Socjolog Andrzej
Kojder używa tego określenia w odniesieniu do tych, którzy jako
specjaliści zostali poproszeni przez decydentów o przygotowanie ekspertyzy
(...) mimo że decyzje, które ma wskazać ekspertyza, zostały de facto
wcześniej podjęte. Ekspertyza służy wtedy tylko celom prestiżowym decydenta,
który deklaratywnie "ceni" naukę (Pobocza socjologii,
Warszawa 2016, s. 281).
Naukowcy podejmujący się pracy
eksperckiej dla określonego decydenta nie wiedzą, ba, nie mogą przypuszczać, bo
i po co, do czego zostanie wykorzystana ich analiza oraz prognoza z niej
wynikająca. Jaki mają na to wpływ? Ważne jestem by swoje zadanie wykonali
uczciwie, rzetelnie bez względu na jego potencjalne wykorzystanie przez
decydenta.
Gorzej, kiedy w umowie z
decydentem nie zabezpieczają się przed możliwą z jego/jej strony ingerencją w
formie cenzury, zniekształceń w treść ekspertyzy, bo wówczas to oni tracą twarz, a nie ich zleceniodawca.
Doskonale pamiętam sytuację, jak
podjąłem się przygotowania dla jednej gmin ekspertyzy dotyczącej edukacji w przedszkolach
i szkołach podstawowych. Jak zamawiający ją burmistrz zorientował się po
przeczytaniu raportu z diagnozy wraz z propozycjami koniecznych zmian, to
próbował jej nie przyjąć, by tym samym nie tylko nie zapłacić za wykonaną pracę,
ale i nie dopuścić do upowszechnienia występujących błędach, a nawet
patologiach w prowadzonych przez gminę placówkach.
Na szczęście nie zgodziłem się z
moimi współpracownikami na jakąkolwiek ingerencję w treść ekspertyzy. Burmistrz
musiał ją przyjąć i przedstawić na posiedzeniu rady. Ta zaś przyjęła raport i
zobowiązała władze do podjęcia działań naprawczych.
Ekspertyza dotyczyła polityki
oświatowej w skali mikro, bo tylko jednej gminy, a przecież wiemy, że różne
ekspertyzy powstają dla potrzeb władz regionalnych czy dla krajowych
decydentów. Poziom odpowiedzialności naukowców jest jednak taki sam, mimo iż
skutki rozwiązań mogą być znacznie szersze.
Znacznie poważniejsza rolę
odgrywają w tym procesie recenzenci ekspertyz. Decydenci stosują jednak trik
pozwalający im na to, by uczynić recenzentów wspólnikami brudnej roboty,
manipulacji. Zawierają w umowie obowiązek milczenia, nieujawniania treści
recenzji. Naukowcy-recenzenci muszą zatem rozstrzygnąć we własnym sumieniu, czy
godzą się na takie zobowiązanie, czy też rezygnują z podjęcia pracy.
Niestety, pecunia non
olet, skoro część recenzentów podpisuje umowę godząc się tym samym na to,
by zatwierdzić nieprawdę. Wypada przypuszczać, że eksperci mają
niekiedy podstawy, aby podejrzewać, że zleceniodawcy ekspertyzy wcale nie
chodzi o uzyskanie rzetelnej wiedzy i skutecznych rekonstrukcji praktycznych.
Skoro ich podejrzenia są uzasadnione dotychczasowym sposobem postępowania
decydenta, a mimo to zgadzają się z nim współpracować, to dobrowolnie
stają się uczestnikami "brudnej wspólnoty" (tamże, s.
281-282).
Tak też dzieje się nie tylko w
pracach eksperckich, w prowadzonych przez wielu uczonych diagnozach na zamówienie określonych
podmiotów. Widzimy to w uczelniach, w których w grę wchodzi przygotowanie recenzji czyjegoś dorobku naukowego lub głosowanie na posiedzeniu rady dyscypliny naukowej nad nadaniem
stopnia naukowego. Bywa, że efektywność ekspertyzy nie dotyczy wówczas merytorycznej
jakości, ale relacji społecznych i związanych z nimi konsekwencji.
Granica między moralnością a
prawdą i prawem staje się coraz bardziej płynna, jak nasza ponowoczesność.