Minister K. Hall chwali się sukcesem, jakim ponoć stało się wprowadzenie do szkół przedmiotu z zakresu prawa (z etyką nie wyszło, filozofię się eliminuje), ale już nie jest w stanie wyegzekwować od swoich podwładnych, by sami przestrzegali prawa. Zadzwonił do mnie uczeń klasy trzeciej jednego z łódzkich liceów ogólnokształcących, by podzielić się ze mną swoją goryczą na bezprawie i totalne zlekceważenie uczniów oraz ich rodziców przez dyrekcję szkoły. Kiedy podał numer swojej "budy", byłem tym zaskoczony, gdyż od lat placówka ta uchodzi za niezwykle przyjazną uczniom.
No cóż, prawdopodobnie skończyły się neoliberalne postawy humanizacji procesu kształcenia, skoro dyrekcja została zmieszana „z błotem” za skandalicznie niskie wyniki matury z matematyki. Jak władza się zdenerwuje, to pomiata dyrektorami, a ci muszą jakoś odreagować. Tylko dlaczego na Bogu ducha winnym uczniom, skoro od lat pracuje w tej szkole matematyk, który totalnie nie ma kontaktu z uczniami i nie potrafi ich rozmiłować w tej nauce. Jest kiepskim dydaktykiem, ale tacy, jak wiadomo, odwołują się do instrumentu „koziej nóżki”, czyli sypią jedynki, dwójki i mają święty spokój. Niech uczniowie biorą korepetycje. Nie o matematykę jednak tym razem chodzi, choć z tą jest rzeczywiście fatalnie, a przecież jest obowiązkowym przedmiotem maturalnym.
Problem polega na tym, że dyrekcja szkoły wraz z radą pedagogiczną (a tak jest bezwzględnie podporządkowanym i posłusznym jej organem „kolegialnym”, niewiele mającym wspólnego z suwerennością i racjonalnością pedagogiczną podejmowanych tu uchwał) na dwa dni przed rozpoczęciem roku szkolnego zmieniła Statut LO. Niechby go sobie zmieniała, ale dlaczego bez uzgodnienia z samorządem uczniowskim i radą rodziców? To oczywiste. Bo ma ich za NIC. Uczniowie i rodzice, jak ryby, głosu nie mają. Mają się podporządkować dyrekcji i nie pyskować, nie rościć sobie jakichkolwiek pretensji czy cokolwiek opiniować.
Jedno jednak prawo mają. Tym PRAWEM rodziców jest ICH OBOWIĄZEK płacenia na Radę Rodziców (tzw. komitet rodzicielski). Dyrekcja już szacuje, ile w tym roku wpłynie do jej budżetu środków, które rozdysponuje tak, jakby jej się one należały. Tymczasem mówimy o szkole publicznej, a w tej dyrekcji szkoły nie wolno zobowiązywać rodziców do „dawania na tacę”, bo to nie jest Kościół. Zapewne jednak swoimi sposobami wymusi jakieś wpłaty, a część wystraszonych i obawiających się restrykcji w stosunku do własnych dzieci, sypnie groszem na ratowanie dziury budżetowej. OK.
Jaki jest zatem problem w tej szkole? Otóż zmiana Statutu spowodowała, że dyrekcja wprowadziła obowiązkowy sprawdzian dyrektorski, już w październiku, który w klasach humanistycznych będzie dotyczył „historii” i „WOS-u” na poziomie rozszerzonym!
Nikogo nie obchodzi to, że w klasach humanistycznych są uczniowie, którzy wcale nie zamierzają zdawać na maturze historię czy WOS. Do sprawdzianu dyrektorskiego muszą jednak przystąpić wszyscy uczniowie, a w średniej ważonej na koniec semestru ocena z tego sprawdzianu odgrywa istotną rolę. Wychowawcy klas bezceremonialnie poinformowali o tym uczniów, nie przyjmując do wiadomości żadnych protestów, zapytań czy możliwości racjonalnego uzgodnienia zasad przeprowadzenia takiego sprawdzianu.
Po pierwsze, mógłby on dotyczyć tylko tych uczniów (także z klas o profilu biologicznym czy matematycznym), którzy rzeczywiście są zainteresowani tymi przedmiotami na swojej maturze. Grupy zatem mogłyby być heterogeniczne, a nie klasowe. Po drugie, można byłoby uzgodnić realny termin tego sprawdzianu i uczciwy w stosunku do uczniów. Skoro dyrekcja chce organizować takie sprawdziany, to nie powinna o nich informować na miesiąc przed, tylko powinien być okres dostosowawczy do nowego prawa.
Czyżby ci pedagodzy nie znali prawa, w świetle którego, nie powinno ono obowiązywać wstecz? Ciekaw jestem, czy sami zgodziliby się na nowe regulacje z ich obowiązywaniem od października? Niechby zatem to prawo obowiązywało, ale uczniów tegorocznych klas II, a nie III.
Po trzecie wreszcie, niech uczniowie uświadomią sobie, że jak nie powołają w tym liceum rady szkoły, to nie będą mieli żadnych możliwości racjonalnego egzekwowania kultury pedagogicznej od swoich nauczycieli i dyrekcji szkoły.
Tymczasem dzisiaj prasa informuje o kolejnej dyrektorce zespołu Szkolno-Przedszkolnego, która w piątek, zamiast lekcji, kazała wszystkim klasom udać się do rejonowego kościoła, by tam wyspowiadały się na nowy rok szkolny. Pięknie, niechby tak było, tylko powinna mieć na to zgodę wszystkich rodziców, a jeśli nie, to należało zrobić wszystko, by dzieci niewierzące mogły bezkonfliktowo i poczucia dyskryminacji udać się do swoich domów. Jak rodzice zapytali dyrektorkę, dlaczego nie przewidziała kościoła 1 września, po rozpoczęciu roku szkolnego, to stwierdziła, że "1 września ksiądz nie miał czasu". Tej dyrektorce przydałby się czas na refleksję nad sobą.
05 września 2011
03 września 2011
Zdarza się, że w szkołach prywatnych, ale i w urzędach, firmach kierują nami psychopaci
Jak informują o wynikach swoich badań wśród biznesmenów kanadyjscy naukowcy, coraz więcej jest w zarządzających firmami osób o zaburzeniach psychopatycznych. Ich otoczenie tego nie dostrzega, gdyż ich sposób zachowania się w otoczeniu, gdzie wiedzą, że są obserwowani, oceniani lub w którym zależy im na wyłudzeniu od innych określonych dla siebie i firmy korzyści, jest trudny do rozpoznania. Dr Paul Babiak i prof. Bob Hare University of British Columbia w Kanadzie opracowali kwestionariusz wykrywający ludzi o osobowościach psychopatycznych. W internecie rozgorzała interesująca na ten temat dyskusja, chociaż wyniki badań znane są już od prawie dwóch lat. W związku z tym jednak, że w także w polskim szkolnictwie powszechnym i wyższym mamy coraz więcej dowodów na to, że powoływane przez niektórych założycieli szkoły, w tym szczególnie wyższe, są traktowane przede wszystkim jako biznes, a nie jako instytucje mające spełniać akademickie i edukacyjne funkcje.
Kiedy uruchamiają w nich studia na kierunkach nauk społecznych czy humanistycznych, bo te nie wymagają od nich wielkich nakładów finansowych, to nie są rozpoznawalni jako ci, którzy jedynie pozorują zainteresowanie kształceniem kadr czy prowadzeniem badań naukowych. Nawet, gdy te ostatnie mają w nich miejsce, to głównie po to, by zarabiać na tak zwanych kosztach pośrednich. Zmuszają zatem nauczycieli akademickich, by ci występowali z wnioskami do ministerstw czy urzędów marszałkowskich o dotacje na badania naukowe, diagnozy czy formy edukacji, ale do ich obsługi zatrudniają niekompetentnych pracowników. Ważne, by byli swoi, mierni, ale wierni. Nie jest to istotne, bo przecież za wnioskiem kryje się szyld szkoły i nikt nie sprawdza, jakie są rzeczywiste kompetencje tych osób, które dane granty czy projekty będą realizować.
Co to jednak ma wspólnego z psychopatią? Warunki rywalizacji na rynku o zdobywanie środków na własny biznes szkolny czy akademicki u niektórych zarządzających w połączeniu z ich psychopatycznymi zaburzeniami sprawiają, że stają się dla swoich podwładnych niepohamowanymi i nieuleczalnymi drapieżnikami, a ich przemoc jest zaplanowana, celowa i pozbawiona emocji. Ich bezuczuciowość - jak piszą naukowcy kanadyjscy - odzwierciedla oderwany, pozbawiony strachu stan i prawdopodobnie stan dysocjacji, ujawniając niski poziom autonomicznego systemu nerwowego oraz brak lęku. Trudno powiedzieć, co ich motywuje – może potrzeba kontrolowania i dominacji – ponieważ historia ich życia zawiera zazwyczaj jedynie krótkotrwałe i chaotyczne związki z innymi ludźmi (przeważnie związane z zaplanowanym użyciem przemocy). (...) Mają oni skłonność do imponowania, wywyższania się i nienasyconego apetytu, a także do sadyzmu. Nieustraszoność jest prawdopodobnie archetypową (rdzenną) cechą (hipoteza niskiego poziomu lęku).
Trudno jest z takimi osobami współpracować, gdyż ich słowa nie mają dla nich takiego samego znaczenia, jak dla nas. To, co obiecują dzisiaj, jutro lub za godzinę może już nie mieć żadnego znaczenia. Są w stanie wmawiać nam, że niczego takiego nie mówili. Kiedy musimy podejmować znaczące decyzje w takiej firmie, to wpadamy w pułapkę takiego zwierzchnika, gdyż na podstawie jego uprzednich deklaracji czy zobowiązań sami podejmujemy istotne działania, by po krótkim czasie być zmuszonym do ich zmiany lub odwołania, gdyż psychopatyczny zwierzchnik już zmienił zdanie lub nie chce pamiętać, co obiecał. Cleckley nazywa taki e zachowanie „semantyczną afazją”.
Niektórzy psychopaci są ryzykantami, nawet mówią nam, jak bardzo się o nas i o szkołę martwią. Zdarza im się, że mają skłonność do poczucia winy, co może nas zmylić, gdyż sugeruje ich zachowanie, że nie są „w pełni psychopatyczni“. Oni jednak nie są w stanie szczerze współpracować z osobami, którym muszą powierzyć funkcje kierownicze. Powołują ich, chociaż tego nie chcą, ale jak firma się rozrasta, to nie są w stanie wszystkiego ogarnąć. Kierownicy (np. wicedyrektor, dyrektor, dziekan, kierownik katedry lub instytutu, prorektor czy nawet rektor), zatem mają przydzielone funkcje, ale każdy ich ruch jest ograniczony nastrojem zwierzchnika, który gra według własnych reguł i ich nie ujawnia. One odsłaniają się z czasem, kiedy taki funkcyjny jest już w pułapce zatrudnienia (często przez dodatkowe zatrudnienie jego partnera czy partnerki, przez zachęcenie go do wzięcia kredytów), gdyż w pewnym momencie może już nie mieć wyjścia.
Szefowie psychopaci ujawniają stany swojego niezrównoważenia, kiedy wpadają nagle w furię czy dostają szału, bo na skutek ich decyzji (co sami zresztą wypierają) dochodzi w szkole do kryzysów, odchodzą z niej najlepsi pracownicy lub nie chcą zatrudniać się w niej ci, na których by im zależało. Fama w otoczeniu szybko się rozchodzi. Kto musi z nimi pracować, musi też to przeżyć, wytrwać tak długo, jak tylko się da. Niektórzy cynicznie rozpoznając słabość takiego szefa, wykorzystują go, omamiając, donosząc, włączając się posłusznie w jego intrygi. Szkoła - niezależnie od tego, czy jest podstawowa, gimnazjalna, ponadgimnazjalna czy wyższa - zaczyna tętnić patologicznymi zjawiskami. W takich firmach dochodzi do wynaturzeń w relacjach międzyludzkich, gdyż sam szef może mieć silnym popęd seksualny, na skutek albo swoich niepohamowanych pragnień (stąd często dochodzi do mobbingu na tym tle), albo nieudanego żcyia osobistego.
Są też szefowie placówek, postrzegani przez nauczycieli czy pracowników administracji, jako osoby czarujące, pociągające, ale także kłamcy, bowiem wykorzystują swoje talenty w tym zakresie do osiągania korzyści manipulując innymi osobami. Przeważnie szybko mówią i posiadają prawie demoniczną zdolność przekonywania innych, by wyzbyli się wszystkiego, co posiadają, nawet własnego życia. Wtrącają się zatem w każdy niemalże obszar prywatności swoich podwładnych, by wypowiadać się i rozstrzygać o tym, z kim mają się kontaktować, przyjaźnić, a z kim nie, co powinni robić w swoim czasie wolnym, gdzie i z kim spędzać wakacje (najlepiej z szefem, bo wówczas może od nich wydobyć jeszcze wiele innych informacji i dalej nimi manipulować), na co wydawać pieniądze i dlaczego nie powinni być roszczeniowi, np. upominać się o podwyżkę płac. To jest zakazany obszar do rozmów z psychopatycznym szefem, gdyż tylko on decyduje, komu i ile się należy. Pracownik staje się jego "więźniem" tak długo, jak jemu jest przydatny do realizacji własnych celów.
Szef-psychopata ma w szkole-firmie swoje sympatie i antypatie oraz pociąg do przyjemności czerpanej z towarzystwa innych ludzi. Jak wykazują analizy kanadyjskich naukowców, jest on całkowicie egocentryczny i ocenia innych wyłącznie pod kątem tego, na ile wzmacniają jego zadowolenie czy status. Dlatego wydzwania do swoich pracowników po godzinach pracy, często wieczorami, zaprasza ich do siebie, uzależnia ich przywileje od swoich emocji, które oni mają mu zaspokajać.
Takie osoby mają nawet czarującą powierzchowność i często wywołują dobre wrażenie, jakby posiadały szlachetne zalety. Mają tendencję do bycia układnymi, zaangażowanymi, czarującymi, pociągającymi i płynnie mówią. Niektóre są mocno nadęte, o wysokim poczuciu własnej wartości, pewne siebie, zawzięte, zarozumiałe, przez co postrzegane są jako bufony. Psychopaci są ludźmi aroganckimi, wierzącymi, że są wyższymi istotami ludzkimi. Lubią zresztą chwalić się tym, co czynią na rzecz innych, choć czynią to kosztem innych, a więc swoich współpracowników. Łatwo zdobywają przyjaciół, ale ci nie dostrzegają, że są manipulowani i wykorzystywani do tego, by w razie trudności szefa pomogli mu wyjść z opałów. Wielu psychopatów uwielbia być podziwianymi i rozkoszować się pochlebstwami innych. Pracownicy to wiedzą, dlatego od tego zaczynają swój kontakt z takim szefem.
Zdaniem Cleckleya psychopatów cechuje między innymi:
* Niesolidność, ignorowanie zobowiązań, brak poczucia odpowiedzialności w sprawach zarówno małej, jak i dużej wagi
* Nieprawdomówność i nieszczerość,która prowadzi w formie skrajnej do tego, że są zwodniczy, oszukańczy, podstępni, niegodziwi, manipulujący i nieuczciwi.
* Antyspołeczne zachowania, które są niedostatecznie umotywowane i słabo zaplanowane, jakby wynikające z niezrozumiałej porywczości
* Słabość osądów i nieumiejętność uczenia się z przeszłych doświadczeń
* nieprzyjmowanie odpowiedzialności za własne działania
* Patologiczny egocentryzm. Całkowite skoncentrowanie na sobie, niezdolność do prawdziwej miłości i przywiązania
* Brak prawdziwego wglądu, niezdolność spojrzenia na siebie oczami innych
* Brak wdzięczności za okazane szczególne względy, serdeczność i zaufanie
* Dziwaczne i ekscentryczne zachowania po spożyciu alkoholu i nie tylko – wulgarność, opryskliwość, gwałtowne zmiany nastroju, wybryki
* nadmierna potrzeba stymulacji czymś nowym, poruszającym, ekscytującym
* Bezosobowe, prymitywne i słabo zintegrowane życie seksualne, przymuszania innych współpracowników do aktywności seksualnej
* niezdolność prowadzenia zorganizowanego życia, za wyjątkiem życia prowadzącego do klęski.
* naruszanie warunków pracy i płacy
itp.
Nie ma się co dziwić, że takie osoby prowadzą też do klęski firmy, którymi zarządzają. Każdy z doradzających im szybko zauważa, że nie mają żadnego znaczenia racjonalne argumenty, gdyż źródłem kryzysu jest osoba szefa. W szkolnictwie wyższym jego współpracownicy, jak pijawki wysysają, ile się tylko da, gdyż wiedzą, że to wszystko jest tylko grą, bez szans wprawdzie na powodzenie, ale za to na doraźne korzyści dla siebie. Tracą na tym uczniowie, studenci, pracownicy, ale nie oni tu są istotni. Rynek pracowników będzie weryfikował ich dalsze losy, a więc także szkół, którymi zarządzają. "Miało być lepiej, a jest jak zawsze"? Tylko zmieniają się ci, którzy jeszcze na coś liczą...
(http://quantumfuture.net/pl/psychopath_2.html; http://www.rp.pl/artykul/711504.html)
Kiedy uruchamiają w nich studia na kierunkach nauk społecznych czy humanistycznych, bo te nie wymagają od nich wielkich nakładów finansowych, to nie są rozpoznawalni jako ci, którzy jedynie pozorują zainteresowanie kształceniem kadr czy prowadzeniem badań naukowych. Nawet, gdy te ostatnie mają w nich miejsce, to głównie po to, by zarabiać na tak zwanych kosztach pośrednich. Zmuszają zatem nauczycieli akademickich, by ci występowali z wnioskami do ministerstw czy urzędów marszałkowskich o dotacje na badania naukowe, diagnozy czy formy edukacji, ale do ich obsługi zatrudniają niekompetentnych pracowników. Ważne, by byli swoi, mierni, ale wierni. Nie jest to istotne, bo przecież za wnioskiem kryje się szyld szkoły i nikt nie sprawdza, jakie są rzeczywiste kompetencje tych osób, które dane granty czy projekty będą realizować.
Co to jednak ma wspólnego z psychopatią? Warunki rywalizacji na rynku o zdobywanie środków na własny biznes szkolny czy akademicki u niektórych zarządzających w połączeniu z ich psychopatycznymi zaburzeniami sprawiają, że stają się dla swoich podwładnych niepohamowanymi i nieuleczalnymi drapieżnikami, a ich przemoc jest zaplanowana, celowa i pozbawiona emocji. Ich bezuczuciowość - jak piszą naukowcy kanadyjscy - odzwierciedla oderwany, pozbawiony strachu stan i prawdopodobnie stan dysocjacji, ujawniając niski poziom autonomicznego systemu nerwowego oraz brak lęku. Trudno powiedzieć, co ich motywuje – może potrzeba kontrolowania i dominacji – ponieważ historia ich życia zawiera zazwyczaj jedynie krótkotrwałe i chaotyczne związki z innymi ludźmi (przeważnie związane z zaplanowanym użyciem przemocy). (...) Mają oni skłonność do imponowania, wywyższania się i nienasyconego apetytu, a także do sadyzmu. Nieustraszoność jest prawdopodobnie archetypową (rdzenną) cechą (hipoteza niskiego poziomu lęku).
Trudno jest z takimi osobami współpracować, gdyż ich słowa nie mają dla nich takiego samego znaczenia, jak dla nas. To, co obiecują dzisiaj, jutro lub za godzinę może już nie mieć żadnego znaczenia. Są w stanie wmawiać nam, że niczego takiego nie mówili. Kiedy musimy podejmować znaczące decyzje w takiej firmie, to wpadamy w pułapkę takiego zwierzchnika, gdyż na podstawie jego uprzednich deklaracji czy zobowiązań sami podejmujemy istotne działania, by po krótkim czasie być zmuszonym do ich zmiany lub odwołania, gdyż psychopatyczny zwierzchnik już zmienił zdanie lub nie chce pamiętać, co obiecał. Cleckley nazywa taki e zachowanie „semantyczną afazją”.
Niektórzy psychopaci są ryzykantami, nawet mówią nam, jak bardzo się o nas i o szkołę martwią. Zdarza im się, że mają skłonność do poczucia winy, co może nas zmylić, gdyż sugeruje ich zachowanie, że nie są „w pełni psychopatyczni“. Oni jednak nie są w stanie szczerze współpracować z osobami, którym muszą powierzyć funkcje kierownicze. Powołują ich, chociaż tego nie chcą, ale jak firma się rozrasta, to nie są w stanie wszystkiego ogarnąć. Kierownicy (np. wicedyrektor, dyrektor, dziekan, kierownik katedry lub instytutu, prorektor czy nawet rektor), zatem mają przydzielone funkcje, ale każdy ich ruch jest ograniczony nastrojem zwierzchnika, który gra według własnych reguł i ich nie ujawnia. One odsłaniają się z czasem, kiedy taki funkcyjny jest już w pułapce zatrudnienia (często przez dodatkowe zatrudnienie jego partnera czy partnerki, przez zachęcenie go do wzięcia kredytów), gdyż w pewnym momencie może już nie mieć wyjścia.
Szefowie psychopaci ujawniają stany swojego niezrównoważenia, kiedy wpadają nagle w furię czy dostają szału, bo na skutek ich decyzji (co sami zresztą wypierają) dochodzi w szkole do kryzysów, odchodzą z niej najlepsi pracownicy lub nie chcą zatrudniać się w niej ci, na których by im zależało. Fama w otoczeniu szybko się rozchodzi. Kto musi z nimi pracować, musi też to przeżyć, wytrwać tak długo, jak tylko się da. Niektórzy cynicznie rozpoznając słabość takiego szefa, wykorzystują go, omamiając, donosząc, włączając się posłusznie w jego intrygi. Szkoła - niezależnie od tego, czy jest podstawowa, gimnazjalna, ponadgimnazjalna czy wyższa - zaczyna tętnić patologicznymi zjawiskami. W takich firmach dochodzi do wynaturzeń w relacjach międzyludzkich, gdyż sam szef może mieć silnym popęd seksualny, na skutek albo swoich niepohamowanych pragnień (stąd często dochodzi do mobbingu na tym tle), albo nieudanego żcyia osobistego.
Są też szefowie placówek, postrzegani przez nauczycieli czy pracowników administracji, jako osoby czarujące, pociągające, ale także kłamcy, bowiem wykorzystują swoje talenty w tym zakresie do osiągania korzyści manipulując innymi osobami. Przeważnie szybko mówią i posiadają prawie demoniczną zdolność przekonywania innych, by wyzbyli się wszystkiego, co posiadają, nawet własnego życia. Wtrącają się zatem w każdy niemalże obszar prywatności swoich podwładnych, by wypowiadać się i rozstrzygać o tym, z kim mają się kontaktować, przyjaźnić, a z kim nie, co powinni robić w swoim czasie wolnym, gdzie i z kim spędzać wakacje (najlepiej z szefem, bo wówczas może od nich wydobyć jeszcze wiele innych informacji i dalej nimi manipulować), na co wydawać pieniądze i dlaczego nie powinni być roszczeniowi, np. upominać się o podwyżkę płac. To jest zakazany obszar do rozmów z psychopatycznym szefem, gdyż tylko on decyduje, komu i ile się należy. Pracownik staje się jego "więźniem" tak długo, jak jemu jest przydatny do realizacji własnych celów.
Szef-psychopata ma w szkole-firmie swoje sympatie i antypatie oraz pociąg do przyjemności czerpanej z towarzystwa innych ludzi. Jak wykazują analizy kanadyjskich naukowców, jest on całkowicie egocentryczny i ocenia innych wyłącznie pod kątem tego, na ile wzmacniają jego zadowolenie czy status. Dlatego wydzwania do swoich pracowników po godzinach pracy, często wieczorami, zaprasza ich do siebie, uzależnia ich przywileje od swoich emocji, które oni mają mu zaspokajać.
Takie osoby mają nawet czarującą powierzchowność i często wywołują dobre wrażenie, jakby posiadały szlachetne zalety. Mają tendencję do bycia układnymi, zaangażowanymi, czarującymi, pociągającymi i płynnie mówią. Niektóre są mocno nadęte, o wysokim poczuciu własnej wartości, pewne siebie, zawzięte, zarozumiałe, przez co postrzegane są jako bufony. Psychopaci są ludźmi aroganckimi, wierzącymi, że są wyższymi istotami ludzkimi. Lubią zresztą chwalić się tym, co czynią na rzecz innych, choć czynią to kosztem innych, a więc swoich współpracowników. Łatwo zdobywają przyjaciół, ale ci nie dostrzegają, że są manipulowani i wykorzystywani do tego, by w razie trudności szefa pomogli mu wyjść z opałów. Wielu psychopatów uwielbia być podziwianymi i rozkoszować się pochlebstwami innych. Pracownicy to wiedzą, dlatego od tego zaczynają swój kontakt z takim szefem.
Zdaniem Cleckleya psychopatów cechuje między innymi:
* Niesolidność, ignorowanie zobowiązań, brak poczucia odpowiedzialności w sprawach zarówno małej, jak i dużej wagi
* Nieprawdomówność i nieszczerość,która prowadzi w formie skrajnej do tego, że są zwodniczy, oszukańczy, podstępni, niegodziwi, manipulujący i nieuczciwi.
* Antyspołeczne zachowania, które są niedostatecznie umotywowane i słabo zaplanowane, jakby wynikające z niezrozumiałej porywczości
* Słabość osądów i nieumiejętność uczenia się z przeszłych doświadczeń
* nieprzyjmowanie odpowiedzialności za własne działania
* Patologiczny egocentryzm. Całkowite skoncentrowanie na sobie, niezdolność do prawdziwej miłości i przywiązania
* Brak prawdziwego wglądu, niezdolność spojrzenia na siebie oczami innych
* Brak wdzięczności za okazane szczególne względy, serdeczność i zaufanie
* Dziwaczne i ekscentryczne zachowania po spożyciu alkoholu i nie tylko – wulgarność, opryskliwość, gwałtowne zmiany nastroju, wybryki
* nadmierna potrzeba stymulacji czymś nowym, poruszającym, ekscytującym
* Bezosobowe, prymitywne i słabo zintegrowane życie seksualne, przymuszania innych współpracowników do aktywności seksualnej
* niezdolność prowadzenia zorganizowanego życia, za wyjątkiem życia prowadzącego do klęski.
* naruszanie warunków pracy i płacy
itp.
Nie ma się co dziwić, że takie osoby prowadzą też do klęski firmy, którymi zarządzają. Każdy z doradzających im szybko zauważa, że nie mają żadnego znaczenia racjonalne argumenty, gdyż źródłem kryzysu jest osoba szefa. W szkolnictwie wyższym jego współpracownicy, jak pijawki wysysają, ile się tylko da, gdyż wiedzą, że to wszystko jest tylko grą, bez szans wprawdzie na powodzenie, ale za to na doraźne korzyści dla siebie. Tracą na tym uczniowie, studenci, pracownicy, ale nie oni tu są istotni. Rynek pracowników będzie weryfikował ich dalsze losy, a więc także szkół, którymi zarządzają. "Miało być lepiej, a jest jak zawsze"? Tylko zmieniają się ci, którzy jeszcze na coś liczą...
(http://quantumfuture.net/pl/psychopath_2.html; http://www.rp.pl/artykul/711504.html)
02 września 2011
Powody matematycznego analfabetyzmu
Cieszę się, że niektórzy Czytelnicy mojego bloga dzielą się swoimi przemyśleniami, wród których odnajduję niezwykle aktualne i ważne kwestie pedagogiczne. Pan
Witold Szwajkowski odnosi się w swojej korespondencji do problemu źródeł matematycznego analfabetyzmu naszych uczniów, proponując zarazem praktyczne
rozwiązanie, które mogłoby wywołać dyskusję. Zastanawia się nad tym, czy jego sposób rozwiązywania tego problemu można zaliczyć do edukacji alternatywnej, ale słusznie stwioerdza, że obecna edukacja matematyczna wymaga jakiejś sensownej alternatywy.
Pisze w tej kwestii m.in.:
Trzeba zacząć od próby zmiany nastawienia dzieci do matematyki. Dziecko żyjące w środowisku ludzi nie rozumiejących matematyki szybko dowiaduje się, albo wyczuwa, że analfabetyzm matematyczny w społeczeństwie jest standardem, a nie wyjątkiem. Tak jak standardem jest umiejętność jazdy na rowerze, posługiwania się telefonem komórkowym czy komputerem, tak standardem jest brak umiejętności posługiwania się nawet najprostszymi narzędziami i pojęciami matematycznymi. Poczucie to wzmacniane jest przez wypowiedzi wielu osób ze sfery publicznej, często będących dla dziecka autorytetami, które otwarcie przyznają się do matematycznego analfabetyzmu i nie widzą w tym niczego niestosownego.
Osobami takimi są też często, niestety, nauczyciele. (...) W raporcie z badań TEDS-M przeprowadzonych w 2008 r. można przeczytać: „Przedstawione w raporcie wyniki (…) pokazują, że słabością polskiego systemu kształcenia matematycznego jest edukacja wczesnoszkolna. Poziom umiejętności matematycznych przyszłych nauczycieli klas 1-3 w zakresie matematyki i dydaktyki matematyki jest jednym z najniższych spośród wszystkich badanych krajów. Słabe wyniki polskich studentów zdają się wynikać z relatywnie niskiego progu selekcji na studia. Mniej więcej połowa studentów pedagogiki w Polsce to osoby, które w szkole średniej osiągały niskie lub przeciętne wyniki w nauce.”
Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że w wielu przypadkach dzieci wdrażane są do nauki matematyki przez nauczycieli, których umiejętności matematyczne nie wykraczają poza proste liczenie, a z zadaniami tekstowymi z klasy szóstej mogliby już sobie nie poradzić.
Przywrócony na maturze jako obowiązkowy egzamin z matematyki być może zaowocuje dopiero w nowych rocznikach kandydatów na studia nauczycielsko-pedagogiczne, bowiem kształcenie nauczycieli do edukacji elementarnej odbywa się na uniwersytetach, w akademiach i wyższych szkołach państwowych oraz prywatnych na kierunku „pedagogika”. Na rozwijanie wśród przyszłych nauczycieli umiejętności konstruktywistycznego kształcenia dzieci w wieku wczesnoszkolnym jest we wszystkich szkołach wyższych przewidzianych kilkadziesiąt godzin zajęć. To jest zdecydowanie za mało, ale i tak za dużo dla tych, któzy matematyki po prostu nie cierpią, bo jej nie znają i nie rozumieją. Jeśli na domiar złego, ktoś włączy ten proces w edukację zdalną (e-learningową), to będzie nieefektywne, gdyż w tym przypadku konieczne są ćwiczenia, warsztaty dydaktyczne, a nie wykłady czy internetowe wklejanki tekścików.
MEN popełniło poważny błąd godząc się na to, by kształcenie nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej mogło odbywać się w ramach studiów podyplomowych. Niestety, tak nisko ustawione standardy sprawiają, że większość biznesowo zorientowanych założycieli wyższych szkół prywatnych woli prowadzić zajęcia na studiach podyplomowych, niż kierunkowych, i to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że te od szeregu lat nie są w ogóle kontro9lowane przez władze państwowe, ani przez PKA, ani przez MEN czy MNiSW, a po drugie z powodu możliwości niezatrudniania na etatach wykwalifikowanych pedagogów wczesnoszkolnych.
Taniej jest zatrudnić na umowy o dzieło prowadzenia zajęć na studiach podyplomowych nauczycieli, którzy – choć mają praktykę i mogą znakomicie poprowadzić niektóre ćwiczenia czy warsztaty, to jednak nie należą do osób sięgających po najnowszą wiedzę światową z tej dyscypliny, tylko w kółko powtarzają reguły i rozwiązania z lat 60. I 70. XX w. Mamy, niestety, bardzo przestarzały model wspomagania metodycznego nauczycieli wczesnoszkolnych mimo, że akurat w matematyce można w wykorzystać najnowsze zdobycze wiedzy z psychologii uczenia się, neurofizjologii i dydaktyki konstruktywistycznej.
Są w naszym kraju stowarzyszenia na rzecz edukacji matematycznej. W tych jednak najbardziej zaangażowani są nauczyciele matematyki, a nie nauczyciele edukacji wczesnoszkolnej. Ci ostatni korzystają z różnego rodzaju konferencji, debat prowadzonych przez różnego rodzaju fundacje, redakcje czasopism czy Zespół Edukacji Elementarnej przy Komitecie Nauk Pedagogicznych PAN. To jednak za mało. Poza tym do zawodu trafiają także ci, którzy nie uczyli się chętnie matematyki, a na maturze w ostatnich jej dwóch edycjach, uzyskali najniższe noty. Jak ktoś bowiem jest dobrym matematykiem, to wybiera studia politechniczne czy matematyczno-fizyczne i informatyczne w uniwersytetach, a nie pedagogikę kształcenia zintegrowanego na kierunku „pedagogika”.
Witold Szwajkowski odnosi się w swojej korespondencji do problemu źródeł matematycznego analfabetyzmu naszych uczniów, proponując zarazem praktyczne
rozwiązanie, które mogłoby wywołać dyskusję. Zastanawia się nad tym, czy jego sposób rozwiązywania tego problemu można zaliczyć do edukacji alternatywnej, ale słusznie stwioerdza, że obecna edukacja matematyczna wymaga jakiejś sensownej alternatywy.
Pisze w tej kwestii m.in.:
Trzeba zacząć od próby zmiany nastawienia dzieci do matematyki. Dziecko żyjące w środowisku ludzi nie rozumiejących matematyki szybko dowiaduje się, albo wyczuwa, że analfabetyzm matematyczny w społeczeństwie jest standardem, a nie wyjątkiem. Tak jak standardem jest umiejętność jazdy na rowerze, posługiwania się telefonem komórkowym czy komputerem, tak standardem jest brak umiejętności posługiwania się nawet najprostszymi narzędziami i pojęciami matematycznymi. Poczucie to wzmacniane jest przez wypowiedzi wielu osób ze sfery publicznej, często będących dla dziecka autorytetami, które otwarcie przyznają się do matematycznego analfabetyzmu i nie widzą w tym niczego niestosownego.
Osobami takimi są też często, niestety, nauczyciele. (...) W raporcie z badań TEDS-M przeprowadzonych w 2008 r. można przeczytać: „Przedstawione w raporcie wyniki (…) pokazują, że słabością polskiego systemu kształcenia matematycznego jest edukacja wczesnoszkolna. Poziom umiejętności matematycznych przyszłych nauczycieli klas 1-3 w zakresie matematyki i dydaktyki matematyki jest jednym z najniższych spośród wszystkich badanych krajów. Słabe wyniki polskich studentów zdają się wynikać z relatywnie niskiego progu selekcji na studia. Mniej więcej połowa studentów pedagogiki w Polsce to osoby, które w szkole średniej osiągały niskie lub przeciętne wyniki w nauce.”
Z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że w wielu przypadkach dzieci wdrażane są do nauki matematyki przez nauczycieli, których umiejętności matematyczne nie wykraczają poza proste liczenie, a z zadaniami tekstowymi z klasy szóstej mogliby już sobie nie poradzić.
Przywrócony na maturze jako obowiązkowy egzamin z matematyki być może zaowocuje dopiero w nowych rocznikach kandydatów na studia nauczycielsko-pedagogiczne, bowiem kształcenie nauczycieli do edukacji elementarnej odbywa się na uniwersytetach, w akademiach i wyższych szkołach państwowych oraz prywatnych na kierunku „pedagogika”. Na rozwijanie wśród przyszłych nauczycieli umiejętności konstruktywistycznego kształcenia dzieci w wieku wczesnoszkolnym jest we wszystkich szkołach wyższych przewidzianych kilkadziesiąt godzin zajęć. To jest zdecydowanie za mało, ale i tak za dużo dla tych, któzy matematyki po prostu nie cierpią, bo jej nie znają i nie rozumieją. Jeśli na domiar złego, ktoś włączy ten proces w edukację zdalną (e-learningową), to będzie nieefektywne, gdyż w tym przypadku konieczne są ćwiczenia, warsztaty dydaktyczne, a nie wykłady czy internetowe wklejanki tekścików.
MEN popełniło poważny błąd godząc się na to, by kształcenie nauczycieli edukacji wczesnoszkolnej mogło odbywać się w ramach studiów podyplomowych. Niestety, tak nisko ustawione standardy sprawiają, że większość biznesowo zorientowanych założycieli wyższych szkół prywatnych woli prowadzić zajęcia na studiach podyplomowych, niż kierunkowych, i to z dwóch powodów. Po pierwsze dlatego, że te od szeregu lat nie są w ogóle kontro9lowane przez władze państwowe, ani przez PKA, ani przez MEN czy MNiSW, a po drugie z powodu możliwości niezatrudniania na etatach wykwalifikowanych pedagogów wczesnoszkolnych.
Taniej jest zatrudnić na umowy o dzieło prowadzenia zajęć na studiach podyplomowych nauczycieli, którzy – choć mają praktykę i mogą znakomicie poprowadzić niektóre ćwiczenia czy warsztaty, to jednak nie należą do osób sięgających po najnowszą wiedzę światową z tej dyscypliny, tylko w kółko powtarzają reguły i rozwiązania z lat 60. I 70. XX w. Mamy, niestety, bardzo przestarzały model wspomagania metodycznego nauczycieli wczesnoszkolnych mimo, że akurat w matematyce można w wykorzystać najnowsze zdobycze wiedzy z psychologii uczenia się, neurofizjologii i dydaktyki konstruktywistycznej.
Są w naszym kraju stowarzyszenia na rzecz edukacji matematycznej. W tych jednak najbardziej zaangażowani są nauczyciele matematyki, a nie nauczyciele edukacji wczesnoszkolnej. Ci ostatni korzystają z różnego rodzaju konferencji, debat prowadzonych przez różnego rodzaju fundacje, redakcje czasopism czy Zespół Edukacji Elementarnej przy Komitecie Nauk Pedagogicznych PAN. To jednak za mało. Poza tym do zawodu trafiają także ci, którzy nie uczyli się chętnie matematyki, a na maturze w ostatnich jej dwóch edycjach, uzyskali najniższe noty. Jak ktoś bowiem jest dobrym matematykiem, to wybiera studia politechniczne czy matematyczno-fizyczne i informatyczne w uniwersytetach, a nie pedagogikę kształcenia zintegrowanego na kierunku „pedagogika”.
01 września 2011
Rozgrywanie karty wyborczej sześciolatkami
nie jest dobrym pomysłem, gdyż debata na ten akurat temat jest uważnie śledzona przez opinię publiczną, a ta nie lubi, jak się ją wystawia do wiatru. W przeddzień inauguracji roku szkolnego 2011/2012 w relacji z konferencji prasowej MEN dziennikarze „Wiadomości TVP” poinformowali opinię publiczną, że już do 84% szkół uczęszczają dzieci sześcioletnie. Nie obyło się rzecz jasna bez wypowiedzi na ten temat Katarzyny Hall: "Do 84 proc. szkół podstawowych uczęszczają dzieci sześcioletnie, które uczą się w klasach pierwszych lub w tak zwanych zerówkach - poinformowała minister edukacji Katarzyna Hall w środę w Sejmie.
http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja)
To ciekawy zabieg public relation, bowiem takie dane zlewają się w potoku informacji z przeświadczeniem, że 84% dzieci sześcioletnich uczęszcza do szkół podstawowych. W rzeczywistości liczba ta wynosi ok. 17%. Nie jest zapewne nieprawdą to, że 84% szkół ma w swoich pierwszych klasach po 2-3 sześciolatków. Tak było zapewne i przed 5 laty. Tyle tylko,że nie jest to równoznaczne z tym, że w 84% szkół są klasy z 6-latkami. Tylko uważni obserwatorzy sceny politycznej wiedzą, że od kilku miesięcy, tak MEN, jak i władze samorządowe - a więc organy prowadzące szkoły, informowały o zupełnie innym poziomie nasycenia szkół dziećmi w tym wieku od 1 września 2011. Ministerstwo edukacji szacowało, że do szkół trafi w sumie 25% sześciolatków. Jest to niewątpliwie więcej, niż w roku ubiegłym (9%), ale jakże mało w stosunku do hucznych zapowiedzi o przygotowaniu systemu szkolnego do kształcenia małych dzieci.
Minister K. Hall zapowiada, że jej "reforma" będzie kontynuowana, a więc od niej nie odstąpi. O ile polityków Platformy Obywatelskiej interesują wyniki sondażowe dotyczące ich popularności, o tyle zupełnie nie obchodzi ich to, co na ten temat sądzą Polacy, co sądza rodzice 6-latków! MEN idzie w zaparte, a każdego, kto sądzi inaczej, odsądza od czci i wiary. Wspierają resort - potoczni psycholodzy, którzy chyba sami nie mają dzieci i nie studiowali w naszym kraju pedagogiki wczesnoszkolnej, komentarzami w stylu: Dzieciństwo jest przez rodziców uznawane za beztroskie i pełne zabawy. Dlatego chcą odroczyć swoim dzieciom wszystkie obowiązki, a szkoła niewątpliwie takim obowiązkiem jest. Tak więc rządzący nie przejmuja się tym, że w świetle sondażu TNS OBOP: 72 proc. badanych uważa, że szkoły nie są dobrze przygotowane na ich przyjęcie. Przeciwnego zdania jest tylko 13 proc. ankietowanych. 69 proc. respondentów twierdzi, że nie tylko szkoła, ale też dzieci w tym wieku nie są jeszcze gotowe do nauki. (http://www.rp.pl/artykul/111604,710122-Sondaz-TNS-OBOP-Szesciolatki-do-szkoly--.html)
Trzeba zatem dalej straszyć obywateli, rodziców tym, że ich dzieci z roczników 2005 i 2006 czekają trudności nie tylko w przyszłym roku szkolnym, skoro w klasach zamiast 380 tys. będzie blisko 700 tys. uczniów, ale także podczas ich późniejszych starań (po ukończeniu edukacji podstawowej) o miejsce w gimnazjum, jak i w szkołach ponadgimnazjalnych, a potem na studiach stacjonarnych w uczelniach publicznych.
Największą liczbę sześciolatków wśród pierwszoklasistów odnotowano w województwie mazowieckim i pomorskim. Natomiast najmniejszą w województwach lubuskim i opolskim. Ciekawe, jakie są tego powody?
http://www.portalsamorzadowy.pl/edukacja)
To ciekawy zabieg public relation, bowiem takie dane zlewają się w potoku informacji z przeświadczeniem, że 84% dzieci sześcioletnich uczęszcza do szkół podstawowych. W rzeczywistości liczba ta wynosi ok. 17%. Nie jest zapewne nieprawdą to, że 84% szkół ma w swoich pierwszych klasach po 2-3 sześciolatków. Tak było zapewne i przed 5 laty. Tyle tylko,że nie jest to równoznaczne z tym, że w 84% szkół są klasy z 6-latkami. Tylko uważni obserwatorzy sceny politycznej wiedzą, że od kilku miesięcy, tak MEN, jak i władze samorządowe - a więc organy prowadzące szkoły, informowały o zupełnie innym poziomie nasycenia szkół dziećmi w tym wieku od 1 września 2011. Ministerstwo edukacji szacowało, że do szkół trafi w sumie 25% sześciolatków. Jest to niewątpliwie więcej, niż w roku ubiegłym (9%), ale jakże mało w stosunku do hucznych zapowiedzi o przygotowaniu systemu szkolnego do kształcenia małych dzieci.
Minister K. Hall zapowiada, że jej "reforma" będzie kontynuowana, a więc od niej nie odstąpi. O ile polityków Platformy Obywatelskiej interesują wyniki sondażowe dotyczące ich popularności, o tyle zupełnie nie obchodzi ich to, co na ten temat sądzą Polacy, co sądza rodzice 6-latków! MEN idzie w zaparte, a każdego, kto sądzi inaczej, odsądza od czci i wiary. Wspierają resort - potoczni psycholodzy, którzy chyba sami nie mają dzieci i nie studiowali w naszym kraju pedagogiki wczesnoszkolnej, komentarzami w stylu: Dzieciństwo jest przez rodziców uznawane za beztroskie i pełne zabawy. Dlatego chcą odroczyć swoim dzieciom wszystkie obowiązki, a szkoła niewątpliwie takim obowiązkiem jest. Tak więc rządzący nie przejmuja się tym, że w świetle sondażu TNS OBOP: 72 proc. badanych uważa, że szkoły nie są dobrze przygotowane na ich przyjęcie. Przeciwnego zdania jest tylko 13 proc. ankietowanych. 69 proc. respondentów twierdzi, że nie tylko szkoła, ale też dzieci w tym wieku nie są jeszcze gotowe do nauki. (http://www.rp.pl/artykul/111604,710122-Sondaz-TNS-OBOP-Szesciolatki-do-szkoly--.html)
Trzeba zatem dalej straszyć obywateli, rodziców tym, że ich dzieci z roczników 2005 i 2006 czekają trudności nie tylko w przyszłym roku szkolnym, skoro w klasach zamiast 380 tys. będzie blisko 700 tys. uczniów, ale także podczas ich późniejszych starań (po ukończeniu edukacji podstawowej) o miejsce w gimnazjum, jak i w szkołach ponadgimnazjalnych, a potem na studiach stacjonarnych w uczelniach publicznych.
Największą liczbę sześciolatków wśród pierwszoklasistów odnotowano w województwie mazowieckim i pomorskim. Natomiast najmniejszą w województwach lubuskim i opolskim. Ciekawe, jakie są tego powody?
31 sierpnia 2011
Sześciolatek musi
Zaskakująca jest dla mnie (opublikowana w dzisiejszej Rzeczpospolitej) wypowiedż Grzegorza Żurawskiego - rzecznika kandydującej do Sejmu minister edukacji - na temat obaw rodziców, którzy zapisali swoje dziecko do I klasy w szkole podstawowej, a już przewidują, że może ono mieć w niej różnego rodzaju problemy, niezawinione zresztą przez siebie. Dziennikarze zapytali MEN o możliwości wycofania dziecka ze szkoły, jeśli jego dalszy pobyt w niej, ze względu na problemy np. adaptacyjne, wymagałby powrotu do macierzystej grupy przedszkolnej czy do klasy zerowej w przedszkolu publicznym. Okazuje się bowiem, że wbrew temu, co zapowiadała i nadal upowszechnia minister Katarzyna Hall, wiele szkół deklarujących gotowość przyjęcia do siebie sześciolatków, nie tylko nie spełnia podstawowych standardów, ale wręcz zagraża właściwej realizacji programu kształcenia i naruszeniu zdrowia psychicznego dzieci. Być może w okręgu wyborczym, w którym startować będzie do Sejmu minister edukacji, wszystkie szkoły zapewniły godne warunki sześciolatkom, ale wyjątek nie stanowi reguły.
Zdaniem rzecznika MEN sześciolatek, który będzie miał problemy jest na szkołę skazany lub na zerówkę w przedszkolu. Jeżeli jednak rodzicom nie uda się znaleźć wolnego miejsca w zerówce, ich dziecko będzie musiało dalej uczęszczać do pierwszej klasy. Nawet jeśli sobie w niej nie radzi. Można pogratulować podejścia ministerstwa do deklarowanej troski o nasze dzieci. Zdaje się, że obowiązuje tu ta sama zasada, co w polityce obecnej koalicji. Jak minister nie nadaje się do niczego, to i tak musi pozostać na swoim stanowisku. Jak się okazuje nawet, a może w szczególności, jeśli sobie nie radzi na swoim stanowisku.
Jak się uczyć, to przez wrzucenie na głęboką wodę.
Zdaniem rzecznika MEN sześciolatek, który będzie miał problemy jest na szkołę skazany lub na zerówkę w przedszkolu. Jeżeli jednak rodzicom nie uda się znaleźć wolnego miejsca w zerówce, ich dziecko będzie musiało dalej uczęszczać do pierwszej klasy. Nawet jeśli sobie w niej nie radzi. Można pogratulować podejścia ministerstwa do deklarowanej troski o nasze dzieci. Zdaje się, że obowiązuje tu ta sama zasada, co w polityce obecnej koalicji. Jak minister nie nadaje się do niczego, to i tak musi pozostać na swoim stanowisku. Jak się okazuje nawet, a może w szczególności, jeśli sobie nie radzi na swoim stanowisku.
Jak się uczyć, to przez wrzucenie na głęboką wodę.
29 sierpnia 2011
Minister Katarzyna Hall liderem wyścigu wyborczego do kolejnego rządu
Wreszcie ruszył wyścig niepokoju. Wśród biorących w nim udział ponad 100 drużyn politycznych, każdy z zawodników marzy o wejściu do Parlamentu. Wielu myśli o tym, jak znaleźć się w przyszłym rządzie. Do obsadzenia są w każdej konkurencji trzy medalowe miejsca: pierwsze, przysługuje ministrowi, drugie - jego zastępcy, wiceministrowi, a trzecie podsekretarzowi stanu bez teki. Już w każdym resorcie szykowane są nowe podia dla zwycięzców. Być może niektórzy na nie powrócą. Tego jeszcze nie wiemy, gdyż wyścig dopiero się zaczął.
Mamy już za sobą pierwsze dwie premie górskie. Obie zakończone fiaskiem, gdyż na szczycie zmagań o polską edukację w następnej kadencji nie zjawili się wszyscy zawodnicy. Niektórzy mieli problemy kondycyjne, jakieś kłopoty z kolanem, u innych wykryto stosowanie środków dopingowych (to zdaje się, że zespół Palikota usiłował wyprzedzać za pomocą wibratora, wkładanego innym w szprychy). Innym konkurentom ktoś wsadził słomę do butów, więc nie mogli pokonać terenów wiejskich. Oj,..,to bardzo ciężki wyścig, trudny, pełen zaskakujących wydarzeń, nagle pojawiających się przeszkód terenowych i klimatycznych. Nie każdy może poradzić sobie z narzuconym przez reprezentantów władzy tempem.
Do tego jeszcze dochodzą konflikty wewnątrz zespołów. Już kłócą się o miejsce na liście płac. Trwają transfery najlepszych zawodników. Trenerzy drużyn pomagają swoim zawodnikom, jak mogą. Jeżdżą razem z nimi i udzielają wywiadów, tłumacząc słabszą formę niektórych lub popełnione błędy. Biorą je na swój karb, na braki w wyszkoleniu, ale cóż, jest kryzys, trzeba było zaciskać pasa. Zawodnicy zasługują na więcej! Trener drużyny SLD jednak wyrzucił jednego zawodnika, bo ten ośmielił się skrytykować zaproponowany przez niego skład. Jak można zwracać się do trenera słowami: "Grzesiu, czy ciebie kompletnie porąbało?!". No to go wyrąbał, a zespół jedzie bez Włodzimierza.
Tłumy kibicujących klakierów wzdłuż trasy wyścigu zachęcają do dalszego w nim udziału, oklaskują, wiwatują na cześć swoich ulubieńców. W końcu niektórzy są już przyzwyczajeni do stosowania wazeliny, więc w razie awarii sprzętu swojego zawodnika, są gotowi do jego nasmarowania. Wielu z nich godzinami czeka na świeżym powietrzu w nadziei na lepsze, na zmiany, na swojego idola, wychodząc mu na przeciw, by zostać dostrzeżonym. Niektórzy już załapali się na rozdawane przez łódzkiego zawodnika - posła PO Jarosław Stolarczyk tablety, ale nie wiedzą, do czego one służą. Pewnie miał zbyt obciążony rower, stąd postanowił pozbyć się tabletów, by już teraz zapowiedzieć swoją walkę o zastąpienie szkolnych tablic tabletami. Niektórzy już się cieszą, bo przy takim zamówieniu, to spadną ich rynkowe ceny lub wzrosną koszty edukacji. Niewątpliwie, taki ofiarodawca jest zagrożeniem dla obecnej minister edukacji, bo ona niczego nie rozdaje, tylko raczej zabiera (chociażby 6 latków do szkół). Zarząd krajowy tego klubu kręci nosem, ma z tym zawodnikiem kłopotek. Niepotrzebnie wyrwał się do przodu, chociaż jest dopiero na dwudziestym miejscu.
Organizatorzy poszczególnych klubów politycznych zadbali o plakaty, ulotki, proporczyki, gadżety. Nie wszystkie drużyny mogły skorzystać ze środków budżetowych. Te dla uprzywilejowanych też były rozdzielone zgodnie z liczbą punktów uzyskanych w poprzednim Tour de Parlament 2007. Są tacy, co odpowiadają za polewanie zmęczonych wodą, żeby lepiej kręcili lub nie gadali głupot, bo tylko osłabiają całą drużynę.
Każda z drużyn ma swoich faworytów lub faworytki. Niestety, w czasie pierwszego etapu wyścigu prof. Waśko albo pomylił trasę, albo zepsuł mu się sprzęt, toteż czekając na dalsze wskazówki i serwis techniczny, stracił trudny do odrobienia czas. Być może jeszcze dołączy do peletonu. Podobnego pecha miał Janusz Palikot, który jechał na kole innych zawodników, usiłując wyprzedzić Janusza Korwina - Mikke, ale ten nie dał mu się, zostawiając go daleko w tyle i jadąc swoją drogą konserwatywno-liberalną. Hasłem tego, jakże niezmordowanego zawodnika - jest przecież "Najwyższy czas", a na tym etapie wcale nie był nim zainteresowany. Przyjechał na start, ale na trasie, po dostrzeżeniu Palikota, pojechał swoją drogą. Niestety, to już nie ten wiek, nie te siły. Trochę przeszkadza różniący się od innych zawodników, a przy tym niewygodny, strój. Zamiast krótkiej koszulki i spodenek, założył garnitur i muchę, ale ta wcale nie pomaga mu w zwiększeniu tempa jazdy, choć trzepoce skrzydłami jak może.
Zagapili się na starcie zawodnicy PSL. Okazało się, że nagrywali hymn zwycięzców, a przecież ich trener Waldemar Pawlak mówił, by nie krakali i wiosłowali. Zawodnicy zatem stracili czas, bo wsiedli wprawdzie na rowery, ale - wodne, a tymi nie da się jechać po autostradach ministra Grabarczyka. Na szczęście szybko się zorientowali, że nie o takie rowery tu chodziło. Zmienili sprzęt na dożynkowo-wyścigowy i nadrabiają już pierwsze straty. Pomaga im w tym refren hymnu: "Bo człowiek najważniejszy jest!" Jadą zatem za konkurentami, wśród których na czoło wysunęli się platformersi. Wiadomo.
W końcu przez cztery lata to w PO intensywnie trenowali i jest tego efekt. Dzisiaj, została zdobyta pierwsza premia górska w "Rzeczpospolitej", potwierdzająca, że są zawodnicy, których marzeniem jest polityczne szczytowanie. Marzenia się spełniają, jeśli tylko dobrze pedałujemy, równomiernie rozkładając siły i mając wysoką motywację oraz poparcie kibiców, fanów.
Koszulkę lidera wyścigu założyła po premii górskiej - Katarzyna Hall, która jako pierwsza, dojechała na szczyt (śmiałości), by zakomunikować, że nadal chce być ministrem edukacji narodowej. Nie odda żółtej koszulki lidera. W końcu, nie po to w ministerstwie opracowano standardy dla nowego typu nauczycielskiego zaangażowania, jakim miałby być lider oświaty. Zwyciężczyni dzisiejszej premii jest matematykiem z wykształcenia, więc potrafi liczyć. Boją się tego jej konkurenci, gdyż z umiejętnościami filozoficznymi czy językoznawczymi daleko się nie zajedzie, a w każdym razie będzie się jechać wolniej. Wyścig jednak trwa. Zawodnicy jadą i nie rezygnują z dalszej walki. Być może będą musieli zmienić taktykę i zamiast rozdawać kibicującym im na trasie jabłka, pobierać odpowiednie płyny, korzystać z masaży i dobrych rad swoich trenerów. Muszą zatem śledzić ich kolejne konferencje prasowe i korzystać z uwag, które są konieczne do zdobycia ostatecznego zwycięstwa.
http://www.rp.pl/artykul/107684,708342-Chce-znow-byc-w-rzadzie.html?p=1<
Mamy już za sobą pierwsze dwie premie górskie. Obie zakończone fiaskiem, gdyż na szczycie zmagań o polską edukację w następnej kadencji nie zjawili się wszyscy zawodnicy. Niektórzy mieli problemy kondycyjne, jakieś kłopoty z kolanem, u innych wykryto stosowanie środków dopingowych (to zdaje się, że zespół Palikota usiłował wyprzedzać za pomocą wibratora, wkładanego innym w szprychy). Innym konkurentom ktoś wsadził słomę do butów, więc nie mogli pokonać terenów wiejskich. Oj,..,to bardzo ciężki wyścig, trudny, pełen zaskakujących wydarzeń, nagle pojawiających się przeszkód terenowych i klimatycznych. Nie każdy może poradzić sobie z narzuconym przez reprezentantów władzy tempem.
Do tego jeszcze dochodzą konflikty wewnątrz zespołów. Już kłócą się o miejsce na liście płac. Trwają transfery najlepszych zawodników. Trenerzy drużyn pomagają swoim zawodnikom, jak mogą. Jeżdżą razem z nimi i udzielają wywiadów, tłumacząc słabszą formę niektórych lub popełnione błędy. Biorą je na swój karb, na braki w wyszkoleniu, ale cóż, jest kryzys, trzeba było zaciskać pasa. Zawodnicy zasługują na więcej! Trener drużyny SLD jednak wyrzucił jednego zawodnika, bo ten ośmielił się skrytykować zaproponowany przez niego skład. Jak można zwracać się do trenera słowami: "Grzesiu, czy ciebie kompletnie porąbało?!". No to go wyrąbał, a zespół jedzie bez Włodzimierza.
Tłumy kibicujących klakierów wzdłuż trasy wyścigu zachęcają do dalszego w nim udziału, oklaskują, wiwatują na cześć swoich ulubieńców. W końcu niektórzy są już przyzwyczajeni do stosowania wazeliny, więc w razie awarii sprzętu swojego zawodnika, są gotowi do jego nasmarowania. Wielu z nich godzinami czeka na świeżym powietrzu w nadziei na lepsze, na zmiany, na swojego idola, wychodząc mu na przeciw, by zostać dostrzeżonym. Niektórzy już załapali się na rozdawane przez łódzkiego zawodnika - posła PO Jarosław Stolarczyk tablety, ale nie wiedzą, do czego one służą. Pewnie miał zbyt obciążony rower, stąd postanowił pozbyć się tabletów, by już teraz zapowiedzieć swoją walkę o zastąpienie szkolnych tablic tabletami. Niektórzy już się cieszą, bo przy takim zamówieniu, to spadną ich rynkowe ceny lub wzrosną koszty edukacji. Niewątpliwie, taki ofiarodawca jest zagrożeniem dla obecnej minister edukacji, bo ona niczego nie rozdaje, tylko raczej zabiera (chociażby 6 latków do szkół). Zarząd krajowy tego klubu kręci nosem, ma z tym zawodnikiem kłopotek. Niepotrzebnie wyrwał się do przodu, chociaż jest dopiero na dwudziestym miejscu.
Organizatorzy poszczególnych klubów politycznych zadbali o plakaty, ulotki, proporczyki, gadżety. Nie wszystkie drużyny mogły skorzystać ze środków budżetowych. Te dla uprzywilejowanych też były rozdzielone zgodnie z liczbą punktów uzyskanych w poprzednim Tour de Parlament 2007. Są tacy, co odpowiadają za polewanie zmęczonych wodą, żeby lepiej kręcili lub nie gadali głupot, bo tylko osłabiają całą drużynę.
Każda z drużyn ma swoich faworytów lub faworytki. Niestety, w czasie pierwszego etapu wyścigu prof. Waśko albo pomylił trasę, albo zepsuł mu się sprzęt, toteż czekając na dalsze wskazówki i serwis techniczny, stracił trudny do odrobienia czas. Być może jeszcze dołączy do peletonu. Podobnego pecha miał Janusz Palikot, który jechał na kole innych zawodników, usiłując wyprzedzić Janusza Korwina - Mikke, ale ten nie dał mu się, zostawiając go daleko w tyle i jadąc swoją drogą konserwatywno-liberalną. Hasłem tego, jakże niezmordowanego zawodnika - jest przecież "Najwyższy czas", a na tym etapie wcale nie był nim zainteresowany. Przyjechał na start, ale na trasie, po dostrzeżeniu Palikota, pojechał swoją drogą. Niestety, to już nie ten wiek, nie te siły. Trochę przeszkadza różniący się od innych zawodników, a przy tym niewygodny, strój. Zamiast krótkiej koszulki i spodenek, założył garnitur i muchę, ale ta wcale nie pomaga mu w zwiększeniu tempa jazdy, choć trzepoce skrzydłami jak może.
Zagapili się na starcie zawodnicy PSL. Okazało się, że nagrywali hymn zwycięzców, a przecież ich trener Waldemar Pawlak mówił, by nie krakali i wiosłowali. Zawodnicy zatem stracili czas, bo wsiedli wprawdzie na rowery, ale - wodne, a tymi nie da się jechać po autostradach ministra Grabarczyka. Na szczęście szybko się zorientowali, że nie o takie rowery tu chodziło. Zmienili sprzęt na dożynkowo-wyścigowy i nadrabiają już pierwsze straty. Pomaga im w tym refren hymnu: "Bo człowiek najważniejszy jest!" Jadą zatem za konkurentami, wśród których na czoło wysunęli się platformersi. Wiadomo.
W końcu przez cztery lata to w PO intensywnie trenowali i jest tego efekt. Dzisiaj, została zdobyta pierwsza premia górska w "Rzeczpospolitej", potwierdzająca, że są zawodnicy, których marzeniem jest polityczne szczytowanie. Marzenia się spełniają, jeśli tylko dobrze pedałujemy, równomiernie rozkładając siły i mając wysoką motywację oraz poparcie kibiców, fanów.
Koszulkę lidera wyścigu założyła po premii górskiej - Katarzyna Hall, która jako pierwsza, dojechała na szczyt (śmiałości), by zakomunikować, że nadal chce być ministrem edukacji narodowej. Nie odda żółtej koszulki lidera. W końcu, nie po to w ministerstwie opracowano standardy dla nowego typu nauczycielskiego zaangażowania, jakim miałby być lider oświaty. Zwyciężczyni dzisiejszej premii jest matematykiem z wykształcenia, więc potrafi liczyć. Boją się tego jej konkurenci, gdyż z umiejętnościami filozoficznymi czy językoznawczymi daleko się nie zajedzie, a w każdym razie będzie się jechać wolniej. Wyścig jednak trwa. Zawodnicy jadą i nie rezygnują z dalszej walki. Być może będą musieli zmienić taktykę i zamiast rozdawać kibicującym im na trasie jabłka, pobierać odpowiednie płyny, korzystać z masaży i dobrych rad swoich trenerów. Muszą zatem śledzić ich kolejne konferencje prasowe i korzystać z uwag, które są konieczne do zdobycia ostatecznego zwycięstwa.
http://www.rp.pl/artykul/107684,708342-Chce-znow-byc-w-rzadzie.html?p=1<
26 sierpnia 2011
Dlaczego nie doczekaliśmy się i nie doczekamy debaty o edukacji?
Nie dlatego, że zaproszenie Jarosława Kaczyńskiego – Prezesa Prawa i Sprawiedliwości skierowane było tylko i wyłącznie do Komitetu Wyborczego Platformy Obywatelskiej, choć nie ulega wątpliwość, że jest to jeden z istotnych powodów. Jeśli wszystkie dzieci są nasze, a więc i sfera kształcenia oraz wychowywania młodych pokoleń powinna być ponadpartyjna, wykraczając poza zantagonizowane ze sobą dwa środowiska polityczne.
W gruncie rzeczy, jeśli chciano dzisiaj jedynie „przesłuchać” panią minister edukacji narodowej Katarzynę Hall, to pojawia się pytanie, dlaczego nie też wiceministra usytuowanego w tym resorcie z ramienia koalicyjnego PSL? Dlaczego nie zaproszono do udziału w tej debacie nie tylko obecnych w Sejmie przedstawicieli sił politycznych, ale i tych pozaparlamentarnych, które stworzyły przecież i zarejestrowały już swoje komitety wyborcze? Czyżby one nie miały nic do powiedzenia na temat edukacji? Dzieci i młodzież nie są własnością państwa, nie są własnością skupionych w Parlamencie sił politycznych, nie są też własnością jakichkolwiek związków wyznaniowych czy Kościołów, choć one czy ich rodzice w jakiś sposób są z nimi powiązane?
Premier D. Tusk skorzystał z kolejnej formuły demagogicznej ucieczki od odpowiedzialności za to, by obywatele – wyborcy uzyskali dostęp do informacji na temat rzeczywistego stanu polskiej edukacji (bo taką diagnozą nie jest to, co było przedstawione na czerwcowym tzw. I Kongresie Polskiej Edukacji) oraz planowanych w związku z kolejną zmianą formacyjną w przyszłej kadencji Sejmu zmian czy kontynuacji. Nie dowiemy się, jak postrzegają role oświaty i wychowania kandydaci innych komitetów wyborczych, bo nikt się z nimi nie liczy.
Usiłuje się podzielić polskie społeczeństwo na „białych” i „czarnych”, na „swoich” i „obcych”, na „godnych” i „niegodnych”, na „lepszych” i „gorszych”. Czyni to także ten, który jeszcze cztery lata temu na kontestowaniu takiego stanowiska, zdobył władzę w Sejmie i utworzył koalicyjny rząd. Już zmieniły się standardy politycznej przyzwoitości, czy może jednak liczy się na podtrzymanie temperatury pseudokonfliktu i pseduoantagonizmów, by wykluczać jednych, a doceniać innych?
Przyznam szczerze, że sposób prowadzenia walki politycznej z włączaniem w nią problematyki oświatowej dobitnie wskazuje na to, jak nieodpowiedzialni są politycy, jak lekceważą obywateli, jak usiłują ich zmanipulować, przekupić, kolonizować, by zrealizować swoje partykularne interesy. System oświatowy znowu będzie ofiarą tych polaryzujących scenę walk, znowu przez najbliższe miesiące zostaną wyhamowane niektóre, a pożyteczne dla dzieci i młodzieży działania, skoro nie wiadomo, co wydarzy się po wyborach.
A co ma się wydarzyć z oświatą i w oświacie? Tego nie wiemy i nie dowiemy się. Możemy jakoś mieć na to wpływ, oddając swój głos na tych, którzy klarownie i jednoznacznie określają swój stosunek do edukacji, jej najważniejszych podmiotów – dzieci i młodzieży, nauczycieli i wychowawców, rodziców, pracowników administracji i doradztwa psychologiczno-pedagogicznego. Znowu jesteśmy skazani na „propagandową papkę”, slogany, pustosłowie w czasie różnych wieców, spotkań, w spotach i na plakatach. Jedni będą chwalić się tym, co już zainwestowali w oświatę, a inni, dlaczego jest to dla niej złe, jedno będą mówili o sukcesach, chociaż nie swoich, a inni o ich negatywnych skutkach i zagrożeniach.
Polskiej oświacie potrzebna jest debata ponadpartyjna, choć z udziałem wszystkich zainteresowanych nią sił politycznych, komitetów wyborczych. Konieczna jest, jak określa to wybitny filozof Jűrgen Habermas - komunikacja wolna od zakłóceń, gdyż tylko ona stanowi warunek sine qua non emancypacji człowieka, a więc jego prawa i możliwości do samostanowienia o tym, na kogo ma głosować. Habermas postuluje idealną sytuację mowy sprowadzającą się do takiej organizacji procesów wymiany argumentów i podejmowania decyzji, która zapewniałaby symetryczny podział szans i faktyczną równość w zakresie wyboru i dokonywania wszystkich aktów mowy. Chodzi tu o pełną wymienialność ról dialogowych w dyskursie oraz o doprowadzenie partnerów interakcji społecznych do porozumienia (konsensusu). Chyba, że znowu chcemy zgodzić się na to, by kolejni zwycięzcy w tych wyborach podzielili środowisko oświatowe na „swoje” i niszczyli „obcych”.
Przedmiotem dyskursu mogą być albo problematyczne rozwiązania (tu jest konieczny dyskurs teoretyczny), albo problematyczne normy (tego dotyczy dyskurs praktyczny). Idealna sytuacja komunikacyjna, przybierająca postać mowy argumentacyjnej musi spełniać następujące warunki roszczeniowe:
• prawomocność roszczenia do prawdy, która polegałaby na tym, że wszyscy potencjalni uczestnicy dyskursu będą mieli równe szanse otwarcia i jego kontynuacji. Wszystkie strony komunikacji będą dążyć do prawdy (rozumianej w duchu klasycznej teorii prawdy) i będą wrażliwe na racjonalne argumenty. Przyjmą tylko takie sądy, których prawdziwość uważają wspólnie za racjonalnie uzasadnioną;
• prawomocność roszczenia do ważności - polegająca na tym, że rozmówcy uzgadniają ze sobą wartości. Obie strony mają tu równe szanse powoływania się na konstatywy tj. wysuwania i kwestionowania wszystkich twierdzeń, wyjaśnień i interpretacji. Uzgodnienie wartości możliwe jest - zdaniem Habermasa - dopiero w ramach postkonwencjonalnego etapu rozwoju kultury, a z takim mamy już do czynienia;
• prawomocność roszczenia do szczerości - polegająca na tym, że komunikujące się ze sobą strony mają równe szanse powoływania się na reprezentatywy tj. szczerego wyrażania swoich przekonań, intencji i postaw [“twierdzę, że jest tak a tak, i w to wierzę”];
• prawomocność roszczenia słuszności założonych norm, gdzie chodzi o wzajemną zgodę na przedstawiany stosunek do normatywnej bazy przekazu. Obie strony muszą mieć równe szanse wysuwania żądań i roszczeń.
Pamiętajmy, że spełnienie powyższych warunków idealnego dyskursu jest niemożliwe, gdy z jednej strony partnerzy aktów mowy argumentacyjnej mogą świadomie dążyć do zniekształcenia komunikacji, z drugiej zaś strony może okazać się jako obiektywnie trudne uwzględnienie wszystkich roszczeń, ważności. W konsekwencji derywaty dyskursu, w odróżnieniu od idealnego pojecia dyskursu, stawiają nas często przed koniecznością dokonania świadomego wyboru między tymi roszczeniami, które pozostają w konflikcie. Musimy podjąć wówczas decyzję, jakie roszczenia należy zrealizować, a jakie ograniczyć po to, by można było w określony sposób zracjonalizować społeczne praktyki komunikowania się.
Zdaniem Habermasa dyskurs komunikacyjny nie może brać pod uwagę tylko intencji argumentujących podmiotów, ale i racjonalność struktur społecznych, w ramach których ma miejsce proces wymiany argumentów. Trudno jest o uzyskanie porozumienia tam, gdzie struktura społeczna zakłada dychotomiczny podział ról społecznych, na tych, którzy w sprawach publicznych mają prawo mówić i tych, którym wolno jedynie słuchać czy na tych, którzy mogą wydawać polecenia i pouczać innych oraz tych, których jedynym ‘prawem’ jest obowiązek posłuszeństwa. W każdym dojrzałym politycznie społeczeństwie uczestniczące w nim podmioty mają prawo zakwestionować odnoszące się do nich decyzje powołując się m.in. na to, że nie mogły na równych zasadach partycypować w ich tworzeniu, podobnie jak każdy z nas ma prawo zakwestionować kontrakt, do którego zawarcia został zmuszony.
Tak więc, śmieszne i kompromitujące są tłumaczenia Premiera D. Tuska i jego manipulacyjny zabieg, że to on zabrania swoim ministrom uczestniczenia w debatach na temat m.in. edukacji. Nie wiedziałem, że ten Premier może aż tak zniewalać swoich ministrów i czynić ich marionetkami w swoich rękach. Prawdziwa cnota krytyk się nie boi! A tu chyba lęk zakłóca myślenie i świadomość tego, że wszyscy członkowie rządu są dla nas, dla obywateli, a nie dla siebie i swoich interesów. To my ich utrzymujemy ze swoich podatków. Chyba już o tym zapomnieli.
(Dyskursy rozumu: między przemocą i emancypacją. Z recepcji Jürgena Habermasa w Polsce, red. L. Witkowski, Wyd. Adam Marszałek, Toruń 1990; L. Witkowski, Edukacja przez pryzmat teorii społecznej Jürgena Habermasa, Socjologia Wychowania V, Zeszyt 145,Toruń, Acta Universitatis Nicolai Copernici, 1984)
Subskrybuj:
Posty (Atom)