03 marca 2011

Akademicki dairyman, czyli niedocenione ZERO


To taki drugoetatowy cwaniaczek, który potrzebny jest do minimum kadrowego. Najczęściej ma stopień doktora habilitowanego. Kiedy złożył sprawozdanie za lata 2005-2010, jego osiągnięcia okazały się „imponujące”, i to dla niego, rzecz jasna, bo nie dla szkoły, w której „pracuje”. Jedyna rubryka, jaką potrafi i może w nim wypełnić, to liczba zrealizowanych godzin dydaktycznych, choć tak jak inni nauczyciele akademiccy jest zobowiązany do pomnażania dorobku naukowo-badawczego. Tym jednak się nie dzieli, bo przecież musi czymś się wykazać w swoim podstawowym miejscu pracy, jakim jest uniwersytet. Tam wprawdzie nie ma tego dużo, ale zawsze coś. A w drugim miejscu pracy, w wyższej szkole prywatnej, w poszczególnych rubrykach swojego sprawozdania z pracy naukowo-badawczej odnotował, co następuje:

Opracowanie skryptu (autorstwo) - nie, czyli ZERO

Redakcja skryptu - nie, czyli ZERO

Publikacje popularno-naukowe: - nie, czyli ZERO

Opracowanie pomocy dydaktycznych (film dydaktyczny, materiały do kształcenia na odległość itp.) – nie, czyli ZERO

Udział w opracowaniu koncepcji nowego kierunku studiów, specjalności, profilu uzupełniających studiów magisterskich – nie, czyli ZERO

Udział w opracowaniu koncepcji studiów podyplomowych, kursu – nie, czyli ZERO

Opracowanie autorskiego programu przedmiotu mieszczącego się w planie studiów (licencjackich, magisterskich, podyplomowych) – nie, czyli ZERO

Pełnienie obowiązków opiekuna roku, promotora specjalności, koordynatora profilu, kierownika studiów podyplomowych, kursu, opiekuna koła naukowego, - nie, czyli ZERO

Udział w komisjach: rekrutacyjnej, stypendialnej, socjalnej, innych – nie, czyli ZERO

Udział w działaniach promocyjnych Uczelni, - nie, czyli ZERO

Współpraca z instytucjami publicznymi i niepublicznymi w dziedzinie edukacji, kształcenia ustawicznego, badań naukowych – nie, czyli ZERO

Organizacja konferencji oświatowych i /lub naukowych – nie, czyli ZERO

Inne formy współpracy z instytucjami publicznymi i niepublicznymi – nie, czyli ZERO

Inne prace badawcze / udział w realizacji programów badawczych, w tym: programy międzynarodowe i granty MNiSW, władz samorządowych, granty uczelniane, pomysły racjonalizatorskie, ekspertyzy itp. : - nie, czyli ZERO

Wnioski o granty krajowe i zagraniczne złożone do realizacji w okresie sprawozdawczym – nie, czyli ZERO

Opublikowane prace naukowe – nic, czyli ZERO

Opinie dla praktyki oświatowej – akademickiej – nie, czyli ZERO

Wykłady prowadzone na zaproszenie instytucji naukowych i oświatowych w kraju z afiliacją tej uczelni – nie, czyli ZERO

Recenzje wydawnicze – nie, czyli ZERO

Udział w konferencjach naukowych krajowych i zagranicznych z afiliacją tej uczelni – nie, czyli ZERO

Działalność w krajowych i zagranicznych organizacjach naukowych, w komitetach redakcyjnych, radach naukowych, programowych, fundacjach itp. z wskazaniem na afiliację tej uczelni - nie, czyli ZERO

Działalność w redakcjach czasopism naukowych z wskazaniem na afiliację tej uczelni - nie, czyli ZERO

Współpraca zagraniczna w kraju i poza granicami z afiliacją tej uczelni – nie, czyli ZERO

Nagrody i wyróżnienia za działalność dydaktyczno-wychowawczą - stwierdza: „Nie zostałem doceniony”.

Dobrze, że awansował, to znajdą się ci, którzy teraz na niego zapracują. Może w następnym sprawozdaniu będzie miał więcej, niż ZERO.

02 marca 2011

Zarządzanie prywatną szkołą (także wyższą) oraz kształceniem w niej przez budowanie i niszczenie więzi


Warto, jak sądzę podyskutować o tym, co takiego wydarzyło się w polskim szkolnictwie prywatnym, i to nie ma znaczenia, czy dotyczy to szkolnictwa podstawowego, gimnazjalnego, ponadgimnazjalnego czy wyższego, że coraz częściej wstrząsają nim kryzysy i skandale?? Co sprawia, że tylko nieliczne z prowadzonych placówek wpisują się w najwyższe standardy nie tylko kształcenia, ale i budowania kultury organizacyjnej i pedagogicznej?

Jak to jest możliwe, że od ponad dwudziestu lat wstrząsają nami kolejne skandale właśnie w tym sektorze edukacji? Moim zdaniem odpowiedź na to pytanie jest bardzo prosta. Tylko nieliczni właściciele – założyciele tych placówek oświatowych i akademickich czynią edukację i naukę swoim priorytetem, wyróżnikiem jakości, by była ona rozpoznawalna nie dlatego, że jest w niej tanio, łatwo i przyjemnie, że można niejako „kupić” sobie dyplom, załatwić zaliczenie, egzamin, sprawdzian, ale że jest to instytucja, w której dla dobra jej uczniów/studentów stawia się jej kadrze, przede wszystkim nauczycielskiej, ale także tej zarządzającej i administrującej - najwyższe wymagania i oferuje najlepsze warunki pracy, aktywności.

Cóż można powiedzieć o szkole, w której uczeń klasy maturalnej uprawia w czasie „zielonej szkoły” seks ze swoim nauczycielem, a potem go szantażuje, by ten załatwił mu zaliczenia także z innych przedmiotów (i załatwił)? Czy to jest szkoła? Czy to jest nauczyciel? A cóż to za szkoła wyższa, skoro jedyną przyjemnością, jaką czerpią niektórzy studenci z posiadania indeksu i bycia w tym środowisku jest to, że korzystają z ulg, ubezpieczeń i "dają ciała", także nauczycielom akademickim? Nauczycielom? Szkoły wyższe seksualnego sponsoringu? To już dochodzi do tego, że diagnozujący te zjawiska socjolodzy i psycholodzy, a prym wiodą tu badania Jacka Kurzępy, Marty Godzwon, Katarzyny Charkowskiej czy Renaty Gardian (wszystkie publikacje wydane w Impulsie w Krakowie)zaczynają instytucje edukacji określać mianem wyższych szkół prostytucji?

Czy to jest ten kierunek dynamicznego rozwoju polskiej edukacji, który oba resorty zamierzają "wspierać" za wszelką cenę, by podwyższać wskaźniki skolaryzacji i wykształcenia Polaków, bez wnikania w istotę rzeczywiście toczących się w nich procesów i zagrożeń?

Potrzeba przynależności jest instynktowana, tak samo jak potrzeba odrębności. Nic dziwnego, że niektórzy właściciele pseudooświatowego i psuedoakademickiego biznesu wykorzystują je jako narzędzie do manipulacji, które może działać zarówno pozytywnie, jak i negatywnie, dawać dobre, jak i złe rezultaty. Pozytywne i dobre mają służyć manipulatorowi, złe i negatywne zaś będą doświadczane przez tych, którzy jemu się nie podporządkują, nie zaczną grać z nim w te same „fałszywe” karty.

Oto dyrektor-właściciel prywatnej szkoły zatrudnia nauczyciela, obiecuje mu godną płacę, ale zapowiada, że zanim podpisze z nim umowę, musi on przejść okres próbny, musi go sprawdzić. Tan ufa, bo mu nawet do głowy nie przyjdzie, że może być inaczej, skoro po miesiącu pracy otrzymuje przelew pensji lub jaką jego część. Umowa jednak nie jest podpisana, albo tak zostaje sformułowana, by nauczyciel nie zorientował się, że w gruncie rzeczy zabezpieczony jest nie on, ale pracodawca. Poddawany ciągłym zmianom reguł gry wypala się, traci zaufanie i odchodzi, a pracodawcy jest w to graj, bo przez kilka miesięcy opchnął pseudoedukację nauczycielem tanim kosztem. Nauczycielowi nawet nie chce się iść do sądu pracy, bo nawet nie wie, że warto, albo mu się po prostu nie chce.

Nic dziwnego, że w tej prywatnej szkole nauczyciele zmieniają się jak rękawiczki. Kiedy kolejny, nowy nauczyciel przedstawia się swoim uczniom po raz pierwszy mówiąc, czego będzie ich uczył, ci patrzą na niego z politowaniem i mówią – „pani i tak przecież tu długo nie popracuje”. Czy kuratorium oświaty sprawuje nad tymi placówkami nadzór? Bzdura! W papierach wszystko się zgadza.

Moja koleżanka, zatrudniona w jednej z prywatnych szkół wyższych wspomina, jak zabiegający o jej względy właściciel uczelni przyjeżdżał do niej z kwiatami i czekoladkami, jak zapraszał ją na kolacje i sute obiady, jak zabezpieczał taksówki czy transport służbowy, a nawet mamił zakupieniem dla niej mieszkania, byle tylko dała się związać. Dała. Kiedy jednak zaczęła stawiać wymagania związane z przestrzeganiem w tej szkole reguł akademickiej przyzwoitości, kiedy zabierała głos w sprawach merytorycznych, zobowiązujących władze szkoły do przestrzegania prawa, tworzenia studentom właściwych warunków studiowania, skończyły się obiadki, kolacyjki, do szkoły musi dojeżdżać wynajmowaną przez siebie taksówką i niech się cieszy, że jeszcze ma na koncie płacę, bo i ta może ulegać terminowym przesunięciom, czy nawet brakom. Pełniąc w tej szkole funkcję kierowniczą, musi udawać, ze nie wie, nie słyszała, nie rozumie, skoro i tak na nic nie ma wpływu. Jeszcze jest potrzebna do minimum kadrowego, jeszcze ktoś musi podpisywać dokumenty, indeksy czy dzienniczki praktyk, ale zawsze można znaleźć gorszego, który za niższą płacę przy braku wiedzy o mających tu miejsce manipulacjach, zgodzi się wejść na jej miejsce. I wejdzie. Bo biznes musi się opłacać, nie jej, ale pracodawcy. A ona już teraz myśli o tym, jak wyegzekwować w sądzie pracy niewypłacone jej dodatki funkcyjne, obiecany ryczałt za korzystanie z samochodu prywatnego czy dodatki z tytułu opieki nad wypromowanymi magistrami. Już zatrudniła się na wszelki wypadek w innej niepublicznej szkole wyższej, bo przecież ma świadomość, że z tej nie da się wycisnąć ani należnej jej kasy, ani standardów kształcenia, co najwyżej dalej można tracić twarz wpisując się w jej wizerunek.

Pracodawcy tych pseudoszkół uczą się na specjalnie organizowanych dla nich szkoleniach (bo pseudobiznes jest okazją dla innego pseudobiznesu), jak budować i niszczyć więzi w sposób skoordynowany, by manipulować i (wy-)zyskiwać innych. Gregory Hartley i Maryann Karinch piszą:
Oto przegląd sposobów manipulowania budowaniem i niszczeniem więzi:
- Przywiązanie danej osoby do ciebie
- przywiąznie danej osoby do grupy.
- zniszczenie jej więzi z tobą, ale przywiązanie jej do grupy.
- zniszczenie jej więzi z grupą, a przywiązanie jej do ciebie.
-zniszczenie więzi zarówno z tobą, jak i z grupą.

Tak wzmacnia się patologiczny system zarządzania niektórymi prywatnymi szkołami. Etyk - Jacek Filek słusznie stwierdza: Tymczasem nie to jest straszne, że złodziej kradnie, tylko to, że tak zwany „porządny” stanowi jego obstawę. Próbuję zrozumieć lekcję. Pracuję w szkolnictwie wyższym. Czy sprzyjam złu? Czy mam coś wspólnego z owymi aferami? On nie. A inni? A ilu? A gdzie?

(G. Hartley, M. Karinch, Podręcznik manipulacji, Warszawa 2011, s. 175; J. Filek, Życie, Etyka. Inni, Kraków 2010, s. 67)

28 lutego 2011

Uwaga na fałszywe kredencjały (dyplomy) studiów podyplomowych niepublicznych szkół wyższych


Czytelnicy bloga pytają mnie, skąd mają wiedzieć, czy zamieszczona w katalogu, folderze lub na stronie internetowej oferta niepublicznej szkoły wyższej w zakresie nowych czy od lat realizowanych w niej kierunków studiów podyplomowych jest poprawna, a przede wszystkim, czy realizowana zgodnie z prawem? Niestety, zdarza się, że ktoś zapisuje się na wybrany przez siebie, a atrakcyjnie brzmiący kierunek studiów, uczęszcza na zajęcia, płaci za nie, często nawet nie mało, a po otrzymaniu dyplomu może sobie nim co najwyżej wytapetować ścianę w piwnicy. Większość klientów niepublicznych szkół wyższych nie potrafi rozróżniać tego, co jest w ich ofertach prawdziwe, a co fałszywe, co jest zgodne z prawem, a co ordynarnym oszustwem, nadużyciem, które oparte jest na naiwności i niewiedzy osób, nerwowo poszukujących dodatkowych atutów dla przyszłych czy obecnych pracodawców.

Studia podyplomowe są inną niż studia wyższe i studia doktoranckie formą kształcenia przeznaczoną dla osób legitymujących się dyplomem ukończenia studiów wyższych, co oznacza, że nie mogą w nich uczestniczyć osoby, które nie posiadają tytułu zawodowego magistra, licencjata, inżyniera lub im równorzędnego. Niestety,, wiele uczelni wprowadza w błąd swoich klientów tak formułują ofertę, by mogły z niej skorzystać osoby, które studiują w szkołach policealnych, a więc placówkach nie mających uprawnień do wydawania dyplomów odpowiadających wykształceniu wyższemu. Mylny komunikat – pułapka brzmi często tak: studia podyplomowe w niepublicznej wyższej szkole X są adresowane zarówno do świeżo upieczonych absolwentów szkół wyższych, jak i do osób z doświadczeniem zawodowym, którzy chcą podnieść swoje kwalifikacje. Na obecnym rynku pracy wygrywają Ci, którzy mają bogate CV i są zorientowani w aktualnych zagadnieniach. Często przy nowym kierunku studiów podyplomowych ekspnuje się, że są one czymś wyjątkowym - określeniem "Nowość!"

Znacznie poważniejszym zagrożeniem dla uczestników studiów podyplomowych jest fakt naruszenia przez te szkoły art. 8 ust. 6 ustawy z dnia 27 lipca 2005 r. - Prawo o szkolnictwie wyższym (Dz. U. Dz. U. Nr 164, poz. 1365, z poźn. zm.), który wyraźnie zastrzega, że uczelnie mogą prowadzić studia podyplomowe w zakresie związanym z prowadzonymi przez nie kierunkami studiów. W sytuacji, gdy program studiów podyplomowych wykracza poza ten zakres, do prowadzenia studiów podyplomowych konieczne jest uzyskanie zgody ministra właściwego do spraw szkolnictwa wyższego. Zgoda ta jest wydawana po zasięgnięciu opinii Rady Głównej Szkolnictwa Wyższego. Co to oznacza i jak ma w tym wszystkim zorientować się osoba, która chciałaby skorzystać ze studiów na nawet ciekawie nazwanym kierunku studiów, by po ich ukończeniu nie doświadczyć rozczarowania, że jej dyplom jest nieważny mimo posiadania odpowiedniej pieczęci i podpisu rektora?

Po pierwsze, trzeba sprawdzić, czy nazwa oferowanych przez szkołę kierunku studiów podyplomowych znajduje swoje potwierdzenie w nazwie kierunku studiów I i/lub II stopnia, do których prowadzenia szkoła ta uzyskała zgodę Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Jeżeli uczelnia proponuje studia z zakresu pedagogiki specjalnej (oligofrenopedagogiki, surdopedagogiki, tyflopedagogiki, pedagogiki inkluzywnej itd.), dziennikarstwa i komunikacji społecznej, socjologii, psychologii, zarządzania, marketingu, kosmetologii, nauk politycznych, stosunków międzynarodowych, turystyki i krajoznawstwa itd., a sama nie posiada uprawnień do kształcenia na kierunku studiów „pedagogika specjalna”, dziennikarstwo i komunikacja społeczna, socjologia, psychologia, zarządzanie, marketing, kosmetologii, nauki polityczne, turystyka i krajoznawstwo itd. to oferując kształcenie podyplomowe na kierunku odpowiadającym kształceniu w zakresie pedagogiki specjalnej (jednej z jej subdyscyplin) nie tylko oszukuje swoich klientów, ale i narusza prawo.

Wydane przez uczelnię dyplomy są nieważne. Wystarczy, że dyrektor placówki specjalnej sprawdzi w ministerstwie czy nawet na stronie internetowej danej szkoły wyższej, czy posiada ona uprawnienia do prowadzenia studiów wyższych I i/lub II stopnia na danym kierunku, by nie przyjąć do pracy kandydata, który legitymuje się dyplomem ukończenia w niej studiów podyplomowych w tym zakresie. Nic tu płacz i wściekłość nie pomogą. Co najwyżej muszą absolwenci takich studiów zacząć reagować wytaczaniem procesów z powództwa cywilnego szkołom wyższym prowadzącym w tak nieuczciwy sposób studia podyplomowe i żądać stosownego zadośćuczynienia. Procesy w tym zakresie wkrótce się zaczną, gdyż niektóre kancelarie adwokackie już się zorientowały, że tak naciągniętych klientów jest w naszym kraju coraz więcej.

Należy zatem w sekretariacie jednostki takiej szkoły, która prowadzi studia podyplomowe, uzyskać jednoznaczną odpowiedź na pytanie, czy posiada ona prawo do prowadzenia tego typu studiów podyplomowych w sytuacji, gdy nie ma uprawnień do kształcenia wyższego na kierunku studiów I i/lub II stopnia. Osoby za to odpowiedzialne powinny wówczas przedłożyć stosowny dokument z ministerstwa nauki i szkolnictwa wyższego, z którego treści wynika, że szkołą ta uzyskała zgodę resortu na ich prowadzenie. W przeciwnym razie, wysłuchiwanie zapewnień, że właśnie szkołą prowadzi z ministerstwem w tej sprawie korespondencję, albo trwają prace w zakresie uzyskania stosownej zgody, jest niczym innym, jak wpuszczaniem kandydatów na takie studia w przysłowiowe maliny.

O tym, czy oferowany i prowadzony kierunek studiów podyplomowych jest zgodny z kierunkiem studiów wyższych, możemy przekonać się, wchodząc na stronę internetową resortu i porównując nazwę studiów z nazwą wystandaryzowanego kierunku studiów (jest ich 118):
http://www.bip.nauka.gov.pl/bipmein/index.jsp?place=Lead07&news_cat_id=117&news_id=982&layout=1&page=text

Na stronie: http://www.bip.nauka.gov.pl/bipmein/index.jsp?place=Menu02&news_cat_id=77&layout=1&page=0 możemy sprawdzić, czy z przeprowadzonych w szkołach wyższych kontroli nie wynikają zaniedbania czy ewidentne naruszenia prawa w związku z toczącym się w nich kształceniem.

Przykładowo, z treści jednego z takich raportów wynika:
Ustalenia kontroli: na dzień 7 grudnia 2010 r. na uczelni studiowało 205 studentów, w tym 8 studentów studiów stacjonarnych: - na kierunku „Pedagogika” nie był spełniony warunek dotyczący minimum kadrowego określony w rozporządzeniu Ministra Nauki i szkolnictwa wyższego w sprawie warunków, jakie muszą spełnić jednostki organizacyjne uczelni, aby prowadzić studia na określonym kierunku i poziomie kształcenia; W przeszłości prowadzono studia podyplomowe w zakresie: bezpieczeństwo i higiena pracy, edukacja dla bezpieczeństwa, edukacja dla bezpieczeństwa z wychowaniem komunikacyjnym, edukacja dla bezpieczeństwa z pierwszą pomocą przedmedyczną, zarządzanie oświatą, wiedza o kulturze i edukacja medialna, turystyka i rekreacja) niezgodnie z przepisami art.8 ust. 6 i 7 ustawy Prawo o szkolnictwie wyższym,

Dodatkowe informacje uzyskamy też na stronie Państwowej Komisji Akredytacyjnej, która informuje przyszłych, jak i obecnych studentów o zakresie uprawnień, jakimi dysponuje dana szkoła wyższa i na jak długo. Na stronie:

http://www.pka.edu.pl/index.php?page=s_ocenione możemy wpisać nazwę kierunku, typ szkoły, miasto, poziom kształcenia, by uzyskać informację, czy dana szkoła wyższa ma prawo do kształcenia i jak zostało ono ocenione.

Po raz pierwszy w tej właśnie kadencji prac PKA publikowane są na stronie: http://www.pka.edu.pl/index.php?page=raporty pełne raporty z akredytacji kierunków studiów w szkołach publicznych i niepublicznych. Z nich możemy dowiedzieć się, jaka jest ich jakość i czy są w nich spełnione wymogi formalno-prawne.

Inna kwestia, to czy warto korzystać z oferowanej propozycji studiów podyplomowych w szkole wyższej w sytuacji, gdy prowadzi ona studia na odpowiadającym im kierunku, ale tylko studiów I stopnia? W moim przekonaniu, warto być ostrożnym. Oznacza to bowiem, że w owej niepublicznej szkole wyższej zatrudnia się nauczycieli, którzy nie stanowią jej podstawowej kadry akademickiej, tylko są to wykładowcy na drugim etacie (chyba, że są to naukowcy wysokiej klasy) i najczęściej są to osoby spoza tej szkoły, a więc o słabym zobowiązaniu do prowadzenia wysokiej jakości kształcenia.

Jeżeli w danej szkole kształci się w ramach danego kierunku studiów tylko na poziomie I stopnia, czyli licencjackim (inżynierskim), a kadra jest bez znaczącego dorobku naukowego, to znaczy, że nie prowadzi się w ramach danej dyscypliny i kierunku badań naukowych, nie rozwija się wiedzy i nie aktualizuje jej w danym zakresie, gdyż główną rolą tej uczeloni jest przygotowywanie innych do wykonywania zawodu i zarabianie na tym. W przypadku podyplomowych studiów doskonalących może to jeszcze mieć jakąś wartość, ale w przypadku tzw. studiów. kwalifikacyjnych byłbym już bardzo ostrożny.

Należy także zwracać uwagę na to, czy studia podyplomowe prowadzone są mieście, które jest siedzibą niepublicznej szkoły wyższej. Zdarza się niestety tak, że uczelnia znajduje się miejscowości X, a studia podyplomowe prowadzi we współpracy z jakimś ośrodkiem doskonalenia nauczycieli w innym mieście – Y. Jeśli uczelnia nie ma w nim zarejestrowanego wydziału zamiejscowego czy filii, o znaczy, że prowadzone tam kształcenie podyplomowe jest nielegalne.

Warto zatem, po wyborze kierunku studiów podyplomowych i zweryfikowaniu ich prawnego statusu zainteresować się nie tylko atrakcyjnymi hasłami programowymi, w wielu przypadkach zresztą nie znajdującymi pokrycie a realizowanych treściach kształcenia, ale także tym, kto będzie prowadził zajęcia. Nie jest bowiem obojętne to, jakie kwalifikacje mają wykładowcy prowadzący takie studia. Niestety, zdarza się, że organizatorzy usiłują zapewnić o wysokich kwalifikacjach kadry tym, że zatrudniają do prowadzenia zajęć tzw. VIP-y, czyli np. w przypadku studiów podyplomowych związanych z pedagogiką są to pracownicy kuratorium oświaty czy oświatowych władz samorządowych, co może rodzić przekonanie, że skoro prowadzą zajęcia, to potem uznają wartość dyplomu takich studiów. Nic bardziej mylnego. Podobnie jak to, że na kierunkach związanych z z kierunkami medycznymi zatrudnia się pracowników NFZ czy szpitali klinicznych. Co najwyżej może się to w przyszłości przydać do uzyskania fachowej pomocy, jak stracimy zdrowie z powodu nieuznania naszego dyplomu.

25 lutego 2011

Prawo nauczyciela do prawdy subiektywnej


Ćwierć wieku temu wybitny polski historyk wychowania prof. Stefan Wołoszyn został poproszony o wygłoszenie referatu na temat „prawa nauczyciela do prawdy subiektywnej”. Wprawdzie nie miał czasu na przygotowanie się do tego zagadnienia, gdyż pracował nad zupełnie innym dziełem, to jednak zabrał głos w czasie konferencji, mówiąc o tym, jak pojmuje kategorię wolności i odpowiedzialności nauczyciela”.

Nauczyciele, pracujący pod presją nienadążania z realizacją programów szkolnych, poddający się zbyt łatwo naciskowi – i nieraz uciskowi – nadzoru i administracji szkolnej, zbyt bierni wobec trudności społeczno-wychowawczych i organizacyjno-życiowych, bardzo często nie zdają sobie sprawy , że w swoich działaniach stricte nauczycielsko-wychowawczych są właściwie absolutnie wolni, lecz że są równocześnie za rezultaty tych działań w pierwszym rzędzie odpowiedzialni. (…) Być otwartym i podatnym, a zarazem być chronionym i niewrażliwym, odpornym – umiejętność godzenia tych dwóch sprzecznych wymiarów, w jakich przebiega nasze działanie, jest podstawą autonomii, wolności i jednocześnie poczucia odpowiedzialności.

W sporze między humanizmem a autorytaryzmem nie powinno się myśleć o godzeniu tych dwóch sprzecznych stanowisk, poszukiwać dla nich jakiejś harmonii, gdyż w walce między żarłocznym molochem oświatowej biurokracji a jej niemal bezbronną ofiarą, jaką stają się podmioty podległych jej instytucji, nie ma miejsca na jakieś pomiędzy, na „jeszcze się zobaczy”, „poczekajmy”, „przyjrzyjmy się”, „może nie jest aż tak źle”, „być może”. Trzeba opowiedzieć się po jednej lub po drugiej stronie. Niestety, lata totalitaryzmu niewiele nas nauczyły, gdyż nadal wolimy posłuszeństwo, uległość, zamiast dążenie do niezależności, do suwerennego, a profesjonalnego kreowania rzeczywistości. Nasza wolność staje się bezwartościowa, choć to wcale nie musi oznaczać, że rezygnujemy z obrony wartości humanistycznych, z przypominania innym o ich godności, prawach, o tolerancji.

Dlaczego zatem godzimy się na to, by – jak słusznie pisze Dariusz Chętkowski - niemalże wszystko, co ma mieć miejsce w szkole, było nauczycielom narzucane odgórnie. Nie mamy nic do powiedzenia w kluczowych sprawach szkoły, w której pracujemy, jako wychowawcy, pedagodzy i nauczyciele przedmiotu. (…) Nie jesteśmy jedyną szkołą, w której nauczyciele zostali zepchnięci do roli pracowników o bardzo ograniczonej swobodzie podejmowania decyzji. Tak się dzieje w całej Polsce., to obecnie typowy styl zarządzania nauczycielami. Do lamusa odeszły czasy, kiedy rada pedagogiczna decydowała o ważnych sprawach szkoły. Obecnie decyduje tylko i wyłącznie góra, a ta, jeśli jest uprzejma, to w ramach szacunku dl a tradycji zapyta czasem nauczycieli o zdanie. Jednak zdanie rady pedagogicznej ma tylko charakter opinii, nic poza tym.

Dlaczego nauczyciele mają bezmyślnie, bez prawa do krytyki i protestu akceptować to, co z każdym niemalże tygodniem narzuca im centralna władza oświatowa? To, że ma mandat polityczny nie oznacza, że ma mandat społeczny en bloc. Nie wszyscy głosowali na partię, której przedstawiciel zajmuje stanowisko ministra edukacji, więc niech się on nie dziwi, że nie każdy chce tracić szacunek do siebie, do własnego profesjonalizmu tylko dlatego, by realizować odczłowieczające, a doktrynalne instrukcje oświatowego nadzoru. Władza resortu edukacji, która wchodzi na ścieżkę wojenną, bo taką jest jednostronne narzucanie rozwiązań bez uzyskania konsensusu społecznego, uruchamia nierówny pojedynek, który jest destrukcyjny dla najważniejszych podmiotów edukacji, jakimi stają się dzieci i młodzież. To one są ofiarami politycznych sporów i walk o to, w jakim zakresie ich nauczyciele mają bezwzględnie, bezwyjątkowo akceptować rozwiązania sprzeczne z ich kompetencjami.


(Źródła: S. Wołoszyn, Wolność i odpowiedzialność działania nauczycielskiego, Biuletyn PTP, 1985 nr 2, s. 39-40; D. Chętkowski, Nauczycielu, nie decydujesz, Głos Nauczycielski 2011 nr 7, s. 2)

23 lutego 2011

Chcą zlikwidować także moje - XXVIII Liceum Ogólnokształcące


Wydawałoby się, że w wielkim mieście nie pojawi się problem oporu rodziców przeciwko planom zamykania 16 szkół metodą zablokowania naboru i tym samym wygaszania od przyszłego roku ich edukacyjnego życia. Są wśród nich szkoły podstawowe, gimnazja i licea ogólnokształcące, placówki z kilkudziesięcioletnią tradycją, wartościowe mikrokultury oświatowe, jak i wspierane licznymi dotacjami rodziców, kiedy były powoływane do życia. Co za problem, by dzieci czy młodzież miały dłuższą drogę do szkoły, skoro w mieście jest „dobra” komunikacja.

Nie da się tej sytuacji porównać ze środowiskiem wiejskim, gdzie likwidacja szkoły poważnie wydłuża drogę ucznia do szkoły, naraża je na większe niebezpieczeństwo i silniejszą konfrontację społeczno-kulturową w obcym środowisku. A jednak okazuje się, że szkoła w pobliżu miejsca zamieszkania, niezależnie od tego, czy jest to wieś czy miasto, jest dla wielu czymś znacznie ważniejszym, niż placówka oddalona od własnego domu, ale za to zmodernizowana.

W mieście, gdzie od lat toczą się w strukturach władzy walki polityczne o jej zdobycie, utrzymanie lub osłabienie, żadne argumenty nie wchodzą w grę, kiedy ktoś chce czyimiś rękami rozwiązać problem, który nie ma nic wspólnego z myśleniem o jakości kształcenia i wychowania młodych pokoleń. Z jednej strony poddajemy szkoły ewaluacji, a z drugiej zamykamy je bez względu na ich wyniki, na edukacyjną wartość dodaną, bo liczy się tylko i wyłącznie czysty rachunek ekonomiczny. To oczywiste, że koszty utrzymania szkół publicznych są istotne, nie można ich lekceważyć, ale też trzeba społeczności wytłumaczyć, udowodnić, że miasto było dobrym ich gospodarzem, czyniło wszystko, co należy, by pogodzić zarówno względy ekonomiczne, jak i społeczno-oświatowe.

Tymczasem miasto nie tylko nie ma żadnej diagnozy sieci szkolnej, jej kosztochłonności i efektywności, ale także nie ma żadnej strategii rozwoju oświaty. Ostatnią poważną analizę prowadzono na początku lat 90., kiedy przygotowywano się do przejęcia szkół państwowych przez samorząd. Wówczas można było zgromadzić dane, które przekonywały o potrzebie konstruowania takiej, a nie innej polityki oświatowej. Od tego czasu nikogo już tergo typu diagnozy nie obchodziły. Co jakiś czas, dla podtrzymania dobrego samopoczucia władze miasta rzuciły pod stół przysłowiowy okruch chleba na wycinkowe diagnozy, które dotyczyły agresji w szkołach, bo takie było na nie polityczne zapotrzebowanie.

Trudno się dziwić, że rodzice uczniów z przewidzianych do likwidacji szkół protestują, skoro dowiadują się, że władze miasta zapłaciły za dokument zatytułowany „Strategia promocji i komunikacji marketingowej marki Łódź na lata 2010-2016” aż 583 tys. zł. W tej strategii roli oświaty nie dostrzeżemy, ani też nie dowiemy się z niej, jaki jest jej prawdziwy stan.

22 lutego 2011

Cena przetrwania małych i wielkich


W najnowszym numerze tygodnika „WPROST” Marcin Król – filozof i historyk idei Uniwersytetu Warszawskiego przeprowadza osobistą recenzję książki Romana Graczyka „Cena przetrwania”, której autor dowodzi, w oparciu o dane zgromadzone w IPN, jakoby wiele ważnych postaci z redakcji „Tygodnika Powszechnego” współpracowało na rozmaite sposoby w okresie PRL z SB, by pismo mogło docierać do polskiej inteligencji i przetrwać w trudnych czasach.

Nie znam książki, nie jestem historykiem, więc nie włączam się w ten spór. Mogę natomiast przyznać, że gdyby nie ten właśnie tygodnik, o który wcale nie było tak łatwo w tamtych czasach, to dużo gorsze byłoby moje wykształcenie i być może żadna, a co najwyżej słabsza chęć do angażowania się w duchu wartości humanistycznych o orientacji personalistycznej na rzecz zmiany społeczno-kulturowej i edukacyjnej w kraju. Nie żyliśmy w kraju wolnym, ale „Tygodnik” akurat tworzyli wybitni publicyści, intelektualiści, księża czy ludzie świata kultury, stwarzając nam wyjątkową przestrzeń wolności. Nic dziwnego, że stosowne służby interesowały się jego kadrami, ale mnie, jako jednemu z dziesiątków tysięcy najwierniejszych jego czytelników ani to nie było wiadome, ani też nie przekreśla wartości, które były i nadal są w nim przekazywane.

Pojawia się w tej polemice-oskarżeniu teza, że tego typu publikacja, która oparta jest w większej mierze na supozycjach, domysłach, hipotezach, niż ustalonych i zweryfikowanych dowodach, podobnie jak inne autorstwa młodych historyków z IPN czy związanych z tą ważną instytucją publiczną, jest cechą charakterystyczną dla pokolenia odczuwającego potrzebę poniżania innych. Sądzę, że nie dotyczy to tylko jakiejś części młodych historyków, gdyż wśród średnich czy starszych wiekiem znajdą się też przedstawiciele innych profesji naukowych, i to nie tylko w sprawach, które dotyczą tak istotnych sporów o prawdę historyczną.

Są tacy, którzy tylko dlatego, że sami okazali się mniej utalentowani, mniej pracowici, mniej szczęśliwi i niezdolni do życia w wolności, którzy nie zbudowali własnej mądrości, wykorzystają każdą, nadarzającą się okazję, by żywiąc się nienawiścią i podłością, atakować autorytety poza ich plecami, by nie można było skonfrontować ich postaw z prawdą o rzeczywistości. Jak pisze M. Król: Jak zawsze w historii karły chciałyby uciąć głowę wyższym od siebie, żeby przestać być karłami. Jak zawsze w historii ludzie mali nienawidzą ludzi wspaniałych. (…) Nie lubią podziwiać, cenić, szanować czy uczyć się. Wolą poniżać, bo im wtedy łatwiej. (M. Król, Oskarżam Graczyka-recenzja osobista”, WPROST nr 8/2010, s. 27). Z etyką postaw międzyludzkich zawsze mieliśmy problemy. Na szczęście jest jeszcze pamięć społeczna, wiedza tych, którzy byli i są świadkami podłości ludzi małych, choć im samym wydaje się, że są wielcy.

19 lutego 2011

Gumowa pamięć studenckiego strajku w UŁ sprzed 30 lat


W dn. 21 stycznia rozpoczęliśmy strajk okupacyjny w obskurnym budynku Instytutu Pedagogiki i Psychologii Uniwersytetu Łódzkiego na ul. Uniwersyteckiej 3. Dobrze pamiętam ten okres, bo jako młody pracownik naukowy podjąłem decyzję rotacyjnego udziału wraz z koleżankami i kolegami z Zakładu Teorii Wychowania w studenckim strajku. Moja żona była wówczas studentką ostatniego roku, więc było dla mnie czymś naturalnym solidarne włączenie się do protestu. Studentki, bo mężczyzn na roku było zaledwie kilku, zajęły sale dydaktyczne dostosowując je do możliwości nocowania w nich. Spały na dostarczonych z zewnątrz materacach, kocach czy krzesłach. Siostry Urszulanki dowoziły nam gorące posiłki. Także w naszym Instytucie studenci określili swoje żądania w stosunku do jego władz, wśród których znalazły się między oczekiwania zwolnienia z prowadzenia zajęć dwóch pracowników naukowych – jednego docenta dydaktyki i jednej pani doktor, która prowadziła zajęcia z metodyki nauczania języka polskiego. W ciągu dnia odbywały się spotkania z opozycyjnymi naukowcami - historykami i filozofami (byliśmy częścią składową Wydziału Filozoficzno-Historycznego UŁ), wieczorami zaś prowadziliśmy długie rozmowy i dyskusje. Siedziba Komitetu Strajkowego znajdowała się jednak daleko od naszego budynku, bo w gmachu Wydziału Filologicznego na ul. Kościuszki 65. Co jakiś czas kursował między naszymi budynkami łącznik, który dostarczał nam najnowsze informacje z prowadzonych z ówczesnymi władzami PRL negocjacji.

Postulaty były kumulacją niezałatwionych przez rząd od września 1980 r. spraw środowiska akademickiego. Przede wszystkim studenci żądali zarejestrowania Niezależnego Zrzeszenia Studentów, by odciąć się – na wzór NSZZ ”Solidarność” od socjalistycznego Zrzeszenia Studentów Polskich i stworzyć przeciwwagę w ruchu studenckim do walki z komuną, z całkowitym podporządkowaniem procesu kształcenia akademickiego reżimowi komunistycznego państwa i narzucaniu młodzieży światopoglądu marksistowskiego. To właśnie na skutek odrzucenia tego dnia przez przedstawicieli Ministerstwa Nauki, Szkolnictwa Wyższego i Techniki postulatu całkowitej likwidacji obowiązkowego nauczania języka rosyjskiego, po 6 godzinach negocjacji rozmowy zostały zerwane i trwająca od 11 stycznia „gotowość strajkowa” została przekształcona w strajk okupacyjny Uniwersytetu Łódzkiego. Przewodniczącym komitetu strajkowego na Wydziale Filologicznym zostaje Wojciech Dyniak. Z naszego Instytutu w Studenckim Komitecie Jedności był Wojciech Walczak – student psychologii, którego dzisiaj odznaczono w trakcie trwających uroczystości upamiętniających tamtą walkę.

Trudno jest oddać myśli, emocje, wszystkie oczekiwania i nadzieje, jakie młodzież wiązała z tym strajkiem. Jedno było pewne, że się nie wycofają, nie ustąpią. W naszym budynku strajkowało ponad 100 kobiet, w tym – tak jak moja żona – także spodziewających się dziecka. Pamiętam, jak trzeciego dnia przyszła do nas lekarka z uczelnianej przychodni studenckiej (PALMA) i namawiała je do przerwania ciąży, gdyż -ponoć także w naszym budynku - panowała różyczka. Nie wiem, czy, a jeśli tak, to ile młodych kobiet uległo tym namowom. Moja żona opuściła budynek, by nie narazić się na infekcję. Do dnia rozwiązania żyliśmy w ciągłym niepokoju. Na szczęście na świat przyszedł zdrowy chłopak (urodził się w dniu obrad I Zjazdu „Solidarności” w Hali Oliwia w Gdańsku).

Przychodziłem więc do Instytutu rano i przebywałem z młodzieżą do wieczora. Trzeciego dnia wykonałem specjalną pieczęć okolicznościową z przywiezionej rok wcześniej z Czechosłowacji gumki dużego formatu (KOH-I-NOOR), by utrwalić okres strajku i dać studentom coś od siebie, na pamiątkę tych dni. W notesie z odbitkami wykonywanych przeze mnie pieczątek odnotowałem nad odbitą pierwszą wersją stempla datę: 24 stycznia 1981. Kiedy następnego dnia pojawiłem się w Instytucie i pokazałem pieczątkę studentkom, spontanicznie utworzyła się kolejka z otwartymi indeksami (każdy akurat miał je przy sobie ze względu na trwający okres zaliczeń semestralnych), by na przedostatniej stronie wstemplować im ją na pamiątkę.

Nie pamiętam, ilu osobom ją odbiłem, ale nie zapomnę miny jednego z prodziekanów, który przyszedł do nas na obchód i zobaczył tę akcję. Najpierw powiedział coś o naruszeniu prawa, gdyż pieczęć nie miała urzędowego charakteru, ale po chwili zreflektował się, uśmiechnął, machnął ręką i poprosił, by mu także ją odbić na kartce czystego papieru. Po dwóch dniach przekazałem tę pieczęć przez łącznika do gmachu Wydziału Filologicznego. Od tej pory słuch o niej zaginął. Nie wiem, kto ją przejął, czy jeszcze komuś odbijano ją na pamiątkę strajku i kto jest jej posiadaczem?