Wydana w ostatnich dniach
2021 roku książka Beaty Karpińskiej-Musiał zasługuje na szczególną uwagę z
kilku powodów, którymi podzielę się jako jeden z harcowników na uniwersyteckiej
ścieżce Jej herstorii. 496 stron autobiograficznej "inwentaryzacji"
życiowych zdarzeń matki-akademiczki przeczytałem jednym tchem w ciągu 8 godzin.
To kwestia osobistych doświadczeń czytelniczych, których nie mogą ścierpieć
najbardziej zaciekli antagoniści mojej pracy naukowej.
Tę
książkę warto przeczytać jako niezwykle interesująco skonstruowany
autoterapeutyczny manifest, który być może nigdy by nie powstał, gdyby nie
rozgoryczenie nauczycielki akademickiej porażką w postępowaniu habilitacyjnym.
Tytuł książki jest jednak mocno mylący, gdyż krytyczne studium nie dotyczy
polskich uniwersytetów, ale dwóch, które jak dwujednia DOBRA i ZŁA stały
się dla Autorki sceną dla odczytania na nowo polskiej akademii przełomu
milenijnego. Rzecz dotyczy Uniwersytetu Gdańskiego i Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Autorka trafnie
sięgnęła po metaforę teatru, by spróbować zrozumieć swoistość akademickiego
świata, w którym zderzyło się jej osobiste życie kobiety, żony, matki podejmującej
się wielu ("aktorskich") ról zawodowych ściśle związanych z
kształceniem dorosłych (kursantów szkół językowych, studentów), z
niespodziewaną reakcją niezadowolonej z jej gry
"publiczności".
Do
metafory teatru skłoniły ją słowa autora inwokacji (...) As you
like it:
rolą człowieka, jako aktora, który pojawia się na scenie, by
odegrać swą rolę, jest z niej zniknąć.
Pyta
zatem: Czy pojawiamy się po to, by zniknąć właśnie? (s.17)
Tak.
Każdy z nas, bez względu na sukcesy i porażki znika ze sceny, a pojawiają się
na niej nowi aktorzy, Nie zahamują tego procesu zjawiska, z jakimi spotykamy
się w środowisku akademickim, naukowym: manipulacje, fałszowanie faktów,
cynicznie prowadzone intrygi, hipokryzja, tworzenie "brudnych
wspólnot", nierzetelność, nieuczciwość, itp., itd. Z tymi zjawiskami już
mało kto chce walczyć, a tym bardziej je ujawniać, bo natychmiast traktowany
jest jako ten zły ptak, co własne gniazdo kala. "Brudne wspólnoty" są
w Akademii, w NCN, w ministerstwach, w wielu uniwersytetach, także naszego kraju, we wszystkich
dziedzinach nauk. Pedagogika jako jedna z dyscyplin nauk społecznych podjęła
jednak trud ujawniania wielu patologii we własnym środowisku.
Przypomnę
tylko dwie z wielu rozpraw radykalnie odsłaniających stan łamania kodu
etycznego przez doktorów nie tylko pedagogiki w książce "Turystyka
habilitacyjna Polaków na Słowację w latach 2005-2016" (Łódź: 2018) czy ostatniej mojej
monografii "Wprowadzenie do teorii krytykoznawstwa. Krytyka naukowa (nie
tylko) w pedagogice” (Kraków: 2021), w której odsłaniam patologie krytyki naukowej. Od
początku pracy naukowej zajmował się nią badawczo i pisarsko, demaskując ukryte
i szkodliwe procesy w szkolnictwie, socjalizacji, edukacji publicznej i
nierzetelności w pedagogice Zbigniew Kwieciński, a w naukoznawstwie m.in. Józef Pieter, Janusz Goćkowski czy Mirosław Karwat.
Nie
jest jednak prawdą, że wszystkie uczelnie i wszyscy naukowcy oraz zespoły
badawcze są dotknięte wirusem powyższych patologii. One zawsze były, są i będą,
gdyż akademicka "scena teatralna” zatrudnia różnych scenarzystów,
reżyserów spektakli, scenografów, z którymi Beata Karpińska-Musiał także się
spotykała, współpracując z jednymi, a unikając drugich. Mamy świadomość wielu
zjawisk, ale obciążanie przyczyną tego stanu rzeczy wszystkich innych z pominięciem
samej siebie, chociaż jest terapeutycznie potrzebne, bo pozwala oczyścić własną
psychikę z toksyn, które nagromadziły się w ciągu kilkudziesięciu lat życia, to
jednak jest ucieczką od prawdy.
W
tle fascynująco napisanej autobiografii - bo książka nie ma wiele wspólnego z autoetnografią
- jest jednak skrywana bolesna, a wypierana prawda, której nie zamierza się
dociec, by podtrzymać poczucie koniecznej równowagi. Są też w tej książce
fałszywie podane dane tak, by założona teza znalazła na końcu swoje pełne
potwierdzenie. Metodologia nauk wszelkich określa ten zabieg mianem
samospełniającej się hipotezy. Autorka otrzymywała wyjaśnienia procedur,
powodów zaistnienia określonych zdarzeń, ale nie przyjęła ich do wiadomości, bo
nie pasowałyby do całości samorozumienia i samoutwierdzenia się w tym, co
chciałaby przekazać światu.
Szkoda,
bo powrót do zdystansowanego w(o)glądu nie tylko treści recenzji, jakie
otrzymała, ale także w niedoczytane przez Nią źródła wiedzy naukowej, mógłby
pozwolić Jej spojrzeć na efekty własnej pracy akademickiej. Być może
fenomenalnie opisana praca dydaktyczna (glottodydaktyczna), której poświęciła
się z ogromną pasją i zaangażowaniem, została dostrzeżona i doceniona przez
komisję habilitacyjną. Przyznam szczerze, że nie posądzałbym żadnej z pań
oceniających ten dorobek jako nacechowany intencją czy jakąkolwiek formą
postawy typu "zgnojenie" (s. 496), wrogość, cynizm czy brak
szacunku do drugiego człowieka (s. 434).
Tego
typu osądy, choć znajdują swoje emocjonalne podłoże, to jednak pokazują, że
jako Habilitantka projektuje na oceniających Jej publikacje własny sposób
postrzegania innych jako ekspertów. Nie bierze pod uwagę tego, że w
postępowaniu habilitacyjnym zupełnie nie liczą się dokonania
dydaktyczne. Tak więc o ich nieuwzględnienie jako głównego zasobu
kapitałowego przez część członków komisji powinna mieć żal do ministra
nauki i szkolnictwa wyższego.
W
pełni zgadzam się i rozumiem, kiedy B. Karpińska-Musiał pisze:
Porażka akademicka boli potrójnie. I chociaż bywa też
pouczająca, a nawet często żłobi nasz charakter w sposób bardzo znaczący, to w
przypadku matek jest blizną również na naszej funkcji i roli w prywatnym życiu.
Graweruje, wypala nam bowiem tę bliznę na sposobie myślenia: o świecie pracy,
nauce, o własnym poczuciu wartości (s. 434).
Właśnie dlatego warto przeczytać tę książkę z zupełnie innego powodu a mianowicie, by dostrzec w autonarraji to, co być może dla wielu mężczyzn, ale także kobiet w uniwersyteckim środowisku, jest pomijane, niedostrzegane czy może brane w nawias. Autorka stawia w swojej rozprawie jako dominantę i usprawiedliwienie dla niewnikania w naukowe powody Jej porażki, kwestię płci i związanego z nią macierzyństwa.
Już bycie kobietą w nauce stwarza bariery, ale - jak pisał o tym także Z. Kwieciński - staje się przywilejem ze względu na inny rodzaj patologii akademickiej, jakim jest prostytuowanie się dla uzyskania awansu naukowego. Każdy kij ma dwa końce. Podobnie jest z genderową argumentacją sukcesów lub porażek w kategoriach ZA i PRZECIW.
Jak
sama przyznaje: Nie uczyniłam macierzyństwa formalnym elementem swojej kariery,
co uważam dziś. Natomiast naświetliła w CV równoległą do macierzyństwa,
intensywną pracę zawodową w tym czasie, która także nie zniwelowała
absurdalnej, pozamerytorycznej wzmianki o długości czasookresu od magisterium
do doktoratu (s. 427). Nie postrzegam tego jako błędu. Jestem nawet
zaskoczony, że tak to zostało odebrane z treści jednej z recenzentek, bo można
tę uwagę, a nie akt dyskryminacji (o to nie podejrzewałbym tej recenzentki)
odczytywać zupełnie inaczej.
W
zupełnie innej sytuacji startowej i wynikowej są kobiety-doktorantki, które tuż
po studiach intensywnie włączały się do badań naukowych, (nawet będąc żonami,
matkami), gdyż studiowały na bieżąco literaturę przedmiotu, uczestniczyły w
międzynarodowych i krajowych formach aktywności akademickiej (konferencje
naukowe, staże, projekty badawcze itp.), a w zupełnie innej sytuacji znalazła się z
własnego przecież wyboru Autorka tej książki. Członkowie komisji
habilitacyjnej nie oceniali negatywnie tego faktu. Ba, nawet gdyby znali te fakty, nie wolno by im było brać ich pod uwagę. Nie ocenia się człowieka tylko efekty jego pracy naukowej. Tymczasem czytamy:
Czymże
to jest, jeśli nie dowodem na jawną dyskryminację w aurze haseł o
równouprawnienie, dyskredytacją wartości indywidualnych wyborów w czasach
promowania akademickiej wolności? Świadectwem przemocy symbolicznej? (s. 427) Można zatem
zapytać, czy fakt zainteresowania się z konieczności pracą naukową w wyniku
podjęcia jej w uniwersytecie na stanowisku adiunkta nie jest świadectwem
przemocy symbolicznej, tylko w duchu bezwarunkowej samoakceptacji dla
wcześniejszych wyborów drogi życiowej i zawodowej?
Być
może łatwiej jest o sukces akademicki małżonkom, którzy prowadzą badania i
ubiegają się o awans w ramach tej samej dyscypliny, czego mamy dowody w pedagogice
społecznej (profesorowie Wiesław Theiss i Barbara Smolińska-Theiss), w historii wychowania (prof. UŁ Iwonna i Grzegorz Michalscy), w pedagogice porównawczej (Agnieszka i Zbyszko Melosikowie), itp. Autorka
"musiała"/chciała podporządkować swoją karierę awansom naukowym męża,
który reprezentował zupełnie inną dziedzinę i dyscyplinę nauk. Jednak pięknie opisuje wzajemne wzbogacanie się w sferze innych doświadczeń międzykulturowych w ramach pobytów stażowych czy krajoznawczych w różnych państwach i na dwóch kontynentach.
Proszę nie odbierać tego komentarza pejoratywnie.
Rozumiem i podzielam opinię na temat specyfiki bycia naukowczynią właśnie ze
względu na znakomicie odtworzone role przez B. Karpińską-Musiał. Sposób, w jaki
opisała smak własnych sukcesów i porażki jest ujmujący, emocjonalnie przekonujący,
bowiem osadzony jest nie tylko w języku literackim, o udostępnione nam własne,
piękne wiersze, ale także jest wzbogacony o naukową wykładnię życiowych
zdarzeń. Narracja w książce została ujęta w kilku gatunkach literackich, co już
samo w sobie jest pisarską sztuką.
Znajdziemy
w tej monografii narrację stricte naukową, eseistyczną, reportażową,
publicystyczną i poetycką. W każdej z nich porusza się finezyjnie, miejscami
bardzo subtelnie, ale bywa, że nazbyt wyraziście. Uwielbiam takie studia,
bowiem są odsłoną w dużej mierze osobistych doznań, przeżyć, wrażeń, a w tym
przypadku Autorka okazuje się znakomitą obserwatorką ludzi, świata i
zachodzących w nim zdarzeń. Znacznie trudniej jest opisywać i oceniać samego siebie, bo w grę wchodzą mechanizmy samoobronne.
Książka
powinna być znaczącą lekturą na studiach nauczycielskich, pedagogicznych, nie
tylko dlatego, że podejmują je w większości kobiety. Zmiany kulturowe i na
rynku pracy są już tak duże, że także w polskich uczelniach przeważają kobiety.
To, że jeszcze nie zdominowały akademickiej sceny "sądowniczej" także
ulegnie transformacji, ale mogę przypuszczać, że w ocenie osiągnięć naukowych
innych kobiet będą bardziej rygorystyczne niż świadomi ich ról społecznych
mężczyźni. W grę bowiem wchodzą imponderabilia.
Dr Beata Karpińska-Musiał przywołuje
niektóre quasi absurdy prawne, z jakimi zderza się każdy doktorant,
habilitant czy kandydat do tytułu profesora, jak np. nierówność zobowiązań temporalnych.
Ubiegający się o stopień musi złożyć odwołanie w granicznie określonym terminie
(termin zawity), a recenzenci w postępowaniu awansowym nie (dla nich
jest termin instrukcyjny). Wielokrotnie wyjaśniałem różnice między
nimi w blogu, a także w książce pt. Habilitacja. Diagnoza. Procedury.
Etyka. Postulaty (Kraków 2017), których nie musiała znać. Wystarczyło
jednak wpisać do wyszukiwarki kategorię „termin instrukcyjny”, by dowiedzieć
się, co on oznacza i dlaczego musi być stosowany w większości ustaw powiązanych
z kpa w naszym kraju.
Jednak dotychczasowa
krytyka tego typu pozornego absurdu nic nie daje, gdyż najpierw trzeba
zastanowić się nad tym, jakie są powody natury administracyjno-prawnej tego rozwiązania.
Tłumaczenie tego stanu prawnego nie ma sensu, skoro ktoś nie przyjmuje do
wiadomości, że nie ma to nic wspólnego z dyskryminacją czy nierównością
podmiotów wobec prawa. Zachęcam do lektury komentarzy prawników.
Z
jednej strony Autorka utrwala w sobie i u czytelników przeświadczenie, że
zawsze kierowała się wolnością, samostanowieniem, a z drugiej strony
temu zaprzecza, kiedy przyznaje, iż zanim złożyła wniosek habilitacyjny
zapoznała się z tekstami autoreferatów innych habilitantów, podobnie jak po odmowie
nadania jej stopnia doktora habilitowanego czytała uzasadnienia odwołań od
takich uchwał innych porażkowiczów. To w końcu jak to jest z tą autonomią? Czy
to dzieła mają stanowić o wartości naukowej kandydata, czy sposób ich
przedstawienia w autoreferacie, który w ogóle nie podlega ocenie, waloryzacji,
nie jest dziełem naukowym?
Ma
żal, że w pierwszej instancji oceny Jej osiągnięć miał miejsce "sąd
kapturowy", bo istotnie członkowie komisji habilitacyjnej odrzucili mój
wniosek o zaproszenie Habilitantki na posiedzenie, po czym kiedy pozytywnie
odniosła się do tego faktu Sekcja Nauk Humanistycznych i Społecznych Centralnej
Komisji, by jednak uchylić uchwałę Rady Wydziału i powrócić w procedurze do
obrad komisji z udziałem Habilitantki, sama potwierdza, że już nie miała siły i
chęci do przygotowania rzeczowych odpowiedzi na przesłane jej pytania.
Trudno
jest mi zgodzić się ze stwierdzenie: Porażka awansu naukowego w
dyscyplinie pedagogika w moim przypadku pokazała dywersyfikację sposobów
myślenia o wolności naukowej między reprezentantami nauk społecznych a
humanistyką (co już sygnalizowałam wcześniej), a także zróżnicowania myślenia o
tym, co stanowi ogólnie podstawę do awansu (s. 384). Nie jest dowodem
na ten stan rzeczy porównawcze przedstawienie odmiennego podejścia do badań
pedeutologicznych w referatach na konferencji na Malcie przedstawiciela
Uniwersytetu w Białymstoku i uczonego z Uniwersytetu Maltańskiego (s.355).
To
w końcu badania naukowe mają być prowadzone we wszystkich krajach tak samo, czy
jednak Autorka jest za wolnością ich konceptualizacji i realizacji? Polska
pedagogika odeszła już ponad trzydzieści lat temu od monoparadygmatyczności i
monoteoretyczności, a już na pewno nie jest w swej całości nauką ideologiczną,
co usiłuje jej przypisać. W tym sensie rację miały recenzentki, że
powinna jednak douczyć się, a nie jest to przecież obraźliwe, tylko zachęcające
do szerszych i głębszych studiów. Sama pisze: Bo przecież "być
akademikiem" oznacza nieustannie się uczyć samemu, by potem współtworzyć
tę wiedzę ze studentami i ich inspirować, prawda? (s. 353)
Otóż
takie podejście do nauki jest zgubne, bowiem od studentów zbyt wiele doktor
nauk się nie nauczy. Natomiast na pewno powinien weryfikować swoją wiedzę w procesie
ich kształcenia, ale kiedy zamierza opublikować wyniki własnych dociekań,
powinien zasięgnąć opinii koleżanek czy kolegów z tej samej lub różnych
dyscyplin naukowych w zależności od przedmiotu własnych badań. Tymczasem
przyznaje:
Nie
czułam też długo potrzeby budowania relacji prywatnych w gronie
"przyjaciół naukowych", mimo że nawiązałam kilka długotrwałych
znajomości przez te kilkanaście lat. (...) Harcowałam naukowowo na różnych polach
z pełną swobodą, w dodatku ze wsparciem mojej macierzystej jednostki (s. 352-353). To może
zawiedli ci "przyjaciele" i "jednostka", skoro nie uczulili
merytorycznie i metodologicznie na niedostatecznie czy niewłaściwie ujętą
zawartość treści w książkach i artykułach, skoro recenzentki miały w tym zakresie
istotne zarzuty?
Niestety,
piszę o tym od lat, że - sięgając do metafory teatru - reżyserzy sztuki
teatralnej obsadzają w monodramie aktora, zapewniając o rzekomo znakomitej
grze, podczas gdy spektakl z udziałem kolaudatorów sztuki nie znajduje uznania.
Może trzeba ten żal, gorycz skierować nie tylko do siebie, ale także owych
reżyserów? Nikt z komisji nie podważał wartości osoby Habilitantki, Jej
dokonań, gdyż w części znalazły one bardzo pozytywny wydźwięk.
Nie ma racji, kierując swoją introspekcyjną autobiografię do wszystkich tych, którym też się nie powiodło w postępowaniu habilitacyjnym. Każdy zbiór przedkładanych do oceny osiągnięć jest inny, tak jak każdy z nas jest inny, przeszedł inną ścieżkę akademickiego rozwoju i (nie-)dojrzałości. Ma oczywiście rację, kiedy pisze, że Rada Wydziału nie musiała zaakceptować negatywnej konkluzji komisji habilitacyjnej. Nie docieka jednak, czy uczyniła słusznie, skoro przyznaje tylko sobie prawo do niezależnej oceny.
Obciąża porażką komisję habilitacyjną, która nie miała, nie ma prawa do odmowy czy nadania stopnia naukowego. Zapewne ma częściowo rację, że członkowie licznej i wielodyscyplinarnej rady naukowej rozstrzygają o czyimś dorobku życiowym wcale go nie znając, tylko kierując się recenzjami i uzasadnieniem opinii komisji habilitacyjnej. Nie we wszystkich radach ma to miejsce. Nie można zatem uogólniać tego zjawiska. Być może część członków tej rady jednak zapoznało się z Jej publikacjami? Tego nie wiem. Członkowie komisji habilitacyjnej także nie mają takiej wiedzy, skoro są w większości spoza uczelni prowadzącej postęowanie.
Żałowałam
tych ośmiu lat ciężkiej pracy, których już nie mogłam cofnąć. Plułam w myślach
na patologiczny system, w którym procedury i merytokracja istnieją tylko na
papierze, a wymaga się ich w realnym działaniu tylko od habilitantów. Że
przepisy ustawy mogą być tak bezkarnie łamane, a etyka zawodowa i profesjonalizm,
w które tak wierzyłam przez całe życie, nie wszystkich obowiązują. Albo mają po
prostu inną definicję. Jak ja to wytłumaczę moim synom? Jaki to przykład
praworządności i uczciwości administracyjnej stanowi? I co najgorsze, jak im
wytłumaczę tak wysoce uznaniową politykę akademicką oraz to, że moja praca -
rzekomo tak prestiżowa, w ich oczach elitarna i rozwojowa - doprowadza mnie do
obecnego stanu psychicznego? (s. 323).
Habilitantka
odwołała się, a Centralna Komisja uznała Jej zarzuty i zobowiązała UJ do
ich naprawienia. Nie rozumiem, dlaczego ukrywa nazwę tego uniwersytetu, skoro w
przypadku banalnej konferencji na Malcie przywołuje Uniwersytet w Białymstoku?
Czy dlatego, że ponoć najwybitniejszego nie wolno krytykować? Nie można
zatem powtarzać zarzutów, skoro zostały one uwzględnione w Jej postępowaniu,
gdyż jest to przejawem nierzetelności.
Kwestie merytoryczne były
po stronie Habilitantki, a tych nie potrafiła obronić. Nie mogę zatem zgodzić
się z tezą, chociaż rozumiem jej emocjonalny kontekst: Nie zależało mi
na laurkach albo wciągnięciu do "rodziny", ale zależało mi na szacunku,
którego mi w skandaliczny sposób nie okazano (s.296).
Ubieganie się o habilitację
nie jest, jak w przypadku bycia rekomendowanym do Polskiej Akademii Nauk,
zabiegiem o "wciągnięcie do rodziny", gdyż Habilitantka nie zabiegała
o wejście do środowiska naukowego jednego z najlepszych - jak pisze -
uniwersytetów polskich. Postępowania habilitacyjne są indywidualną rywalizacją
na osiągnięcia naukowe a nie personalne. Być może we własnym środowisku byłaby
przez jego część postrzegana jako jeszcze jedna doktor habilitowana z
pedagogiki, ale w to wątpię, znając jej macierzyste środowisko akademickie.
Tymczasem wybrała najlepszy uniwersytet, gdzie być może wymagania są znacznie
wyższe niż w jej własnym czy w moim? Tego nie wiem.
Muszę
wprowadzić jedną korektę faktograficzną, a dotyczącą terminu składania
wniosków habilitacyjnych w trybie ustawy o stopniach naukowych... z 2003 roku
oraz Ustawą z 3 lipca 2018 roku Przepisy wprowadzające ustawę – Prawo o
szkolnictwie wyższym i nauce. Nie jest prawdą, jak pisze na s. 280 i
często odwołuje się do tego faktu, że wnioski habilitacyjne można było składać
na "starych zasadach” do 30 kwietnia 2018 roku. Z tego też powodu
przedłożyła to, co wydawało się wystarczającym dowodem na naukowy charakter
osiągnięć.
Tymczasem
w świetle obowiązującego prawa:
Art.
179.
1.
Przewody doktorskie, postępowania habilitacyjne i postępowania o nadanie tytułu
profesora wszczęte i niezakończone przed dniem wejścia w życie ustawy, o której
mowa w art. 1, są przeprowadzane na zasadach dotychczasowych, z tym że jeżeli
nadanie stopnia doktora, stopnia doktora habilitowanego lub tytułu profesora
następuje po dniu 30 kwietnia 2019 r., stopień lub tytuł
nadaje się w dziedzinach i dyscyplinach określonych w przepisach wydanych na
podstawie art. 5 ust. 3 tej ustawy.
2.
W okresie od dnia wejścia w życie ustawy, o której mowa w art. 1, do
dnia 30 kwietnia 2019 r. przewody doktorskie, postępowania habilitacyjne i
postępowania o nadanie tytułu profesora wszczyna się na podstawie przepisów
dotychczasowych.
Jeżeli
zatem krytykuje się procedury administracyjno-prawne, to warto najpierw dobrze
sprawdzić, czy nie popełnia się błędu! W tym kontekście narracja o rzekomej
konieczności pospiesznego złożenia wniosku traci swoją wiarygodność.
Pani
dr Beata Karpińska-Musiał podporządkowała całą swoją narrację porażce, ale w
istocie nie odnosi się do wszystkich argumentów i powodów, które doprowadziły do
niej. Wprawdzie czyni to w sposób względnie elegancki, ale rozmija się m.in. z
faktami, a więc obiektywnie dającymi się zweryfikować danymi, jak i odmawia
profesorkom-członkiniom komisji habilitacyjnej naukowej oceny Jej publikacji.
Nie jest jedyną osobą, która spotkała się z różnicą zdań i opinii, gdyż w
naukach społecznych i humanistycznych jest to zupełnie oczywisty i naturalny
ich atrybut. To nie są nauki ścisłe, w których każdy błąd może być z
większą lub mniejszą łatwością wykryty i udowodniony.
Niestety, kiedy krytykuje w swojej książce fakt, iż recenzentkami w jej postępowaniu zostały panie, które stosunkowo niedawno, bo kilka lat wczesniej uzyskały habilitację z pedagogiki, to nie adresuje tego "zarzutu" do recenzenta wydawniczego, który habilitację uzyskał kilka miesięcy temu. Nie ma zatem sensu ferowanie zarzutów, które są w sprzeczności z własnym postępowaniem czy poglądami. Sekcja Nauk Humanistycznych i Społecznych Centralnej Komisji dbała o to, by nie powoływać do komisji habilitacyjnych na recenzentów tych samych profesorów. Kiedyś muszą sprostać zadaniom, jakie stawia przed nimi ustawodawca i pracodawca.
Eksperci
w naszej dziedzinie nie funkcjonują w binarnej przestrzeni. Sama pisze z
podziwem o Foucaultowskim trójkącie dyskursywnym, o Foucaultiańskiej
przestrzeni, wiedzy i władzy, ale gdy w grę wchodzi ocena jej dorobku
upomina się o powrót do dualizmu, do systemu zero-jedynkowego. Jej publikacje
naukowe nie były jednak jednoznacznie odrzucone. Dwóch członków komisji oceniło
je jednoznacznie pozytywnie. Przeważyły opinie z trzeciej interpretatywnej
przestrzeni.
Jak
traktuje się naukę jako harcowanie, to trzeba konsekwentnie przyjąć habitus
harcownika, którego wytwory mogą być przez kogoś ocenione jako nierzetelne, niewłaściwe,
nieadekwatne, a zatem i nie w pełni naukowe. Wolność interpretatywna jest
stałym elementem w ocenie stopnia naukowości przedkładanych do oceny rozpraw.
Znakomicie pisze o tym Hubert Izdebski w swojej postdyscyplinarnej
książce pt. Ile jest nauki w nauce? (Warszawa, 2018). Autor był
sekretarzem Centralnej Komisji Do Spraw Stopni i Tytułów. Warto ją przeczytać,
by zrozumieć dylematy, z którymi muszą zmierzyć się naukowcy różnych dyscyplin
nauk społecznych i humanistycznych.
Warto
też zwrócić uwagę na to, że fascynacja kategorią sprawstwa w kontekście
naukowym ma także wymiar współsprawstwa i przeciwsprawstwa, a to oznacza, że
możemy sami stać się współpracami nie tylko własnych sukcesów, ale i porażek, doświadczając zarazem w
innych sferach życia osobistego, społecznego i zawodowego wiele radości i satysfakcji, ale i smutku czy rozgoryczenia. Autorka książki ma wiele powodów do radości, do dumy, ale i do uzyskiwanych laurów.
Autorka recenzowanej książki ma kapitał kulturowy (akademicki, naukowy), z którym może ponowić postępowanie
habilitacyjne, czego Jej szczerze życzę, bo problem koniecznej zmiany w
dydaktyce akademickiej jest kluczowy dla przyszłości także polskiej nauki. To
spośród absolwentów uczelni wyrastają kolejni uczeni. Warto zatem kontynuować
ten proces zadbawszy nie o "szable", nie o pozory, ale o przekonujący
merytorycznie i metodologicznie zakres, stan i opis wyników własnych
badań.
Bardzo dziękuję za książkę, która wciąga od pierwszej strony do ostatniej. Będę ją polecał pedagogom zajmującym się pedagogiką szkoły wyższej, by nie byli bezkrytyczni w studiowaniu jej treści, ale zarazem może znaleźli inspiracje do własnych badań, względnie obiektywnych.
Podobnie jak Autorka nie widzę potrzeby do ujawniania szczegółów
postępowania habilitacyjnego, bo wprawdzie zamieszczenie ich w sieci nie
spowodowałoby wycinki drzew, ale mogłoby niepotrzebnie zdezawuować inny, a
jakże ważny społecznie i kulturowo sens Jej przekazu. Książka o
matce-akademiczce jest zdecydowanie lepiej i mądrzej napisana niż dotycząca
krytycznej analizy zdarzeń w macierzystym uniwersytecie monografia jej wydawniczego
recenzenta. Gratuluję!