Byłoby dobrze, gdyby niektórzy założyciele wyższych szkół prywatnych skupili się uczciwie na tym, co leży w ich gestii statutowej i intelektualnej, a nie porywali się z motyką na słońce. Domyślam się, że poziom zawyżonej samooceny i aspiracji w stosunku do realiów prowadzonych przez nich firm, bo przecież tylko nieliczne mają akademicki charakter, są podporządkowywane logice rynku, biznesowi, a zatem m.in. warunkom popytu i podaży. Oni popyt mają duży, tylko podaż jakoś u nich mała. Rzecz dotryczyu prób wyłudzania tego, co ich placówkom nie przysługuje.
Wyłudzanie polega na tym, że podejmuje się w "kreatywny" sposób – i to w jak najgorszym tego słowa znaczeniu - przedkładanie Ministerstwu Nauki i Szkolnictwa Wyższego wniosków o uprawnienia naukowe do nadawania stopni naukowych w ramach określonej dyscypliny wiedzy. Cóż to takiego? Powiadają ci wyłudzacze. Wystarczy zatrudnić kilku profesorów i doktorów habilitowanych, którzy są już na emeryturze, by swoimi nazwiskami i dorobkiem olśnili jaśnie wielmożną władzę, zachwycili ją swoja biografią, publikacjami, wkładem w rozwój nauki.
Wszystko byłoby w jak najlepszym porządku, byleby tylko raczyli owi założyciele tych szkół wziąć pod uwagę obowiązujące w tym kraju prawo. Bo to, że lekceważą obyczaje i zasady etyki, jest już normą i coraz mniej osób temu nawet się dziwi. W końcu, jak ktoś prowadził pozaakademicki biznes, splajtował lub postanowił go uruchomić w sektorze szkolnictwa wyższego, to wydaje mu się, że wystarczy odpowiednia kwota pieniędzy, by kupić coś, co wymaga jednak wielu lat intensywnej pracy twórczej własnych pracowników.
Tymczasem oni nie są z tzw. wewnątrzszkolnej „inwestycji”. Ich dorobek naukowy, mniej lub bardziej liczne i znaczące publikacje powstawały w określonym środowisku akademickim, a nie biznesowym. Oni nie pisali swoje rozprawy dla hurtowni warzyw i owoców, tylko w określonym, a ich uprzednim miejscu pracy naukowo-badawczej, jakim była akademia, uniwersytet czy wyższa szkoła z uprawnieniami akademickimi. Oni nie rozwijali swojego warsztatu naukowego w szkółce, w której na emeryturze postanowili dorobić. Chwała im, że mają na to jeszcze zdrowie i czas. Chwała, jeśli prowadzą zajęcia ze studentami, uczciwie, a nie – jak niektórzy – że odnotowują na swoim koncie jedynie comiesięczną płacę (bo tak jest w umówionym z założycielem kontrakcie), a w istocie sprzedają swój stopień naukowy czy tytuł profesora. Wielu z emrytowanych profesorów genialnie dzieli się swoją wiedzą z nowymi pokoleniami studiujących i wchodzących w zawód.
Chwała tym, którzy w ramach uprawnień danej szkoły do prowadzenia studiów II stopnia (magisterskich) prowadzą jakieś badania, publikują artykuły czy nawet książki i odnotowują w nich swoją nową szkołę jako ich miejsce pracy. Szkoda, że w większości przypadków czynią tak w mało znaczących publikacjach, wywiadach prasowych.
To jednak nie wystarczy. Do uzyskania uprawnień do nadawania stopnia naukowego doktora, że już nie wspomnę o wszystkich uprawnieniach (habilitacyjne i profesorskie) trzeba jeszcze spełnić szereg warunków, w tym także związanych z publikacjami naukowymi. Zbytecznie zatem założyciele niektórych wyższych szkół prywatnych, wraz z ich rektorami, którzy – o dziwo - ośmielają się podpisywać dane niezgodne z prawdą, nie bacząc na to, że można to zgłosić do prokuratury jako poświadczenie nieprawdy – przedkładają opasłe tomy z danymi, niewiele mającymi wspólnego z tym, co zostało wytworzone w tej szkole i z tymi pracownikami.
Czas najwyższy stanowczo protestować przeciwko takim praktykom i publikować informacje o próbach wspomnianego wyłudzania uprawnień, które danej jednostce się nie należą.
To oburzające, że zatrudnia się czynnych zawodowo naukowców i załącza do wniosku ich dorobek sądząc, że wytworzony gdzie indziej i z inną afiliacją, zostanie uznany przez recenzentów Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego i Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułu jako zgodny nie tylko z literą prawa, ale i zasadami akademickiej przyzwoitości. Nie zdają sobie sprawy, że narażają tych naukowców na utratę do nich zaufania, na obniżenie ich autorytetu? Być może tak. W końcu to nie oni ryzykują. To tylko ich biznes. Jak nie wyjdzie tu, to może powiedzie się w innym sektorze. Dlaczego jednak niektórzy naukowcy podpisują zgodę na uczestniczenie w grze pozorów?
Doprawdy, czy wpisanie do minimum kadrowego obcokrajowca, który posługuje się jedynie swoim rodzimym językiem ukraińskim, białoruskim lub hiszpańskim oraz publikuje tylko w swoim kraju jest wystarczającym powodem, by wmawiać organom władzy kontrolnej, że owa osoba systematycznie pracuje naukowo z polskimi uczonymi i jest aktywna w polskim środowisku akademickim? Jaki ma sens składanie wniosku do rad wydziałów o nostryfikowanie dyplomów habilitacyjnych czy profesorskich przez takie osoby w sytuacji, gdy przedkładają rozprawy naukowe w ojczystym dla siebie języku, nie znają języka polskiego czy angielskiego? Jak zatem zamierzają przyczyniać się do rozwoju polskich kadr akademickich, do rozwoju polskiej pedagogiki czy filozofii? Umiędzynarodowienie studiów jest wartością, podobnie jak nauki, ale nie ma to wiele wspólnego ze spełnieniem wymogów do uzyskania uprawnień na podstawie polskich regulacji prawnych.
Rozumiem, że niektórym założycielom wyższych szkół prywatnych jako firm biznesowych uderzyła woda sodowa do głowy. Muszą jednak, jak w PRL, zainwestować w naukę i kadrę, bo bez tych „naboi” z ich syfonu nic nie wyciecze.
03 listopada 2011
02 listopada 2011
Cenzura oświatowa w XXI wieku, czyli o zakazanym blogu
Pewien właściciel wyższej szkoły prywatnej w naszym kraju, na terenie której jest swobodny dostęp do internetu dla studentów, nauczycieli i administracji, założył wszystkim pracownikom administracji blokadę na stronę mojego blogu. Są też i inne zakazane strony, ale tymi w tym wpisie się nie interesuję. Nie ma się co jemu dziwić. Prawdopodobnie opisywane w blogu różne patologie akademickie, i nie tylko, egotycznie odnosi do siebie i swojej firmy. Uderz w stół, a nożyce się odezwą. Nie ukrywam, że bardzo mi to pochlebia, bo to oznacza, że pracownicy mają czego się obawiać, skoro wszystkie nieszczęścia tego świata, jakie opisuję w blogu, są dostrzegane przez ich pracodawcę.
Zarazem bardzo im współczuję, bo niemalże codziennie, któryś z nich jest wypytywany, o kim to dzisiaj Śliwerski napisał w swoim blogu. Muszą koniecznie dopasować sobie jakieś wydarzenie czy osobę do tego czegoś lub tego kogoś, co mogłoby chociaż częściowo być podobne do wydarzenia lub do "bohatera" moich wpisów. Co za paranoja? Szkoda, że tak mało jest instytutów psychiatrii lub dobrych klinicystów, bo może ktoś pomógłby tej osobie zatroszczyć się o siebie. Krzywdzi swoich pracowników, oskarżając ich o to, że pewnie wynoszą jakieś fakty z pracy, a autor blogu je upublicznia. Nic bardziej chorego im się nie mogło przydarzyć. Z czegoś jednak trzeba żyć, więc muszą znosić liczne upokorzenia.
Proponuję, by ich pracodawca założył blokadę na sto innych jeszcze blogów, bo jest znacznie więcej takich, których autorzy piszą o szkolnictwie wyższym bardziej krytycznie, niż w moim blogu. Proponuję, by ta postać zakazała bibliotece zakupów książek i czasopism z artykułami takich autorów, jak - poza moją skromną osobą - L. Witkowski, T. Szkudlarek, Z. Melosik, P. Zamojski, L. Kopciewicz, E. Bilińska-Suchanek, Z. Kwieciński, Cz. Kupisiewicz, E. Gruszczyk-Kolczyńska, M. Czerepaniak-Walczak, M. Dudzikowa itd., itd. a jeśli, nie daj Panie Boże już są, to by je sprzedała na allegro. Koniecznie należy zaprzestać czytania "Forum Akademickiego". Zarobi się dzięki temu na czasy kryzysu, bo publikacje tych autorów dobrze się sprzedają.
Ja nie jestem zainteresowany, ani tym, ani jakimkolwiek innym właściclem tzw. wsp, ani jego, ani innych - szkołą, ani tym, co się w niej dzieje. Jeśli jednak któryś z poruszanych problemów, w jakiejś mierze jest podobny do tego, jaki ma miejsce w jego środowisku pracy, to lepiej niech weźmie się do roboty i zacznie od siebie, albo udaje, że to jego nie dotyczy. To nie jest moja sprawa, że ktoś ma problem z samym sobą.
Wyższych szkół prywatnych w naszym kraju jest ponad trzysta. Otrzymuję korespondencję od wielu ich pracowników, studentów, często anonimową, bowiem – jak to bywa w naszym niby wolnym i demokratycznym państwie – ludzie boją się podpisywać, ujawniać dane, by nie zostało to wykorzystane przeciwko nim. Bardzo dużo podróżuję po kraju, uczestniczę w kilkunastu konferencjach naukowych rocznie, prowadzę otwarte wykłady i seminaria, recenzuję rozprawy naukowe oraz biorę udział w pracach wielu redakcji czasopism naukowych (nie mylić z naukawymi, bo te najczęściej są w takich szkółkach).
To wszystko składa się na metapoznanie zjawisk, problemów, dylematów czy dominujących w tym środowisku zjawisk. Jedne są pozytywne, inne patologiczne. Dziwne, że niektórzy pracownicy godzą się na zatrudnienie w toksycznych dla siebie warunkach, ale być może nie mają lepszych. Jakoś to muszą przeżyć, przetrzymać, licząc na jakąś zmianę. Cieszę się, że mój blog dociera do wielu miejsc, że jest czytany przez osoby nie tylko z naszego kraju. Nie piszę go dla siebie, choć jestem w nim w różnych wymiarach obecny. Większości czytelników w ogóle nie identyfikuję, jeśli się nie podpisują. Z częścią czytelników prowadzę korespondencję.
Niektórzy śmieją się, że założona w ich komputerach blokada zachęca do intensywniejszego czytania moich tekstów. Oni wiedzą, że ich pracodawca codziennie ten blog też czyta. Gdyby nie czytał, to by nie pytał, nie węszył, nie szperał i nie snuł kolejnych intryg. Zakazany owoc lepiej smakuje.
Uwaga! Jakiekolwiek podobieństwo do osób i zdarzeń opisywanych w niektórych postach tego blogu zawsze było i jest przypadkowe. Wiedzą o tym ci, którzy potrafią czytać ze zrozumieniem, interesują się problemami wymagającymi badań naukowych, diagnoz społeczno-pedagogicznych czy kulturowych oraz poszukujący rozwiązań w relacjach nie tylko akademickich, dzięki którym edukacja i nauka mają służyć poznawaniu prawdy i doskonaleniu codziennego życia. Swoją drogą, ostatni raz cenzurowano moje teksty w latach 80. XX w.
01 listopada 2011
O nieprzemijaniu
Święto Zmarłych i Dzień Wszystkich Świętych przywołują nam tych, którzy - zanurzeni za doczesnego życia w strumieniu czasu i zaangażowania - pozostawili nam po sobie to, co nie przemija. Przynajmniej tak długo, jak my żyjemy i ci, którym przekazujemy - jak w sztafecie pokoleń – „pałeczkę” osobistej i społecznej pamięci. Nosimy w swoich sercach jedno z najbardziej osobistych doświadczeń bycia i spotykania się z tymi, którzy – paradoksalnie, choć już ich nie ma, to jednak nadal są wśród nas. To nie prawda, że ich przeszłości i przyszłości już nie ma, gdyż one trwają w ich dziełach i biografii oraz pojawiają się w naszych dziełach i dokonaniach jako coś najbardziej rzeczywistego. Przenosimy swoją postawą, pracą i twórczością doświadczenie TYCH, których już pożegnaliśmy, ale wiemy, jak bardzo są nadal potrzebni nam i innym w tym nieustająco zmieniającym się upływie czasu, w naszej i cudzej przestrzeni codziennego życia.
Ich teorie, poglądy, opinie czy przeżycia przenoszone przez kolejne generacje w wyniku ich aktualizacji, rekonstrukcji czy uprzestrzennienia, urastają do rangi kluczowych w nauce i oświacie racji i wartości. Tak jak zdaniem fizyków pojedyncza cząstka nie może doświadczać przemijania, tak i nie może zabraknąć z nami tych, którzy fizycznie są już nieobecni. Zapalając w przestrzeni duchowej tych dni – nawet symbolicznie na ICH grobie – świeczkę, włączamy się z pamięcią o NICH w fascynujący porządek rzeczy, natury i kultury, w współrozumienie świata i siebie. To wyjątkowy czas szczególnego odnawiania więzi z tymi, których już nie ma na tej ziemi.
W 2011 roku odeszli od nas następujący pedagodzy, oświatowcy i znaczący dla teorii i praktyki wychowania humaniści:
Prof. zw. dr hab. Wincenty Okoń, pedagog (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/10/odszed-klasyk-wspoczesnej-dydaktyki.html)
Prof. zw. dr hab. Tadeusz Nowacki, pedagog (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/09/pozostawi-nam-swoje-marzenia_27.html)
Abp. Prof. zw. dr hab. Józef Życiński (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/02/zmar-wybitny-filozof-ks-arcybkiskup.html)
Prof. zw. dr hab. Zbigniew Pietrasiński, psycholog (http://www.charaktery.eu/wiesci-psychologiczne/2963/Profesor-Zbigniew-Pietrasinski-nie-%C5%BCyje)
Dr hab. Ewelina Jutrzyna, pedagog specjalny (http://wnp.aps.edu.pl/index.php?md=6267)
Dr Janina Zawadowska, pedagog (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2010/12/odesza-dr-janina-zawadowska.html)
Hm Jerzy Miecznikowski, nauczyciel, instruktor harcerski (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/06/hm-jerzy-miecznikowski-odszed-na.html)
Adam Kowalski - red. naczelny „Gazety Szkolnej” (http://sliwerski-pedagog.blogspot.com/2011/05/odszed-pedagog-dziennikarz-nie-tylko.html)
31 października 2011
Voice of MEN
Mało kto wie, że w Warszawie zapanował paraliż decyzyjny władzy mimo, iż jeszcze nie spadł pierwszy i obfity śnieg. Ten, jak zwykle, zaskoczyłby drogowców. Ktoś jednak, kto szedł po władzę, a jeszcze przed wyborami deklarował swoim wyborcom, że resort edukacji będzie wymagał radykalnej zmiany personalnej, powinien być do tego przygotowany. A tu, po wygranych wyborach, zapanowało pełne zaskoczenie. Nikt nie wie, także Premier D. Tusk, kim obsadzić Ministerstwo Edukacji Narodowej, a jeśli nawet wie, to nie chce tego ujawniać, by drapieżni dziennikarze nie rozszarpali kandydata(-ki) na strzępy.
Proponuję zatem zorganizowanie castingu na nowego ministra. Najlepiej, by tak jak w programie "Voice of Poland" posadzić za stołem jury przedstawicieli: nauki, oświaty, związków zawodowych i rodziców, którzy - nie widząc wchodzących na scenę (najlepiej w scenografii Kantora "Umarła klasa") - będą mieli za zadanie przekonać swoim programem do zatrudnienia ich na stanowisku sekretarza stanu w MEN, a może i wicepremiera.
Jak któremuś z jurorów spodoba się głos, treść wypowiedzi, technika przekonywania (uwodzenia) tłumów, to będzie mógł się odwrócić i zobaczyć - kto zacz? Takiemu jurorowi będzie przysługiwało prawo do zadania pytania, albo nawet całej serii a następnie poddania go własnemu przeszkoleniu.
Na widowni powinno zasiąść tysiąc uczniów różnych typów szkół i placówek opiekuńczo-wychowawczych, którzy będą mieli prawo do spontanicznego nagradzania wypowiadających się kandydatów (-ki) na ministra edukacji gromkimi brawami, wiwatami lub wręcz przeciwnie, będą mogli wyrażać swój sprzeciw zgodnie ze znanymi już formami oporu: gwizdami, obrzucaniem jajkami, paleniem kukły, itp. Mamy nadzieję, że widzowie tego castingu, wysyłając sms na swojego kandydata, dokonają właściwego wyboru ministra edukacji narodowej.
W końcu dzisiaj i tak najważniejsza jest opinia nie jurorów, ekspertów, ale tych, którzy wyślą najwięcej sms-ów. Cena jednego sms-a wyniesie tylko 3,99 +VAT. Numer zostanie podany na stronie SIO! Dzięki temu uratujemy nie tylko budżet MEN, ale i państwa. Wyłonieni zaś tą drogą najlepsi z kandydatów będą w wielkim finale walczyć o tytuł najlepszego MEN-a w Polsce i profesjonalny kontrakt w resorcie edukacji. A zatem czekamy na najnowszą edycję programu Voice of MEN.
Proponuję zatem zorganizowanie castingu na nowego ministra. Najlepiej, by tak jak w programie "Voice of Poland" posadzić za stołem jury przedstawicieli: nauki, oświaty, związków zawodowych i rodziców, którzy - nie widząc wchodzących na scenę (najlepiej w scenografii Kantora "Umarła klasa") - będą mieli za zadanie przekonać swoim programem do zatrudnienia ich na stanowisku sekretarza stanu w MEN, a może i wicepremiera.
Jak któremuś z jurorów spodoba się głos, treść wypowiedzi, technika przekonywania (uwodzenia) tłumów, to będzie mógł się odwrócić i zobaczyć - kto zacz? Takiemu jurorowi będzie przysługiwało prawo do zadania pytania, albo nawet całej serii a następnie poddania go własnemu przeszkoleniu.
Na widowni powinno zasiąść tysiąc uczniów różnych typów szkół i placówek opiekuńczo-wychowawczych, którzy będą mieli prawo do spontanicznego nagradzania wypowiadających się kandydatów (-ki) na ministra edukacji gromkimi brawami, wiwatami lub wręcz przeciwnie, będą mogli wyrażać swój sprzeciw zgodnie ze znanymi już formami oporu: gwizdami, obrzucaniem jajkami, paleniem kukły, itp. Mamy nadzieję, że widzowie tego castingu, wysyłając sms na swojego kandydata, dokonają właściwego wyboru ministra edukacji narodowej.
W końcu dzisiaj i tak najważniejsza jest opinia nie jurorów, ekspertów, ale tych, którzy wyślą najwięcej sms-ów. Cena jednego sms-a wyniesie tylko 3,99 +VAT. Numer zostanie podany na stronie SIO! Dzięki temu uratujemy nie tylko budżet MEN, ale i państwa. Wyłonieni zaś tą drogą najlepsi z kandydatów będą w wielkim finale walczyć o tytuł najlepszego MEN-a w Polsce i profesjonalny kontrakt w resorcie edukacji. A zatem czekamy na najnowszą edycję programu Voice of MEN.
30 października 2011
Głupota nie boli, choć przynosi wstyd
Podająca się za moją przyjaciółkę dyrektorka działu jednej z wyższych szkół prywatnych, goszcząc u mnie na obiedzie (patrz foto), pochwaliła się, jak manipuluje swoim pracodawcą. Wystarczy mówić mu to, co on chce usłyszeć, a następnie pozyskawszy zaufanie (tu wazeliny żałować nie można, bo i tak zwrócą się wszelkie koszty na nią poniesione), zacząć tak na niego wpływać (a niektóre kobiety to potrafią), by usunąć z tej placówki wszystkie osoby, które są od niej i jej bliskich mądrzejsze. Głupota nie boli, ale jak ją inni widzą, rozpoznają, a wszyscy dookoła się z niej śmieją, to wstyd. Nie może przecież być tak, że co coś zrobi, to jest źle, ma miejsce kolejna wpadka. Jak naraża firmę na straty, to trzeba znaleźć kozła ofiarnego wśród pracowników, byle tylko samej ocalić własną skórę.
Wprawdzie i tak niewiele chwyta z tego, jak jest postrzegana przez innych, ale najważniejsze jest dla niej wzmocnić swoją pozycję, oczyszczając teren z tych, którzy widzą, jak jest pusta i próżna. Tę taktykę wypróbowała już w innej instytucji, tyle tylko, że szybko się na niej poznali i ją z niej wylali. Trafiła kosa na kamień. Tym razem postanowiła, że tak łatwo wyrzucić się nie da. Wystarczy, że będzie miała wpływ na tego, który będzie mógł zniechęcać innych do dalszej współpracy, by sami odeszli ze szkoły. Na rynku jest tyle miernot gotowych do zatrudnienia się poniżej ceny (także osobistej), że nie ma z tym problemu. Gorszy pieniądz zawsze wypiera lepszy.
Sposób stary jak świat sprowadza się do owijania sobie pracodawcy wokół siebie tak, by wydawało mu się, że ma do czynienia z najbliższą i najwierniejsza przyjaciółką. Pracodawca, szczególnie wówczas, kiedy jest zdradzony przez bliską sobie osobę (np. wykładowcę czegoś), gdy ma wyjątkowego pecha, bo jakoś nikt nie chce mu już podać ręki, a w każdym razie nigdy nie wie, czy ktoś nie będzie chciał mu jej urwać, chętnie wynurzy się ze swoich trosk i zmartwień, problemów i skrupułów, a jej tylko o to chodzi. Już ma dostęp do wiedzy, którą może dalej manipulować.
Osaczenie szefa przybiera różne formy, co nie jest trudne, gdy ów szef jest sam, bo porzuciła go kolejna partnerka, czule ściskając się z kimś innym, by ten to zauważył. Zdradzony też zdradza. Koło się zamyka. Najważniejsze jest, by stać się jedynym powiernikiem spraw osobistych, bo dzięki temu można wiele zyskać. Zaprasza się takiego szefa do domu, urządza mu kolacyjki, popija winko, zabiera na różne party i imprezy, byle tylko wiedział, że dzięki niej nie będzie już samotny. Może zadzwonić o każdej porze, nawet w nocy, a ona wsiądzie w służbowy samochód i przyjedzie, by przytulić, pożalić się, wyściskać i dodać otuchy. Trzeba tez pilnować, by nie zdejmować nogi z gazu. Do usunięcia są wszyscy ci, którzy najwięcej i najlepiej pracują. Im więcej i im lepiej, tym dla nich gorzej.
Pracodawca musi być osaczony, by wiedział, że tylko dzięki niej może prowadzić swoją firmę z sukcesem. W końcu im będzie zatrudniał w niej więcej osób miernych, ale wiernych, posłusznych i lojalnych, donosicieli i intrygantów, to tym lepiej przyjdzie mu poczucie, że jest coś wart, że ma jakąś moc. Nie daj Panie Boże, żeby jakiś nauczyciel był niezależny. Owszem, może, ale tylko na takich warunkach, jakie stawia mu pracodawca. Jak ktoś chce mieć wyższą pensję, zachować etat, to musi dać pracodawcy to, co mu się zwróci z zyskiem, nawet, jak traci przy tym twarz. Zawsze można sobie wmówić, że w końcu i tak chodzi tu o kasę, więc można trzymać się w szachu tak długo, jak jest się dla siebie koniecznym. Podstawowa zasada w kontakcie z takim szefem brzmi: to ty masz mu dawać, bo on jest od brania. Jeśli sam przy tej okazji coś zyskasz, to pamiętaj, że w każdej chwili pracodawca może ci to odebrać pod dowolnym pozorem np. że pierwsze słyszy o tym czy o tamtym, albo że stracił do ciebie zaufanie, czyli gadka szmatka wynikająca z prywatnego układu zatrudnienia.
To prawda, że niektórych zatrudniać musi, bo inaczej nie miałby minimum kadrowego. To jest ból. Kasy jest coraz mniej. Studenci zalegają z czesnym. Ściągalność zaległości jest kiepska. Trzeba zatem ratować tę ruinę wizerunkowo. Wkleja się na stronę szkoły dużo zdjęć, opisuje je tak, jakby wydarzyło się w tej szkole nie wiadomo co, i liczy na wciągnięcie w orbitę własnych uzależnień kolejnych frajerów. Może dadzą się nabrać. Może uwierzą, że warto w tym miejscu studiować czy pracować. Od czasu do czasu pracodawca postanawia się odwdzięczyć swoim najwierniejszym służbom. Im wyższy stopień służalstwa, tym odleglejsze miejsce do spędzenia wypoczynku, by nie być widzianym. Tyle tylko, że nie przewidział, że na kanary, do Egiptu lub Grecji wyjeżdżają agenci akademickiej turystyki.
Szkoda, że nie dało się zabrać ze sobą prorektorów czy dziekanów, bo wówczas może byliby bardziej oddani. No tak, ale oni mają jeszcze inne zatrudnienia, ważniejsze. Zabrałoby się ze sobą niektórych profesorów, ale dla nich wyjazd w tamte miejsca i z nim nie jest passe. Oni wolą zarabiać w kraju, nawet na dodatkowych zajęciach czy w innym miejscu pracy. Pracodawca zabiera ze sobą sługusów na tyle daleko, by nie zobaczyli ich studenci. Może na takim wyjeździe knuć dalej swoje intrygi, a towarzyszący mu we wszystkim przyklasną. Ba, może nawet dorzucą jeszcze to czy owo. Po powrocie z narady wojennej szef jednak wezwie na dywanik nie tych, których musi mieć na etacie, ale tych do możliwej wymiany. A wspomniana dyrektorka zaciera ręce z radości, bo już ma na oku innych, którzy oddadzą się pracy bez reszty. Czyż nie o to tu chodzi – zapytała z filuternym uśmieszkiem - by ktoś pracował za nią, dla niej i na nią? Niech studenci zatem za to płacą. Coś za coś, czyli nic za nic. Wierność za wierność, zdrada za zdradę.
29 października 2011
Student żebrak, ale pan
często żyje ponad stan
ale chociaż wie że żyje, co zarobi to prze...
(…)
Student żebrak ale pan, jest to taki dziwny stan
ni to plebs jest ni to szlachta
rodem ze wsi, żyje w miastach
kto ich stworzył, kto to wie?
Studentowi nie jest źle
Tak śpiewał w PRL Andrzej Rosiewicz. Czy dzisiaj ten studencki stan się zmienił? Tak, gdyż do studentów – żebraków doszli jeszcze założyciele wyższych szkół prywatnych. Żebrzą gdzie tylko się da, by wydusić środki finansowe na swoje pseudoakademickie oferty kształcenia i oświecania narodu pod szyldem czegoś, co wiele wspólnego z tym nie ma.
Student nadal jest w jakiejś mierze „żebrakiem”, chociaż uzyskał już środki do walczenia o swoje. Jest Parlament Studencki, który może skutecznie wywrzeć presję na władze uczelni czy resortu nauki i szkolnictwa wyższego, by respektowane było prawo lub możliwa była jego zmiana. Cóż z tego, że zostały zmienione zasady stypendialne, jak w większości wyższych szkół prywatnych nadal nie są one albo ustalone, a jeśli są, to nie są wypłacane. Nawet te największe niepubliczne szkoły, które uzyskały środki na tzw. zamawiane przez MNiSW kierunki studiów nie wypłacają stypendiów. Dlaczego? Czy nie są w stanie wykonać tego zadania, nie zadbały o to, nikt nie ma na to czasu? Ci, którzy za to odpowiadają, pobierają pensje z czesnego studiujących, ale już w drugą stronę ta troska nie przejawia się w szczególnej aktywności. Zapewne, jak zaczną się bariery w płaceniu czesnego za studia, to władze szkoły obudzą się „z ręką w nocniku”, że nie ma już studiujących.
Wielkimi ogłoszeniami w toku rekrutacji kuszono kandydatów, by podjęli studia w danej szkole, ale już nie zapisano wielkimi literami, że atrakcyjnych stypendiów nie starczy dla wszystkich. No cóż, studenci sami są sobie winni. Mogli czytać ze zrozumieniem.
Podobnie, jak ci, którzy zgłosili się na tzw. uniwersytet trzeciego wieku, inaczej też określany mianem akademii seniora czy 60-latka. Z akademią niewiele ma to wspólnego, skoro prowadzącymi zajęcia są osoby z wykształceniem II stopnia, magisterskim. Czyżby liczono na to, że seniorzy, emeryci zrezygnują ze swoich emerytur, przekwalifikują się dzięki tym „pseudoakademiom” i pójdą do pracy? No tak, ale i tu działa magia symboli. Jak ktoś przez całe swoje dorosłe i zawodowe życie nie mógł studiować, to niech teraz ma chociaż tego namiastkę w postaci „indeksu”, „dyplomu” i uśmiechów. Chodzi tu przecież tylko i wyłącznie o to, by płacił ze swojej skromnej emerytury za to, że może być dowartościowany przez tych, którzy o swoją akademicką wartość zatroszczyć się nie potrafili, nie chcieli lub nie mogą. Im też to dobrze służy. Zawsze mogą poczuć się w roli nauczycieli „akademickich”, choć nimi de facto nie są, bo pierwszym naukowym stopniem akademickim jest doktor. Tak więc żeruje się na naiwnych, spragnionych, ufających, niespełnionych pod szyldem szkoły wyższej.
No i wreszcie kusząca oferta studiów, na które można być rekrutowanym non stop w niektórych wyższych szkołach prywatnych (ciekawe, co o tym sądzi Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego?). Chyba, że chodzi tu o przeciąganie studiujących z jednych szkół prywatnych do drugich? Tu poziom żebractwa przyjmuje ciekawą formę. Zawsze można łamać regulaminy studiowania, statuty, bo przecież i tak ich nikt nie czyta, a Polska Komisja Akredytacyjna jest w tej chwili w stanie reorganizacji, to zapewne jeszcze uda się przez rok wydusić nielegalnie trochę grosza.
Tak więc żebrzą studenci, którzy nie napisali prac licencjackich lub magisterskich w powyższych szkołach, by pozwolono im na dopełnienie tego obowiązku poza terminem obowiązującej sesji egzaminacyjnej. Żebrzą ci studenci ostatniego semestru i roku studiów, którzy mieli pecha, bo opiekunem ich pracy dyplomowej był zatrudniony na godziny nauczyciel akademicki, ale już od października w tej szkole nie pracuje, albo nie przedłużono z nim umowy o dzieło czy umowy zlecenia. Żebrzą, by ktoś zajął się ich losem, przejął opiekę nad ich pracą. Szkoda, że przez ostatnie semestry sami się nie zatroszczyli o siebie,. Bo przecież trudno, by jakikolwiek opiekun napisał za nich pracę magisterską. Nie pozostaną jednak osamotnieni ze swoim dylematem i troską. W końcu potrzebny jest im „papier”, „dyplom jak kwit na węgiel”, a założycielom tych szkół zależy na tym, by ci „studenci” płacili jak najdłużej i jak najwięcej.
Studenci żebrzą, by zajęcia odbywały się zgodnie z planem. Niestety, daremne żale… bo w wyższych szkołach prywatnych rządzą zatrudnieni na tzw. „umowy śmieciowe” nauczyciele z doskoku i nie mają czasu dla swoich studentów. Zresztą, przyjmuje się w ślad za podszeptem właściciela szkoły, że przecież i tak nie wszyscy chodzą na zajęcia, i tak nie wszyscy mają czas na studiowanie, że tu chodzi tylko o to, by stworzyć pozory studiowania i iść im na rękę jak tylko jest to możliwe. To na tę rękę się idzie, odwołując zajęcia, przesuwając je (w nieskończoność), wymieniając prowadzących. A co? A niech tam! Wiadomo przecież, że to jest tylko gra, zabawa w żebraną edukację. Czas zmienić i urealnić tę piosenkę:
Założyciel pewnej szkółki
jest żebrakiem z „wyższej” półki
często żyje ponad stan
chociaż żaden z niego pan.
27 października 2011
Nauka rządzi się wolnością
toteż nie można jej uczciwie uprawiać, jeśli jakakolwiek władza usiłuje ją cenzurować, dostrajać do własnych potrzeb czy oczekiwań. Niestety, jak stwierdziła uczestniczka XXIV Forum Pedagogów we Wrocławiu, jakie zorganizował Instytut Pedagogiki Uniwersytetu Wrocławskiego, kiedy przedstawiła w swoim środowisku oświatowym wyniki badań dotyczących szkolnictwa zawodowego, w czasie dyskusji została zaatakowana przez jednego z wizytatorów kuratorium oświaty. Przejawem krytyki z jego strony nie była wadliwa metodologia badań czy niewłaściwy sposób ich przeprowadzenia. Skądże znowu.
Wizytator - egotyk poczuł się dotknięty "w imieniu szkolnictwa zawodowego", którego - jego zdaniem - nie wolno krytykować publicznie. Jak widać, okazał się zwolennikiem prawdy "zamiatanej pod dywan", byle tylko nikt o niej nie słyszał. O szkole należy mówić i pisać tylko i wyłącznie pozytywnie, chwalić ją i jej nauczycieli, a co najwyżej ganić uczniów i ich rodziców. Skąd jeszcze biorą się takie "dinozaury nadzoru pedagogicznego"? Ciekawie muszą wyglądać raporty takiego wizytatora, który musi w nich zakłamywać rzeczywistość edukacyjną, by wypinać pierś po premie i ordery za "znakomite" osiągnięcia na "jego" terenie.
Pochwała należy się młodej doktor nauk humanistycznych w dyscyplinie pedagogika, że choć została skrytykowana przez starszego i - w jego mniemaniu -ważniejszego społecznie pracownika oświaty, to jednak nie lęka się i prowadzi zarówno dalsze badania, jak i upowszechnia tylko częściowo przecież "negatywny" oraz zdarzeń i procesów edukacyjnych. Warto podążać za swoją pasją i nie oglądać się na tych, którzy z nauką i sposovem prowadzenia badań nie mają nic wspólnego. Nauka rządzi się wolnością. Jak odbiorcy wyników badań są z nich niezadowoleni, to jest to tylko i wyłącznie ich problem. Badacz ma dociekać prawdy o interesującej go rzeczywistości, a nie - jak niektórzy rządzący - ma ją głosić czy sztucznie kreować. Jak władze oświatowe chcą mieć peany na swoją cześć czy podległych sobie placówek edukacyjnych, to niech dalej tworzą sobie fikcję i żyją w poczuciu "dobrze" spełnionego obowiązku. Widać, że wraz z nadchodzącymi chłodami wzrosło zapotrzebowanie na wazelinę.
Subskrybuj:
Posty (Atom)