23 maja 2010

Nanibyzm

To ukute w ostatnich latach przez socjologów określenie na współczesną młodzież, która ponoć jest bezideowa, bierna, na niczym jej nie zależy, nic nie jest dla niej istotne, nie wywołuje w niej namiętności, poczucia sensu, sprzeciwu czy buntu, a zatem to, co czyni jest pozorem tego, czego się od niej oczekuje.

Niesłusznie jednak odnosi się tę postawę tylko do młodzieży i w dodatku do całej generacji, gdyż tego typu generalizacja jest nierzetelna i niesprawiedliwa. Jest bowiem młodzież zaangażowana, odpowiedzialna, realizująca swoje pasje, świadoma celów, które chce osiągać w życiu. Może zatem to niektórzy dorośli wprowadzają młodych w sytuacje pozorne, które są przez nich rozpoznawane jako cyniczna gra, udawanie, bycie na niby? Młodzi widzą, że ich zwierzchnicy są na niby, nauczyciele są na niby, zajęcia są na niby, instytucja jest na niby, dyplomy są na niby, ich praca jest na niby, bo i ich wiedza oraz umiejętności też są na niby.

Nanibyzm kompromituje – i to niezależnie od wieku, statusu społecznego, wykształcenia czy funkcji – tych, którzy swoje działania wykorzystują jako środek do pozorowania czegoś, co nie jest prawdą, tylko mniej lub bardziej nieudolnie skrywanym fałszem. Nanibyzm odsłania brak wiarygodności rzeczywistych fundamentów społecznej i personalnej tożsamości. Słusznie zatem publicyści zastanawiają się nad tym, czy jest on wyrazem zniewolenia, bezradności czy wynikiem cynicznego konformizmu? Jak pisze Paweł Kaczmarski: Zamiast zastanawiać się nad zaspokajaniem wspólnotowych potrzeb najmłodszych roczników, nad „przyswajalnymi” dla młodych formami instytucji i narodowego mitu, trzeba udostępniać im narzędzia budującego sprzeciwu. Bierność rodzi się bowiem nie z samego pragnienia oporu, ale z nieosiągalności tegoż. (Tygodnik Powszechny, 2010 nr 21, s. 25)

22 maja 2010

Nie ma zgody na nowelizację ustawy

Otrzymałem "Wzór listu protestującego do Marszałka Senatu RP" w związku z przyjęciem przez Sejm RP w dniu 6 maja br. znowelizowanej „ustawy o przeciwdziałaniu przemocy w rodzinie oraz niektórych innych ustaw” .

Stało się tak - jak piszą inicjatorzy akcji protestacyjnej - wbrew licznym protestom organizacji społecznych oraz zwykłych obywateli. Sądzę, że każdy powinien zapoznać się z treścią tej ustawy, zanim wyśle swoją opinię na ten temat. Wspomniana ustawa została przesłana do rozpatrzenia przez Senat RP (26.05.2010r.), a więc jest jeszcze możliwość wypowiedzenia się ZA albo PRZECIW.

Inicjatorzy protestu ufają, że Wyższa Izba Polskiego Parlamentu (...) nie dopuści do uchwalenia tego wysoce niebezpiecznego dla polskich rodzin „prawa”.

Jak pokazują analizy wspomniana ustawa brutalnie godzi w dobro rodzin. Przede wszystkim zakłada ona daleko idącą ingerencję urzędników państwowych w życie rodziny oraz zwiększenie nad nią nadzoru administracyjnego.

Szczególnie niebezpiecznie brzmią zapisy ustawy mówiące o przetwarzaniu intymnych danych osób dotkniętych przemocą w rodzinie i osób stosujących przemoc w rodzinie, bez zgody i wiedzy osób, których dane te dotyczą. (art. 9c 1).
W myśl nowych przepisów pracownik socjalny miałby prawo do zabrania dziecka z rodziny biologicznej bez wcześniejszej decyzji sądu! (art. 12a). Należy tu przypomnieć, że taki pracownik działa zazwyczaj na podstawie „Poradnika Pracownika Socjalnego”, który za przemoc w rodzinie uznaje np. „narzucanie własnych poglądów” czy „krytykowanie zachowań seksualnych” (str.3), co uderza bezpośrednio w autonomię i wolność rodziny.

Nasuwa się wniosek, że Państwo Polskie staje się narzędziem wrogich rodzinie ideologii rodem z czasów Pawki Morozowa, które to ideologie głoszą, że urzędnicy lepiej niż rodzice pojmują dobro dziecka, a w sytuacji kiedy jest ono zagrożone mogą stać się jego najlepszymi rzecznikami.


Przyjęte przez Sejm RP zapisy są nie tylko wyjątkowo szkodliwe, ale również sprzeczne z Konstytucją Rzeczypospolitej polskiej, która w art. 47 zobowiązuje państwo do ochrony prywatności życia rodzinnego, art.48 mówi o prawie rodziców do wychowania dzieci zgodnie z wyznawanymi przekonaniami, a art. 53 gwarantuje rodzicom wolność religijną.


Popierający ów protest, jak i zwolennicy przyjęcia ustawy, mogą kierować swoją opinię na adres: borusewicz@nw.senat.gov.pl , biuro@b-borusewicz.pl

18 maja 2010

Zdezintegrowana edukacja wczesnoszkolna

O toksycznych skutkach zmiany modelu kształcenia w edukacji wczesnoszkolnej i fatalnym przygotowaniu kadr nauczycielskich do pracy z dziećmi w wieku wczesnoszkolnym pisała przed 5 laty prof. Maria Cackowska. Opublikowane przez nią porażające wyniki badań, jakie zostały przeprowadzone po I etapie reformy ustrojowej polskiej oświaty, przeszły u nas bez echa. Tymczasem wynikało z nich, że 42% uczniów kończących tę edukację legitymowało się przeciętnym poziomem techniki czytania, istotnie obniżył się poziom graficzny pisma uczniów, w tym dwukrotnie wzrosła liczba popełniających dużo błędów ortograficznych, spadła wiedza o języku we wszystkich podstawowych działach gramatyki, i co gorsza największy regres nastąpił w zakresie matematyki, w tym znacznie spadły umiejętności wymagające myślenia (aż 37,2% kończących tę edukację uzyskało z matematyki ocenę niedostateczną, a więc o 15% więcej, niż przy nauczaniu przedmiotowym, 32,2% ocenę dostateczną, a tylko ok. 30% oceny dobre i bardzo dobre).

Czegoś Jaś się nie nauczył ... , a my wciąż narzekamy na coraz gorzej przygotowaną młodzież do rywalizacji na studiach, a później na rynku pracy. Tu już żadne programy specjalne wszystkich ministerstw nic nie znaczą, gdyż i tak trafiają nie do tych, którzy mieli we wczesnej edukacji tak poważne braki. Możemy co najwyżej obniżać poziom egzaminów zewnętrznych, by uspokoić społeczeństwo, że jednak polska szkoła dobrze wykształciła kolejne pokolenia. Ponoć opinia publiczna jest w stanie tolerować 20% strat. Jak to się zatem dzieje, że przymyka się oczy na znacznie wyższe. Tylko dlatego, że są one na najniższym etapie edukacji?

16 maja 2010

Niepedagogiczne przygotowywanie kadr kierowniczych do zarządzania oświatą

Oddział Łódzki Polskiego Towarzystwa Pedagogicznego skierował do minister nauki i szkolnictwa wyższego prośbę, by została zapewniona możliwość prowadzenia studiów podyplomowych z zakresu zarządzania oświatą w tych uczelniach i szkołach wyższych, które kształcą na kierunku pedagogika, a nie - jak ma to miejsce dotychczas - tylko w tych z uprawnieniami do kształcenia na kierunku nauki o zarządzaniu.

Zgodnie z Rozporządzeniem Ministra Edukacji Narodowej z dnia 15 lutego 1999r. w sprawie wymagań, jakim powinny odpowiadać osoby zajmujące stanowiska dyrektorów oraz inne stanowiska kierownicze w przedszkolach oraz w poszczególnych typach szkół i placówek (Dz. U. z dnia 23 lutego 1999 r.); na podstawie art. 36 ust. 2 i 3 ustawy z dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty (Dz. U. z 1996 r. Nr 67, poz. 329 i Nr 106, poz. 496, z 1997 r. Nr 28, poz. 153 i Nr 141, poz. 943 oraz z 1998 r. Nr 117, poz. 759 i Nr 162, poz. 1126) zarządza się między innymi, że:


§ 1. Stanowisko dyrektora przedszkola i szkoły (placówki), wymienionych w art. 2 pkt 1-5 oraz 7, 9 i 10 ustawy z dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty (Dz. U. z 1996 r. Nr 67, poz. 329 i Nr 106, poz. 496, z 1997 r. Nr 28, poz. 153 i Nr 141, poz. 943 oraz z 1998 r. Nr 117, poz. 759 i Nr 162, poz. 1126), może być powierzone nauczycielowi lub nauczycielowi akademickiemu, który:


1) posiada wyższe wykształcenie magisterskie z przygotowaniem pedagogicznym
oraz kwalifikacje wymagane do zajmowania stanowiska nauczyciela w tym przedszkolu lub szkole (placówce),

2) posiada ukończone studia podyplomowe z zakresu zarządzania prowadzone przez szkołę wyższą lub kurs z zakresu zarządzania oświatą prowadzony przez zakład kształcenia nauczycieli, placówkę doskonalenia nauczycieli albo inną instytucję, osobę prawną lub fizyczną, jeżeli kurs nadaje kwalifikacje w sposób określony w przepisach w sprawie placówek doskonalenia nauczycieli,

3) posiada co najmniej pięcioletni staż pracy pedagogicznej na stanowisku nauczyciela lub pięcioletni staż pracy dydaktycznej na stanowisku nauczyciela akademickiego, /…/


Dalej, minister edukacji Katarzyna Hall - w porozumieniu z ministrami: kultury i dziedzictwa narodowego, sprawiedliwości, rolnictwa i rozwoju wsi, środowiska, infrastruktury, spraw wewnętrznych i administracji oraz obrony narodowej - podpisała rozporządzenie w sprawie nadzoru pedagogicznego. Podpisane 7 października 2009 r. rozporządzenie stanowi wykonanie upoważnienia zawartego w art. 35 ust. 6 ustawy z dnia 7 września 1991 r. o systemie oświaty (Dz. U. z 2004 r. Nr 256, poz. 2572, z późn. zm.). Rozporządzenie zostało opublikowane w Dzienniku Ustaw Nr 168, poz. 1324.
Czytamy w nim m.in., że do zadań dyrektora szkoły lub placówki należy koordynowanie działań szkoły i placówki oraz zapewnienie prawidłowości i skuteczności procesu edukacyjnego, odpowiedzialność za zorganizowanie procesu ewaluacji wewnętrznej i wykorzystanie jej wyników do podejmowania działań mających na celu poprawę pracy szkoły lub placówki. /…/

Po otrzymaniu raportu z ewaluacji przeprowadzonej przez organ sprawujący nadzór pedagogiczny, dyrektor szkoły lub placówki, w przypadku wniosków wskazujących na potrzebę zmiany, we współdziałaniu z nauczycielami, podejmie działania służące poprawie działalności edukacyjnej szkoły lub placówki. /…/

Dyrektor szkoły lub placówki publicznej będzie zobowiązany do opracowania na każdy rok szkolny planu nadzoru pedagogicznego, który zawierać będzie m.in.: cele, przedmiot oraz harmonogram ewaluacji wewnętrznej, tematykę i terminy przeprowadzania kontroli przestrzegania prawa, tematykę szkoleń i narad dla nauczycieli. /…/

Przed zakończeniem roku szkolnego, obowiązkiem dyrektora szkoły lub placówki będzie przedstawienie radzie pedagogicznej wyników i wniosków ze sprawowanego w roku szkolnym nadzoru pedagogicznego. /…/

Dyrektor szkoły lub placówki będzie miał za zadanie wspomagać nauczycieli w realizacji ich zadań, w szczególności przez:
1) organizowanie szkoleń i narad;
2) motywowanie do doskonalenia i rozwoju zawodowego;
3) przedstawianie nauczycielom wniosków z nadzoru pedagogicznego.


Z przytoczonych fragmentów przepisów prawa wyraźnie wynika, że dyrektor szkoły lub placówki oświatowej to funkcja na wskroś pedagogiczna związana z pełnieniem nadzoru pedagogicznego. Dyrektor, sprawujący swoją funkcję, przez cały czas trwania kadencji pozostaje członkiem rady pedagogicznej i nauczycielem, legitymującym się niezbędnym przygotowaniem pedagogicznym. Skoro kandydat na dyrektora szkoły lub placówki oświatowej może, nie skończywszy studiów podyplomowych z zarządzania oświatą, przedstawić komisji konkursowej zaświadczenie o ukończeniu kursu kwalifikacyjnego w tym zakresie, zorganizowanego przez placówkę doskonalenia nauczycieli, a więc przez instytucję o charakterze stricte pedagogicznym, zasadna jest wątpliwość środowiska, dlaczego do prowadzenia studiów podyplomowych dla przyszłych dyrektorów szkół i placówek oświatowych uprawnione są dziś tylko uczelnie posiadające uprawnienia do prowadzenia kształcenia na kierunkach przypisanych naukom o zarządzaniu.

Wystarczy zajrzeć do programów kształcenia dla tego kierunku studiów podyplomowych, jakie są prowadzone na wydziałach zarządzania, żeby zorientować się, w jakim kierunku i do jakich zadań są przygotowywane już od szeregu lat kadry kierownicze polskiej oświaty. Faszeruje się je wiedzą wprawdzie interesującą, ważną i wartościową społecznie, ale w proporcjach 75% wiedza o zarządzaniu w stosunku do 25% wiedzy z pedagogiki szkolnej i polityki oświatowej.

Przy takim podejściu do podnoszenia kwalifikacji dyrektorów szkół i placówek oświatowo-wychowawczych nie ma szans na większą autonomię tych instytucji, ich wewnętrzną kulturę i umiejętność budowania w sposób odpowiedzialny programów kształcenia i wychowania. Takie podejście podporządkowuje zarządzanie szkołami procesom ekonomicznej efektywności (oszczędności). Nie ma tu już miejsca na innowacje pedagogiczne, samorządność, kulturę i etykę wychowawczą, na kompetentne wspieranie nauczycieli w ich rozwoju zawodowym, współdziałanie ze środowiskiem, w tym szczególnie z rodzicami wychowanków i kreowanie wizerunku instytucji pedagogicznej, a nie przedsiębiorstwa edukacyjnego.

14 maja 2010

O edukacji dorosłych

"Jakoś nie po drodze mi było z tamtym szefostwem. Strasznie irytowały mnie niektóre pomysły poprzedniego dyrektora Krzysztofa Skowrońskiego. Chciał np. przenieść Listę z godz. 19 na 9 rano" – tak kilka miesięcy temu mówił "Dziennikowi Gazecie Prawnej" Marek Niedźwiecki, który postanowił odejść z niepublicznej rozgłośni Radio Złote Przeboje do publicznej Trójki.

Kiedy "Niedźwiedź” przekonał się, że pracodawca potrzebował go głównie jako przynęty do zwiększenia zainteresowania rozgłośnią (co przekłada się na koszt reklam i zyski) i po jakimś czasie zaczął zmieniać kurs, obniżając jakość nadawanych audycji zrozumiał, że nadszedł czas, by z tym skończyć. Szybko jednak rozgłośnia zaczęła puszczać coraz więcej współczesnych utworów, nie zawsze najwyższych lotów. Gdy tylko do Trójki wróciła Magda Jethon, którą znam od lat, pomyślałem: teraz albo nigdy. (…) Zdaję sobie sprawę, że robiłem tu swoiste radio w radiu. Ale to mi tak bardzo nie przeszkadzało. Gorsza była świadomość, tego co się dzieje na antenie przed moim programem i po nim. To irytujące słuchać przed własną audycją Sashy, który śpiewa - "lonely, lonely lonely" i coś równie kiepskiego, z chwilą gdy tylko wychodzisz ze studia. Poza tym listę przerywało sześć bloków reklamowych.

Zawsze, kiedy odchodzi z jakiejś instytucji jej lider, na korytarzach upowszechnia się plotka: „jak nie wiadomo o co chodzi, to na pewno poszło o pieniądze". Otóż tak mówią ci, którzy chcą ukryć rzeczywiste powody owych rozstań, nie znają ich lub wolą o nich nie wiedzieć. Potwierdza to w swoim wywiadzie Marek Niedźwiecki: Wiem, że wielu tak mówiło. Choć to nie prawda. Teraz mogę powiedzieć, że z tej kasy rezygnuję i wracam do starej pensji. A jak wiadomo radio kasy nie ma, więc nie o pieniądze mi chodziło.

Jeden z niemieckich filozofów wychowania Hans Vaihinger ostrzegał przed życiem złudzeniami, a więc fikcją, za którą nie kryją się żadne wartości. Miał on tu na uwadze złudzenia, jakimi kierują się w sowim życiu ludzie, jak gdyby były one oparte na prawdziwych danych. W rzeczywistości jednak z każdym dniem odsłaniane były stany, które dowodziły dobitnie, że nie ma co dłużej liczyć na spełnienie się tego, co nie jest możliwe. A jak nie jest, to nie ma co brnąć w fikcjonalizm, gdyż bardzo szybko można byłoby się rozczarować i tego mocno żałować. Można mieć jakąś rolę, pełnić ją urzędowo, administracyjnie za cenę rezygnacji z własnej godności i wolności, a można też szukać miejsc, w których względnie suwerennie kreuje się rozwój instytucji czy środowiska, nadaje im swoiste oblicze, wyznacza trendy, które są dla i przez innych niepowtarzalne. Można zatem wpisywać się w to, by coś mieć lub by kimś być, choć dla wybór dalszej drogi tak rozumianej samorealizacji nigdy nie jest łatwy i jednoznaczny.

Kiedy więc dzisiaj przeczytałem o tym, że Zbigniew Hołdys odszedł z radiowej Trójki na znak protestu przeciwko objęcia w tej strukturze kierownictwa przez Jacka Sobalę, miara się w nim przebrała. "Po programie dyr. Jacek Sobala na korytarzu ponowił zaproszenie, bym zaczął prowadzić własną audycję w Trójce. Odpowiedziałem, że widziałem jego wystąpienie, w którym nazwał pół narodu łajdakami. Mówił w nim do tłumu "nie bójcie się, odzyskamy Polskę", "łajdacy muszą się bać". Zapytałem czyja jest Polska, skoro ją musi odzyskiwać? I kim są ci łajdacy? Czy to ja? Powiedziałem, że nie mogę przyjąć propozycji pracy od kogoś, kto mówi takie rzeczy. Zbladł i odszedł. Jak się potem dowiedziałem nikt mu czegoś takiego dotychczas w oczy nie powiedział. Szkoda. Ludzie powinni mówić takie rzeczy funkcjonariuszom państwowym. By byli lepszymi ludźmi. Chyba, że przyjmiemy, iż moralność nie istnieje i została zastąpiona przez hipokryzję."

Otóż to, jestem tego samego zdania!


(źródła: http://wyborcza.pl/1,75478,7881645,Holdys_zawstydzil_Sobale.html#ixzz0nsy2cx1Y
Niedźwiecki: Skowroński irytował pomysłami, Dziennik, 29.01.2010)

13 maja 2010

Akademiccy wyłudzacze

Pisze do mnie czytelniczka moich wpisów:

Na jednej z konferencji brałam udział w zadziwiającej rozmowie dwóch doktorów pracujących w jednej z łódzkich uczelni niepublicznych.. W zasadzie to przysłuchiwałam się, bo po tych rewelacjach, które usłyszałam zwyczajnie w świecie odjęło mi mowę. Nie wierzyłam temu, co docierało do mych uszu... Jedna pani pouczała drugą, co robić, by się nie przepracować, a zarobić i zamiast chwalić się swoimi osiągnięciami na polu badawczym, pouczała co wpisywać w jakie sprawozdania, by wyglądało na to, że coś robi...

Ta druga z kolei narzekała na swojego studenta, który zawraca jej przysłowiową gitarę, przychodząc na prawie wszystkie konsultacje i dopytując o różne rzeczy, o których biedna jak wynikało z rozmowy nie ma większego pojęcia... Padały teksty w rodzaju student to pieniądz, a tych nie wolno do kosza wyrzucać, nie oblewaj, bo się rozmyślą i odejdą do szkoły, gdzie jest jeszcze łatwiej zaliczyć, pamiętaj że idzie niż demograficzny i będzie już tylko gorzej, itd. itd.


Ciekawe, kto im dał te stopnie naukowe i za co? Bo obie panie inteligencją nie grzeszyły... No i jak tak dalej pójdzie to interesujące może być to jak będzie wyglądała "elyta" naszego kraju za jakieś -dzieścia lat, kiedy to bezmózgi kształcone w takich pseudoszkołach wyższych zaczną rządzić tym krajem”.

Rozmawiałem z rektorem jednej z uczelni niepublicznych w kraju, który bez ogródek przyznał, że on nie bawi się w zatrudnianie wysokiej klasy specjalistów, naukowców z najwyższej półki, gdyż jego na nich po prostu nie stać (i to nie w sensie materialnym). Kiedy sam chce w tym akademickim biznesie zarobić jak najwięcej, to musi - delikatnie mówiąc - łamać prawo, a przecież nie będzie dzielił się zyskami z naukowcami. Traktuje ich jak siłę roboczą, producentów dyplomów, którzy jak chcą dorobić, to niech się cieszą tym, co im rzuci jako ochłap pod stół, gdyż popyt na nich i tak spada z roku na rok. Spadać zresztą będzie jeszcze bardziej w związku z falą niżu, wzrostem odsetka młodzieży, której nie powiodło się na maturze, z brakiem środków na finansowanie sobie studiów przez młodych ludzi itd.

Standardy kształcenia są w tym kraju tak zapisane przez ustawodawców, że wystarczy trzymać kurs na "minimum kadrowe", bez troszczenia się o jego jakość, gdyż w sytuacji orientacji na łatwy i szybki zysk bez względu końcowy efekt tak naprawdę nie ma żadnego znaczenia. Ktoś dobrze pomyślał, jak podtrzymywać tę fikcję zabezpieczając ją od strony prawnej. Wystarczył zapis prawny, że jeśli w uczelni nie zapewni się minimum kadrowego do kształcenia na danym kierunku, to ustawodawca pozwala na poradzenie sobie z tym problemem przez rok, a więc daje czas na tzw. dostosowanie się do formalnych wymogów. Czy to jednak sprawdza, w jakim zakresie i jak często, tego już nie wiadomo.

Co robią niektórzy właściciele szkół? Dla uruchomienia kierunku studiów uzyskują deklaracje pseudo-naukowców o gotowości zatrudnienia się w uczelni X, po czym wiedząc, że oni i tak się nie zatrudnią (bo było to także częścią cichego kontraktu), prowadzą rekrutację na studia, a następnie uruchamiają zajęcia z tańszymi, bo zatrudnianymi na umowę o dzieło czy zlecenie nauczycielami spoza uczelni, by zaoszczędzić środki i zyskać czas na poszukiwanie brakujących im kadr. Już się nauczyli, że wystarczy spisać umowę z tzw. słupem, czyli kimś, kto podpisze umowę o pracę, ale jej nie będzie świadczył, tylko będzie formalnie zaświadczał swoje zatrudnienie, nie będąc de facto w uczelni na co dzień.

Tak, jak cwaniacy, którzy chcąc wyłudzić od banku kolejny kredyt, biorą go na dowód podstawionego bezdomnego, dając miu w zamian 1000 zł. Słup – to ktoś podstawiony, ktoś, kto ma pełnić zadaną mu rolę. Dziekan – słup, rektor – słup czy profesor – słup, to właśnie ten, który ma jedynie swoimi dokumentami lub czasami jedynie fizyczną obecnością zaświadczać spełnienie przez uczelnię minimum kadrowego, a w rzeczywistości może spać spokojnie i odpoczywać w ogródku lub na działce.

Wizytacje mogą sobie przychodzić i odchodzić, mogą narzekać, że w danej uczelni zatrudnia się głównie naukowców po 70 roku życia (w jego uczelni średnia wieku profesorów wynosi 74 lata). Jeśli trafi się jakiś nauczyciel młodszy wiekiem, to przecież nikt nie będzie wydziwiał, gdzie i w jaki sposób uzyskał habilitację. Ważne, że ma dokument. Mianuje się takiego profesorem uczelnianym, a dla studentów nie ma to znaczenia, gdyż oni i tak nie rozróżniają między profesorem tytularnym a uczelnianym. Co najwyżej będą narzekać, że wykładowcy nudzą, nie są przygotowani do zajęć oraz że oblewają ich jedynie dla pozoru, bo i tak w rezultacie wszystkim wszystko zaliczą.

Tu nie chodzi o edukację, tylko o ukryty program, o zawarty kontrakt między klientem (studentem, któremu się nic nie chce, poza dyplomem) a producentem dyplomów. Ja udaję, że studiuję, a ty udajesz, że ode mnie wymagasz. Razem udajemy, że wszystko jest OK. Są jeszcze w środowisku akademickim inne „słupy”. Ponoć Polacy są w tym zakresie specjalistami.

12 maja 2010

Ignorancja jest otwarciem puszki Pandory

Wszystko ma swój początek i koniec, żebyśmy nie wiem jak bardzo chcieli, aby wpisywało się tylko w jeden z tych stanów. Niezależnie od tego, jak długo miały miejsce określone wydarzenia, to jest ich pamięć indywidualna i zbiorowa, którą – szczególnie dzisiaj, przy tylu rejestratorach i nośnikach informacji - nie jest tak łatwo zatrzeć. Co ważne, nie jest też ona zwykłym odwzorowaniem tego, co się wydarzyło przed laty czy przedwczoraj, gdyż zawsze wpisuje się w nią to, co było i jest jeszcze ważne dla uczestników określonych procesów. Finalność pewnych procesów może stać się zarazem otwarciem przysłowiowej „puszki Pandory” nie dlatego, że zapowiada źródło niekończących się kłopotów czy nieszczęść, ale ze względu na wydobycie na jaw spraw, ich uczestników (w tym sprawców) i ich postaw wobec wartości oraz osób, wpisujących się w ich koloryt lub bezbarwność.

Oczywiście, można spróbować zdusić wydobywającą się na powierzchnię oceanu „ropę zła” specjalnie skonstruowaną kapsułą betonową, ale nie zmienia to faktu, że ono się już wydostało na powierzchnię. Związana z jakąś tęsknotą nadzieja na powrót do tego, co było wartościowe i tak spoczywa już na dnie. Uchylając lub dopuszczając przez zaniedbania, niechlujstwo, intrygi, niewiedzę, arogancję czy własną chciwość - pokrywę masywnego pojemnika, pozwolono ulecieć cnotom, na dnie pozostawiając jedynie nadzieję. O jakiej puszce Pandory jest tu mowa? Anna Arno stwierdza: Przecież nie o metalowej, w której dziś przechowujemy herbatę albo konserwy? Także nie o „pudełku” czy innym pojemniku, jaki przywołuje na myśl angielskie słowo box (…).

(A. Arno, Dzban Pandory, potok erudycji, Magazyn Literacki. Tygodnik Powszechny 2010- nr 4-5, s. 20)