27 października 2009

Samorządność wczoraj i dziś. Wychowanie do społeczeństwa obywatelskiego

To tytuł konferencji naukowej, jaką zorganizował w Cieszynie ZAKŁAD EDUKACJI INTEGRALNEJ I OBYWATELSKIEJ na WYDZIALE ETNOLOGII I NAUK O EDUKACJI Uniwersytetu Śląskiego. Lubię takie debaty, gdyż trwają one jedynie do południa i skupione są na wąsko określonym zagadnieniu tak, by można było je oświetlić z kilku stron: w perspektywie historycznej, socjologicznej, psychologicznej a przede wszystkim – pedagogicznej. Małe jest piękne i mądre, co było słychać, widać i czuć. Przywołam jedno z wystąpień, gdyż gospodarze przygotują odrębną rozprawę z treścią wygłaszanych referatów.

Prof. dr hab. Wiesława Korzeniowska mówiła o wychowaniu do współdziałania (na przykładzie życia codziennego wsi górnośląskiej XIX i początków XX wieku). Gdyby komuś wydawało się, że historia jest nudna lub zbyteczna, to po wysłuchaniu referatu na pewno zmieniłby zdanie. W pięknej stylistyce i narracji zostaliśmy bowiem przeniesieni w świat nie tak bardzo odległy, a jakże znakomicie udokumentowany historycznymi wydarzeniami, tradycjami, zwyczajami i obyczajami czy rozpoznanymi już przez badaczy stylami codziennego życia.

Podobnie, jak pisał o tym przed laty wybitny polski socjolog Józef Chałasiński, mieszkańcy polskiej wsi są tymi, którzy przechowują, utrwalają i przekazują z pokolenia na pokolenie narodowe wartości, znaki polskiej tradycji i kultury. Jak stwierdziła prof. W. Korzeniowska - plebejski skład etniczny stał na straży egalitaryzmu stosunków społecznych, czego najlepszym przykładem jest ogromne wyrobienie społeczne Ślązaków, ich samodzielność, solidarność w stosunkach międzyludzkich i czynnych postawach wobec organizacji społecznych. Walcząc o swoje prawa religijne, narodowe, traktowali w sposób szczególny konieczność systematycznego wprowadzania dzieci w świat dorosłych, by miały niezbędną wiedzę i nabyły doświadczeń. To prawda, że ich życie codzienne było pełne nakazów i zakazów, ale stanowiły one środek do tego, by młode pokolenia nauczyły się godnego życia.

Cisnęło się zatem pytanie, jak to jest możliwe, że w dobie modernizacji polskich wsi i miast, przemian społeczno-politycznych i gospodarczych zaczęliśmy jako naród pomniejszać wartość i zdobycze doskonale rozwiniętej przed przeszło stu laty samorządności wiejskiej? A prof. W. Korzeniowska przywoływała nawet tak odległe fakty historyczne, jak chociażby dotyczące wsi Kadłubek, której mieszkańcy w 1605 r. wykupili się z rąk właściciela z feudalizmu, wykupili wieś, las i karczmę na swoją własność. Ba, nawet opracowali regulamin korzystania z karczmy.

Czyż nie warto byłoby dzisiaj pójść tym tropem i tak, jak prości chłopi zorientowali się, że są przepisy, dzięki którym można się było wykupić od pana, zachęcić rodziców, uczniów i nauczycieli do poznania prawa oświatowego do lepszego wykorzystania go dla potrzeb własnego wyzwolenia z istniejących w polskiej oświacie absurdów, paradoksów czy toksycznych, pseudowychowawczych rozwiązań? Pomyślałem na kanwie tej historycznej narracji o tym, dlaczego wciąż wydaje się tak trudne przekształcanie polskich szkół publicznych w edukacyjne wspólnoty, zespolone więzami wspólnie konstruowanych tradycji, systemem wartości i uzgadnianych sposobów ich urzeczywistniania? Dlaczego tak znakomite wzory nie przekładają się na życie samorządowe polskich szkół, tylko wciąż godzimy się na zarządzanie nimi w sposób centralistyczny, zdejmujący z nas odpowiedzialność i zakłócający poczucie sensu osobistego zaangażowania?

Jak mówiła prof. W. Korzeniowka – w tych wsiach nawet pan feudalny nie spełniał samodzielnie władzy, cedując decyzje na gromadę, która nie była jednostką administracyjną, ale swoistego rodzaju formą realizacji uprawnień samorządowych. Wszyscy mieszkańcy wsi, płacący podatki, rozstrzygali o wielu sprawach wsi. To gromada pełniła funkcje znaczące dla całej społeczności, m.in. godząc spory między mieszkańcami czy organizując wybór wójta i radnych.

Czyż rady szkół zgodnie z obowiązującą Ustawą o systemie oświaty nie miały być taką właśnie formą realizacji przez rodziców, uczniów i nauczycieli uprawnień samorządowych do współdecydowania o wszystkim, co ma miejsce w szkołach? A czyż typowe dla ówczesnych osad formy obywatelskiej aktywności np. sprzątanie dróg publicznych, obieranie drzew z gąsienic, nocne stróżowanie, itp., nie mogłoby przyjąć w szkołach formy wspólnotowej aktywności, odpowiedzialności i zaradności? A spółdzielczość, pomoc w budowie domu, przy pracach polowych, naprawie dróg czy zwyczaj zakładania skrzynek gromadzkich (karbony), by zgromadzone przez gromadę sumy były do dyspozycji osób w sytuacjach jakichś katastrof, nie mogłyby dzisiaj, w toku prac rad szkolnych być wzorem do podejmowania inicjatyw na rzecz wyrównywania szans edukacyjnych najsłabszych i najzdolniejszych uczniów? Skoro rodzice mogli przychodzić na zebrania zgromadzeń wiejskich z dziećmi, by przyuczać je do wspólnotowego rozwiązywania różnych spraw, to dlaczego nasze dzieci nie uczestniczą w zebraniach nauczycieli z rodzicami? Czyż nie była to piękna forma kształtowania w środowisku społecznym bractwa zgody? A nasze szkoły są takimi bractwami?

26 października 2009

Magister Urquel

Student Wydziału Prawa Uniwersytetu w Pilznie był na tyle pilny w analizie literatury, że odkrył plagiat swojego prodziekana. Nawet nie mógł przypuszczać, że ta demistyfikacja spowoduje kontrolę prac dyplomowych. W jej wyniku okazało się, że w tej uczelni w ekspresowym tempie kończyli fikcyjne studia wpływowi politycy. Oj, ktoś nawarzył im piwa. I to jakiego? Teraz będziemy rozróżniać jego nowy gatunek - "Magister Urquel" oraz "Doktor Strong".

25 października 2009

Naukowe GPS-y

Chcesz zostać magistrem czy doktorem nauk, w dwa lata a może i szybciej? Nie ma problemu. Pomoże ci w tym INFOBROKER. Ładna nazwa. Już nawet widzę, jak uczelnie zaczną otwierać kształcenie w tej specjalności, a do Centralnej Komisji do spraw Stopni i Tytułu wpłynie wniosek o utworzenie nowej dyscypliny naukowej, jaką jest: infobrokerologia, czyli nauka o kreatywnej naukowości. Skoro w gospodarce rynkowej wszystko jest na sprzedaż, to dlaczego nie stopnie naukowe? Fałszywych dyplomów jeszcze się u nas nie sprzedaje, ale czyni się to pod płaszczykiem usług infobrokerskich, a – jak niektórzy je nazywają jeszcze inaczej – usług konsultingowych z różnych dziedzin nauki i wiedzy. Po co się męczyć, studiować, ślęczeć nad książkami, chodzić do bibliotek czy archiwów, skoro są tacy, którzy chętnie uczynią to za nas, gdyż jest to ich sposób na zarabianie na życie.

Naukowe GPS-y zajmują się profesjonalnym wyszukiwaniem, selekcją, gromadzeniem i prezentacją informacji na nasze życzenie. Wystarczy sformułować „złotej rybce”, że chcemy posiąść wzór rozprawy doktorskiej z filozofii, socjologii a nawet matematyki, a ta chętnie to życzenie spełni. Trochę to kosztuje, ale ile, to jest już tajemnicą handlową. Uczciwość – rzecz kupiecka. Kupczyć więc można wszystkim. I nie ma się co obawiać, gdyż – jak zachęcają pomysłodawcy – można liczyć na profesjonalnie napisane prace doktorskie, magisterskie, licencjackie itd. na bazie m.in. Internetu, baz danych, zasobów bibliotek, archiwów oraz innych, dostępnych mediów i nośników informacji (zarówno polskich jak i zagranicznych), w tym zapewne przeformatowanych i już obronionych rozpraw naukowych. Złota rybka wyszuka nam informacje z dziedziny gospodarki, nauki, techniki, prawa, ochrony znaków towarowych i patentów oraz innych dziedzin życia, wg naszych potrzeb.

Opracowania i inne materiały wykonywane są ściśle według wytycznych i zaleceń zleceniodawcy, a więc promotora pracy dyplomowej czy naukowej, z uwzględnieniem ewentualnych korekt i uwag, a przy tym serwis gwarantuje w pełni ochronę prywatności. Wykonane prace mogą być wykorzystane – jak stwierdza się dla uniknięcia odpowiedzialności prawnej - tylko „w sposób nie naruszający przepisów Prawa Autorskiego oraz art.272 Kodeksu Karnego oraz w sposób nie naruszający obecnie panujących regulacji prawnych, co oznacza że opracowanie nie stanowi "gotowca" do prezentacji jako praca własna - a jedynie wzór”. Infobrokerski serwis informuje także, że nie ponosi odpowiedzialności za wykorzystanie przekazanych materiałów, w szczególności za niezgodne z prawem działania zleceniodawcy ani wyrządzone szkody z tym związane.

Utworzenie przez dziennikarzy „Gazety Wyborczej” fikcyjnej szkoły wyższej i napawanie się sukcesem z tytułu odebrania dużej liczby telefonów i maili od zainteresowanych studiami magisterskimi w trybie przyspieszonym jest niczym w porównaniu z realnie istniejącą usługą „dyplomową i naukową”. Inna rzecz, że takich pseudomagistrów i pseudodoktorów jest bardzo łatwo rozpoznać, gdyż nie są w stanie aktywnie i z zaangażowaniem uczestniczyć w życiu swojej grupy zawodowej bez konsultingowego GPS-a, czyli „Gdzieś Prowadzącego Suflera”. Może dlatego nie przyjeżdżają na konferencje naukowe, nie piszą recenzji i artykułów naukowych oraz nie są w stanie zaprojektować własnych badań. Muszą na to zgromadzić odpowiednią kasę.

23 października 2009

Edukacyjne gry w prowokacje

Od lat nie potrafimy już żyć bez prowokacji. Jedni drugim zakładają podsłuchy, śledzą, ich, obserwują, podpuszczają, byleby tylko złapawszy rybkę na haczyk, przyrządzić ją, opiec i skonsumować. Kiedy tydzień temu przebywałem w Zielonej Górze na konferencji naukowej poświęconej szkole zadzwoniła do mnie moja przyjaciółka z jednego z uniwersytetów informując zaniepokojonym głosem, że ja sobie jadę na jakąś konferencję, a w Gazecie Wyborczej znalazła się reklama, która zachęcała do podjęcia studiów magisterskich w jakiejś Akademii Komunikacji Społecznej w Poznaniu.

Po co debatować zatem na temat naprawy polskiego szkolnictwa, skoro pod naszym nosem ktoś utworzył fikcyjną ścieżkę szybkiego zdobycia dyplomu. Wabik bowiem brzmiał: „Jak masz maturę, to zostaniesz u nas magistrem w dwa lata”. Podany był numer telefonu i adres strony internetowej. Tłumaczyłem jej, że jest to tylko i wyłącznie chwyt reklamowy. Studia magisterskie trwają dwa lata, a więc wszystko się zgadza. Jeśli masz maturę, to możesz takie studia ukończyć w tak krótkim cyklu, o ile – a tego już reklama nie musiała podawać – masz jeszcze za sobą studia licencjackie.

Zajrzałem na wskazaną stronę. Nie było tam ani jednego nazwiska osoby, które mogłoby świadczyć o tym, że mamy do czynienia z wiarygodną instytucją. Większość uczelni niepublicznych nie ujawnia swoich kadr, gdyż nie mają z tego tytułu powodu do dumy. Nie zdziwił mnie zatem brak informacji w tym zakresie.

Dzisiaj pękła mydlana bańka, gdyż dziennikarze przyznali się do prowokacji. Jak sygnalizuje ONET:
"Gazeta Wyborcza": W ramach prowokacji dziennikarskiej "GW" ogłosiła, że Akademia Komunikacji Społecznej (w rzeczywistości nieistniejąca) oferuje już po dwóch latach studiów tytuł magistra. Na "ofertę" skusiło się wiele osób. Ludzie byli gotowi wpłacać pieniądze, byle mieć zapewnione miejsce. Jak wyliczyli dziennikarze, gdyby przyjmowali wpłaty, w tydzień na koncie "uczelni" byłoby ponad 150 tys. zł
Wymyśloną przez gazetę płatną uczelnię natychmiast zaczęli oblegać kandydaci, wykładowcy zabiegali o etat, a media o reklamy. Kandydaci zdawali sobie sprawę, że w dwa lata żadnej wiedzy się nie zdobędzie. Liczył się jednak papier, dyplom, którego "nie wypada nie mieć" lub którego "żąda pracodawca". "Szkoła" nie podawała żadnych konkretów, ani adresu, ani nazwisk wykładowców, ani żadnych zezwoleń.

Pomimo tego pół tysiąca osób postanowiło od razu podjąć naukę. 200 chciało, ale się wahało. I zaledwie 50 miało podejrzenia, czy aby uczelnia działa uczciwie, zgodnie z prawem.
http://wiadomosci.onet.pl/2065193,11,wielka_prowokacja_gw__wielu_dalo_sie_nabrac__politycy_tez,item.html

Dziennikarze nie wzięli pod uwagę tego, że wśród osób dzwoniących do rzekomej uczelni - jako zainteresowanych podjęciem w niej ekspresowych studiów czy pracy - byli także prowokatorzy. Jeszcze w poniedziałek, w trakcie prowadzonej przeze mnie konferencji w Łodzi moi koledzy z innych uniwersytetów opowiadali o tym, jak sami dzwonili pod wskazany w reklamie numer, by dowiedzieć się, jakie są możliwości podjęcia studiów lub zatrudnienia się na korzystnych warunkach. Nie mieli żadnych, nawet najmniejszych intencji, by z tej oferty skorzystać. Chcieli jednak w ten sposób dowiedzieć się czegoś o konkurencji i sprawdzić, czy rzeczywiście możliwe jest wydanie komukolwiek dyplomu na wskazanych w reklamie zasadach. Tego dziennikarze nie wiedzieli, że wśród telefonujących są także prowokatorzy. Tak więc klapa opadła. Można spuścić wodę. Nikogo CBA, ABŚ czy ABW nie aresztowały, nikomu niczego nie udowodniono. A może … agent Tomasz szykował się na podryw sekretarki rektora tej „uczelni” tylko zbyt szybka jej dekonspiracja pozbawiła go szans na kolejny sukces?

Moim zdaniem należałoby powołać w Sejmie kolejną komisję śledczą, ale tym razem wyjaśniającą okoliczności nieudanej prowokacji w „akademii wstydu”.
Za kilka miesięcy psycholodzy czy socjolodzy przeprowadzą sondaż wśród obywateli RP, pytając ich o to, do kogo w tym kraju mają zaufanie albo czy czują się w swoim państwie bezpiecznie. Jakie będą wyniki? Poczekajmy na kolejne prowokacje. Niedługo wszyscy będą przeciwko wszystkim. Nawet na stronie firmy oferującej podsłuchy są w sprzedaży urządzenia je wykrywające. Zabawa w tym kraju trwa. Zapewne nie tylko do wyborów. Tych dokonujemy sami, codziennie.

22 października 2009

Czy wolno krytykować kształcenie na kierunku pedagogika?

Pisze do mnie jako wiceprzewodniczącego Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN
prof. dr hab. Andrzej Michał de Tchorzewski z prośbą o zajęcie przez to szacowne gremium stanowiska w sprawie medialnych generalizacji, jakich dokonują niektórzy naukowcy o innych, rzecz jasna, dyscyplinach wiedzy (swoje uznając zapewne za wyjątkowe i wyróżniające). Przedkładam zatem treść tego listu, bo może tą drogą zgromadzimy komentarze i opinie w sprawie czy odniesiemy się do tego wyzwania krytycznie lub sceptycznie.

Krzysztof Rybiński – ekonomista, profesor SGH, partner w Ernst&Young, koordynujący prace zespołu opracowującego projekt strategii szkolnictwa wyższego do roku 2020 – w udzielonym wywiadzie Aleksandrze Pezda w Gazecie Wyborczej z dnia 21 października 2009 roku w prowadzonym przez ten dziennik cyklu pod nazwą „Wyższa Szkoła Wstydu” dokonując krytycznej oceny stanu obecnego systemu kształcenia na poziomie studiów wyższych stwierdza, że „nie może być już tak jak dotąd, że wszyscy potrzebują magistrów. W ten sposób napędzamy taki mechanizm – przeciętny absolwent szkoły średniej idzie na byle jakie, łatwo dostępne studia, np. pedagogikę. Kończy je, żeby tylko zdobyć dyplom magistra”. A zatrudnia się np. w banku. I tam uczy się od początku. Wystarczyłby mu licencjat”(koniec cytatu).
Z wieloma tezami sformułowanymi w wywiadzie przez Autora można się zgodzić w całości lub częściowo. Z niektórymi nie można się zgodzić wcale, jak na przykład z przytoczoną powyżej. Rodzi ona jednak przynajmniej dwa pytania:
1.na jakiej podstawie Autor twierdzi, że na pedagogice studiują przeciętni absolwenci szkoły średniej?
2.na jakiej podstawie Autor twierdzi, że pedagogika to kierunek byle jaki, na który łatwo się dostać?
Nie mam zamiaru z Autorem dyskutować, bowiem z tonu Jego wypowiedzi jasno wynika, że uzurpuje sobie prawo orzekania o wszystkim, co wiąże się z kształceniem na poziomie studiów wyższych bez głębszej znajomości złożonej materii, do której należą różne kierunki studiów a w ich ramach tworzone przez uczelnie (państwowe i niepaństwowe) specjalności i specjalizacje. Aktualny stan polskiego szkolnictwa wyższego jest następstwem przyjętych przez Polskę w sposób mechaniczny zapisów wynikających z Karty Bolońskiej. Dzisiaj – o czym Autor pewnie doskonale wie – niektóre kraje UE, zwłaszcza te „stare” zdają sobie sprawę z tego, że zawarte w niej sugestie nie wytrzymują próby, bowiem nie przystają do dynamicznie zmieniających się warunków rzeczywistości społecznej i oczekiwań najmłodszej generacji Europejczyków.
Oczekuję jednak od Prezydium, a być może nawet od gremium wchodzącego w skład Komitetu Nauk Pedagogicznych PAN zajęcia stanowiska w kwestii dotyczącej przykładu jakim posłużył się Krzysztof Rybiński. Wypowiedź Autora krzywdzi i zarazem obraża studiujących, jak i uprawiających pedagogikę, która jest dyscypliną zaliczaną do nauk społecznych ( i humanistycznych) i zajmuje wśród nich należne miejsce.

Kraków, 22.10.2009 r. Andrzej Michał de Tchorzewski

21 października 2009

Koncert jesienny na dwa rzędy

Właściciel uczelni niepublicznej wygospodarował studentom w jednej z hal warsztatowych pomieszczenie na klub studencki. Nie było to ani łatwe, ani tanie. W nietypowej jednak przestrzeni, o bardzo estetycznym wystroju znalazło się miejsce na scenę, dla mających występować na niej w przyszłości zespołów artystycznych. Jest też kilka rzędów krzeseł i kilkanaście stolików. Stworzyło to magiczny klimat do spotkań różnych społeczności czy do doskonałej, klubowej zabawy. Można w tym pomieszczeniu zrobić wiele – od zaproszenia doń jakiegoś zespołu muzycznego po założenie własnej grupy i organizowanie w tym miejscu koncertów; od organizowania spotkań autorskich z ludźmi sztuki, świata polityki, nauki czy gospodarki po powołanie do życia własnego kabaretu, filmowego klubu dyskusyjnego itp.

Od dwóch tygodni zapowiadałem studentom studiów stacjonarnych, z którymi mam zajęcia, że w dn. 20 października wystąpi w ich klubie, w ich uczelni, dla NICH - zespół „NIJAK”, laureat festiwali piosenki studenckiej i turystycznej z lat 80. (m.in. Festiwalu YAPA czy Festiwalu Piosenki w Opolu), a wciąż obecny w życiu kulturalnym naszego regionu. Jego członkowie, absolwenci łódzkich uczelni wyższych, a dzisiaj wybitni specjaliści w swoich zawodach, profesjonalnie wykonują napisane przez siebie utwory, znakomicie bawiąc innych. Jest w tym piękno poezji, wspaniały rytm, doskonałe poczucie humoru i wrażliwa otwartość na odbiorców. Przyjęli moje zaproszenie, by w murach uczelni, w jej studenckim klubie bezinteresownie zagrać, zaśpiewać i zabawić studencką młodzież oraz uczestników toczącej się akurat konferencji naukowej.

Kiedy jednak na to wydarzenie kulturalne przybyło zaledwie kilku (spośród dwóch tysięcy) studentów, zdałem sobie sprawę z tego, że tę przestrzeń klubową zorganizowaliśmy dla siebie, dla władz uczelni, ale nie dla studentów. Gdyby bowiem mieli potrzebę przebywania z sobą czy z innymi w powyższej przestrzeni architektonicznej, żeby odpocząć, zrelaksować się, zabawić, to zapewne nie opędziłbym się od próśb o korzystanie z tego klubu i pozyskiwanie na występy atrakcyjnych gości. Co jednak nie jest im zadane, co nie jest związane z obowiązkiem zaliczenia jakiegoś przedmiotu czy zdania egzaminu, zostaje wypierane z ich świadomości, bo to po prostu nie jest ICH. Nie identyfikują się ani z tą przestrzenią, ani z ofertą artystycznego programu. Wolą zapewne inną cool(turę). Dobrze zatem, że przyszli na ten koncert uczestnicy naszej konferencji, znajomi i przyjaciele. Bawiliśmy się znakomicie, a niektórzy się nawet wzruszyli. Były kanapki, zimne napoje i bisy.

Gospodarze klubu, który w nazwie jest „studencki”, byli na wagarach, albo po prostu gdzieś, u siebie. W przyszłości mają być pedagogami, ale nie potrzebują występów, o które sami nie zabiegali. Może nawet nie wiedzą, czym jest piosenka turystyczna czy piosenka studencka, gdyż nie mieli okazji doświadczenia bycia w środowisku konwiwialnym? Tak to jest, kiedy organizuje się coś dla tych, których przesłanką jest – „Nie rób drugiemu, o co sam nie prosił”.

20 października 2009

Komercyjne harce dyrektorki szkoły podstawowej

W kierowanej przeze mnie uczelni rozpoczęły się obrady VI Międzynarodowej Konferencji „Edukacja alternatywna – dylematy teorii i praktyki”. Nieco zmęczony po całym dniu interesujących spotkań, referatów, swobodnych wypowiedzi dyskusyjnych na temat tego, czy(m) jest dzisiaj edukacja alternatywna, nawet nie przypuszczałem, że kiedy sięgnę po wydanie „Dziennika Łódzkiego”, przeczytam w nim o alternatywnym podejściu dyrektorki jednej z łódzkich szkół podstawowych do harcerzy. W tym przypadku mamy do czynienia z tak zwaną alternatywą destrukcyjną, negatywną, toksyczną.

W szkole zmieniła się dyrektorka, której - poza godzinami jej pracy - przeszkadzają pałętający się po szkole harcerze. Nie dość, że oddała im za darmo jedno z pomieszczeń do organizowania w nim zbiórek, to bezczelnie podczas nich „palili świeczki, biegali po szkole, zostawiali otwarte drzwi wejściowe. Raz wrzucili plastikowe pojemniki do toalety”. Co zrobić z taką chuliganerią? Wyrzucić ją ze szkoły, i problem z głowy. Tak to jest, kiedy pedagogom dzieci przeszkadzają w ich pracy. Najlepiej by było, gdyby szkoła została zamknięta po lekcjach na trzy spusty. Ale pomysłowa dyrektorka wpadła na lepsze rozwiązanie. Izbę harcerską przekazała odpłatnie do prowadzenia w niej zajęć karate. Tak oto komercja wygrała z harcami. Jak stwierdziła zacna pedagog: „Za lekcje karate odpowiada trener, który je prowadzi. Poza tym on płaci za wynajem sali, a harcerze mieli ją darmo”. Na drzwiach budynku wywiesiła zatem kartkę z informacją że zbiórek już w tej szkole nie będzie.

Przypomniało mi się w związku z tą historią, jak w okresie PRL, kiedy to harcerstwo wcale nie było mile widziane w mojej rejonowej szkole podstawowej, byłem podobnie wyrzucany z zastępem harcerskim z budynku szkoły. Poradziliśmy sobie z tym problemem dość łatwo. Zbiórki organizowałem w piwnicy bloku mieszkalnego, i to w tej jej części, która wymagała zrealizowania niektórych zadań pod dachem, ze względu na złą pogodę. A potem szliśmy w teren. Na harce. Dyrektorce wspomnianej powyżej szkoły słowo harce zapewne kojarzy się tylko ze swawolną zabawą czy anarchizacją zachowań dzieci. Ciekawe, jakie banały na temat wychowującej roli szkoły zostały zapisane w Statucie tej placówki oraz w jej programie wychowawczym?

(http://polskatimes.pl/dzienniklodzki/stronaglowna/175245,dyrektorka-szkoly-podstawowej-nr-166-wyrzucila-harcerzy,id,t.html)