22 lutego 2013

Dlaczego niektórzy nauczyciele nie lubią szkoły?

Nie ma już chyba takiego dnia, w którym co najmniej jedno z mediów nie opisałoby przypadku szkolnego nieprzystosowania, ale nie uczniów do szkoły, tylko nauczycieli do uczniów. Niestety, to jest chyba jeszcze pochodną minionego ustroju, być może także zakorzenioną w kształceniu nauczycieli, że w wielu klasach szkolnych część spośród nich pracuje tak, jakbyśmy ciągle żyli w ustroju totalitarnym. To znaczy, jakbyśmy mimo odzyskanej wolności, nadal mieli prawo do nadużywania swojej władzy w relacjach z innymi. Ciągle jeszcze odzywają się upiory powinności przystosowywania się uczniów i ich rodziców czy prawnych opiekunów do odgórnych regulacji ideologicznych, społecznych i prawnych w szkolnictwie publicznym, a wzmacnianych autorytarnymi postawami niektórych nauczycieli.

Przypominają się ciekawe badania z początku lat 90. XX w. prof. Alicji Kargulowej z Wrocławia na temat tego, dlaczego dzieci nie lubią szkoły. Do tego samego problemu po jakimś czasie nawiązał także w swoich dialogicznych książkach ks. prof. Janusz Tarnowski, pisząc je wraz z uczniowskim zespołem redakcyjnym pod wspólnym tytułem: Dzieci i ryby głosu nie mają? Są takie dzieci i jest taka młodzież, którzy mieli pecha w swoim życiu lub w jakimś jego okresie, bowiem zostali skazani na nauczyciela-sadystę, nauczyciela-opresora, nauczyciela-tyrana.

Mieli to nieszczęście, że zostali zmuszeni do codziennego obcowania z osobą, która ma jakieś (różne) problemy z samą sobą, a dzieci od niej uzależnione stają się dla niej okazją do rozładowania własnych napięć czy przeniesienia na nie swoich frustracji. Niemiecki publicysta, orędownik praw dziecka Ekkerhard von Braunmuehl pisze o takich osobach, że są nie tylko psychicznymi, ale i strukturalnymi oprawcami, którzy stosują ukryte formy przemocy wobec słabszych, uzależnionych od nich wychowanków tak długo, aż ktoś nie przerwie tego pasma zła, nie ujawni go, by upomnieć się o naruszaną godność dziecka.

Być może tak było w żłobku w Żarach, gdzie opiekunki znęcały się nad maluchami, strasząc je psem, wpychając im na siłę naleśniki do buzi, grożąc, że je zbiją itd. Mogło to mieć miejsce w szkole w Suwałkach, gdzie nauczycielka matematyki ubliżała uczennicy: "Po co mam tracić czas na debila, lepiej komuś mądrzejszemu wytłumaczyć", mogło tak być w warszawskiej podstawówce, gdzie w wyniku złej diagnozy psychologicznej dziecka, staje się ono przedmiotem niewłaściwych ocen, szykan itd., itd.

Niektórzy pedagodzy pytają: w imię jak pojętej racji to uczeń ma przystosowywać się do szkoły, w której nieodpowiedzialnie, nieprofesjonalnie, niepedagogicznie postępuje wobec niego nauczyciel (a przy tym wszystkim jeszcze jest bezkarny)? Dlaczego starsi i mądrzejsi nie potrafią dostosować metod i form pracy do potencjału ucznia?
Moc pedagogicznej władzy nie polega na panowaniu psychicznym i fizycznym nad osobami słabszymi i na nią skazanymi (obowiązek szkolny), ale na służbie wobec tych, którzy potrzebują i oczekują od niej mądrości, wrażliwości, nadziei i optymizmu.

Szkoła nie musi być odzwierciedleniem logiki świata natury, w którym mocny panuje nad słabym, gdzie wilki pożerają owce. Jak ktoś nie daje sobie rady z uczniami, to znaczy że ma problem z samym sobą, brakuje mu kompetencji, nie ma w nim pasji, radości dzielenia się z innymi wiedzą i umiejętnościami, tylko powodowany jest goryczą tkwienia w miejscu, którego sam nie cierpi. Oczywiście, najprościej jest zastraszyć i wymagać od innych, tylko nie od siebie. W końcu szkoła jest dla jednych i drugich więzieniem, dla jednych z własnego wyboru, dla innych z konieczności.

Może ktoś przeprowadzi badania wśród nauczycieli, którzy w sposób ukryty lub jawny okazują to, że nie lubią szkoły, a tym samym także uczniów i ich rodziców? Tak jedni jak i drudzy przeszkadzają im w pracy.