżetu, to rzeczywiście jest to poważna strata. Potraktowano bowiem urzędników z państw UE jak analfabetów, którzy nie potrafią czytać wydanych przez siebie materiałów (np. raporty EURYDICE). Musieli dopiero przyjechać do Polski, by ktoś im przełożył je na kolorowe slajdy ze schematami i wytłuszczoną nazwą naszego kraju. Nie dostrzegam w tych materiałach interesującej analizy merytorycznej i krytycznej programu oraz wyników PISA. Nic nowego nie zostało tu przedstawione poza tym, co jest oczywiste, a tu - pozbawione analizy jakościowej, refleksji czy nowatorskiego odczytania wszystkim znanych danych.
Ostatnie zatem posiedzenie Komitetu Edukacji w ramach polskiej prezydencji w Radzie UE w dn. 8 - 9 grudnia br. nie wywołało zapewne wstrząsu intelektualnego u jego uczestników, ani też nie poruszyło ich emocjonalnej inteligencji. Może catering był chociaż dla nich dobry? Nie wiem, o jakich osiągnięciach polskiej prezydencji w dziedzinie edukacji mówiono, skoro zalicza się do nich wypracowane i przyjęte (28 – 29 listopada) przez Radę Unii Europejskiej ds. Edukacji, Młodzieży, Kultury i Sportu a przedstawione przez przewodniczącą Komitetu dr Dorotę Lewandowską dokumenty oraz zaprezentowane rezultaty organizowanych konferencji i wydarzeń w tym okresie? Jeśli osiągnięciem ma być realizacja priorytetów polskiej prezydencji (edukacja dla mobilności oraz modernizacja szkolnictwa wyższego, to niewiele ma to wspólnego z działalnością MEN. Jeśli już, to Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Może liczono na to, że nikt spoza Polski tego nie dostrzeże?
http://www.prezydencja.men.gov.pl/pl/component/content/article/1-aktualnoci/43-ostatnie-posiedzenie-komitetu-edukacji-w-ramach-polskiej-prezydencji-w-radzie-ue
W PISAnkach o osiągnięciach jesteśmy dobrzy. Chwaliliśmy się niewielką różnicą osiągnięć w testach PISA, lokując analizy pozycji Polaków między Chile a Koreą Płd. (czyżby to były państwa UE, że na nie zwracano uwagę?). Istotnie, tego mogli w raportach PISA unijni urzędnicy nie doczytać. Dobrze, że u nas zostali z tym zapoznani. Zawsze jest to jakiś sukces.
Przypisy:
1) (http://www.men.gov.pl/index.php?option=com_content&view=article&id=2644%3Akrystyna-szumilas-obja-urzd-ministra-edukacji-narodowej&catid=25%3Aministerstwo-wydarzenia-z-udziaem-ministrow&Itemid=287)
2)(http://wyborcza.pl/1,75248,10774675,Praca_domowa_z_Wikipedii____debata_w__Gazecie_.html#ixzz1g47C8tRV)
Subskrybuj:
Posty (Atom)