07 stycznia 2013

List zamknięty w sprawie listu otwartego

Blog nie jest gazetą, a więc medium, które byłoby przez jakąkolwiek władzę monitorowane, by ta słusznością krytyki przejęła się i zobowiązała do naprawy czy zadośćuczynienia poszkodowanym podmiotom. Tworzy jednak pewną przestrzeń do debaty, nawet jeśli nie każdy uznaje, że powinna ona mieć zamknięty charakter, a taki ma, kiedy jest moderowana. Zresztą tzw. "listy otwarte" też przechodzą przez sito kolegium redakcyjnego medium, które musi podjąć decyzję, czy je publikować, czy może wyrzucić do śmieci. W przypadku listów elektronicznych akt ten trwa ułamki sekundy. Nie potrzeba do tego specjalnej niszczarki, która pobiera dodatkowo energię.

Zamierzam odnieść się do opublikowanego na łamach "Gazety Wyborczej" - a opublikowanego w ub. tygodniu - "Listu otwartego znad grobu: autorstwa prof. Adama Płażnika, w którym w nieco nekrofilnym stylu zaatakował politykę Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Dzwonili do mnie profesorowie w tej sprawie nie dlatego, że ów list się ukazał, bo to nie było tego głównym powodem, ale ze względu na odpowiedź, jaką nań udzieliła ministra prof. Barbara Kudrycka. U nas już jest taki poziom braku zaufania do władzy państwowej, że nawet słuszna riposta pani ministry nie została jako taka odczytana, tylko wywołała emocjonalne poruszenie. Jak mogła tak zbyć urzędowym tonem profesora neurobiologii, który zabrał głos w słusznej sprawie, a przede wszystkim w trosce o dobro wspólne, jakim jest - jego zdaniem - znalezienie się polskiej nauki i szkolnictwa wyższego nad grobem?

Nie wczytywałem się specjalnie w treść "Listu otwartego..." wspomnianego medyka, gdyż od szeregu lat pojawiają się w mediach wypowiedzi krytyczne, a ministerstwo i tak nic sobie z nich nie robi, bo zawsze znajdzie przeciwko jednemu co najmniej trzy głosy popierające. Właściwie, angażowanie się w tego typu debatę jest stratą czasu. Ministra i tak zrobi swoje, bo przeprowadziła z udziałem przecież akademickiego, a nie pracującego na cmentarzach, środowiska reformę ustrojową systemu finansowania nauki i awansów naukowych. Podpisali się pod tym profesorowie. Nie przypuszczam, by byli gorszymi, mniej znaczącymi czy interesującymi się losami uniwersytetów i akademii od autora tego Listu. Jak każda zmiana, tak i ta musiała być wynikiem jakiegoś kompromisu. Ktoś coś stracił, a ktoś coś zyskał. Po obu stronach są mniej lub bardziej poranieni, są ich sprawcy i ofiary.

Sam, jak krytykuję politykę pani ministry, to staram się maksymalnie przestrzegać zgodności z literą prawa, znać je, i zarazem zgodności z realiami, które są symptomem patologii, zagrożeń, niebezpieczeństw będących wynikiem nietrafnych, błędnych lub zaniechanych decyzji władzy tego resortu. Pisałem o tym kilka dni temu. Wysyłam listy zamknięte, ale podpisane (a nie anonimy, jak czyni to wiele osób podszytych tchórzem lub manipulujących danymi) do MNiSW. Przeczytałem zatem List otwarty i odpowiedź z nastawieniem, że na pewno ministra nie ma racji. A jednak, okazuje się, że ma, w tej sprawie, na szczęście jest inaczej, niż opisuje to ów neurobiolog. Ad rem, żeby nie być gołosłownym.

Wyjściowa teza profesora medycyny brzmi: Strumień pieniędzy na naukę jest niewłaściwy, gdyż jest kierowany nie do instytutów naukowych, ale via NCN i NCBR do nielicznych uczonych. Fakt jest faktem. Ministra Kudrycka ripostuje: )...)zaproponowane reformy nie mogą podobać się wszystkim, choćby dlatego, że naruszają spokojny sen wielu instytucji i osób, uderzają w wieloetatowość, zrywają z uznaniowym finansowaniem instytucji naukowych i zasadą, że wszystkim należy się po trochu, bez względu na jakość i poziom badań naukowych. Tu przyznaję rację pani minister. Niestety, socjalistyczne rozdzielnictwo środków budżetowych dla wszystkich jednostek akademickich "czy się stoi, czy się leży..." skutkuje od ponad 22 lat tym, że np. wydział uniwersytetu, na którym pracowałem przez 30 lat, po dzień dzisiejszy nie ma pełnych uprawnień akademickich, niewiele różniąc się od szkół niższego stopnia (np. wyższych szkół zawodowych).

Można zapytać, cóż z tego, że wydział otrzymywał pieniądze z budżetu państwa, skoro konsumował je na to, co minister B. Kudrycka określiła mianem: "dobre samopoczucie słabych naukowców, którzy nie są w stanie konkurować z kolegami w Europie i na świecie". Tę jednostkę wyprzedziły wydziały znacznie mniejszych potencjałem ekonomicznym i kadrowym akademii pedagogicznych, a nawet jedna jedyna wyższa szkoła prywatna, jaką jest DSW we Wrocławiu, i to osiągając pełen akademicki status w znacznie krótszym czasie. Tak więc w tej kwestii ów neurobiolog mnie nie przekonał i jego listu bym nie podpisał.

Rację ma prof. A. Płażnik, kiedy stwierdza:

Nakłady państwa na naukę są w Polsce żenująco niskie (około 0,45 - 0,65 proc., zależnie jak się liczy i ten procent nie zmienia się od lat), i są kilkakrotnie (w procentach PKB) niższe niż w krajach Unii Europejskiej (w Izraelu przeznacza się ponad 3 proc. PKB na naukę). Nawiasem mówiąc, MON w Polsce dostaje na swoje zabawki i gry wojenne (czy coś zagraża Polsce?), prawie 2 proc. PKB.

Tu w odpowiedzi otrzymuje demagogicznie skonstruowaną ripostę, która w żadnej mierze nie podważa jego słusznego ataku, a mianowicie, kiedy min. B. Kudrycka chwali się bezzasadnie: Gdy na naukę w 2007 r. ze środków publicznych wydano zaledwie 3,8 miliarda złotych, już w 2011 r. wydatki te wzrosły niemal dwukrotnie, do 6,7 miliarda zł., a w tym czasie relacja tych wydatków do PKB wzrosła z 0,32 proc. do 0,44 proc.

Otóż ta odpowiedź pani ministry nie jest żadną przebitką, nie może być żadnym powodem do dumy i samochwalstwa. Co z tego, że z budżetu przeznacza się dwa razy więcej niż kilka lat temu, skoro i tak jest to na poziomie nędzy, a "każe się" naukowcom konkurować z uczonymi państw, których badacze dysponują nie tylko wielokrotnie wyższymi płacami indywidualnymi, ale i pięciokrotnie wyższym budżetem na badania zespołowe?

Międzynarodowa diagnoza dla naszego kraju, która została opublikowana w znakomitym Raporcie Polska 2050 (Warszawa: PAN Komitet Prognoz „Polska 2000 Plus+” 2011) potwierdza, że współczynniki rozwoju intelektualnego, które są zaliczane do tzw. „miękkich” oznak poziomu rozwoju społeczeństwa, lokują nas wśród 40 państw świata na 28 miejscu, przy czym ostatnie miejsce zajmujemy pod względem liczby doktorantów w wieku 20-29 lat, zaś ze względu na wydatki na badania i rozwój jako procent PKB zajmujemy – w zależności od różnych źródeł – od 42 do 65 miejsca w świecie. Systematycznie powiększa się dystans między Polską a krajami rozwiniętymi w zakresie poziomu badań naukowych i liczby patentów.

Do tego etapu pojedynku profesor neurobiologii a prof. B. Kudrycka byłoby zatem 1:1.

Niestety, w dalszej części swojej wypowiedzi już prof. A. Płażnik wykłada się brakiem wiedzy na temat mechanizmów i korzyści, jakie mimo tej nędzy finansowej i tak są o wiele bardziej korzystne, niż jeszcze kilka lat temu. Pamiętam doskonale, kiedy moi doktoranci składali wnioski do MNiSW o grant promotorski, to istniała niepisana, ale przestrzegana przez władze zasada, że nie mogą one - przynajmniej tak było w humanistyce - przekraczać limitu 20 tys. zł (na 3 lata!) Dzisiaj, dzięki reformie B. Kudryckiej, doktorant może ubiegać się o kwotę kilkusettysięczną!!! a są takie rodzaje konkursów, KTÓRE NIE MAJĄ ŻADNEGO LIMITU FINANSOWEGO.

Kiedy zatem nasz medyk stwierdza, że średnia wysokość przyznanego finansowania w konkursie KONKURS SONATA 2 (rozstrzygnięcie: maj 2012 r.), wyniosła (NZ4 i NZ7) od 400 do 600 tys. zł., , to istotnie przyznaje się do niewiedzy na temat istniejących w Narodowym Centrum Nauki procedur. To nie NCN i nie eksperci paneli określają wysokość -limit środków na realizację konkretnego projektu badawczego, ale jego wnioskodawca.
Rację miałby ów profesor, gdyby napisał z wyrazami oburzenia, że istniejący limit ogółu środków na badania sprawia, że tylko co piąty wniosek ma szanse na finansowanie, jeśli spełnia kryteria wartości naukowej. Tymczasem to, co nam proponuje, nie jest przedmiotem słusznej krytki polityki ministerstwa nauki.

Profesor wyraża żal, że tak zwany "success rate - "odsetek powodzeń" w pozyskiwaniu grantów naukowych w NCN (zespoły NZ4 i 7, konkurs SONATA), wynosi poniżej 20 proc. (ostatni konkurs - 17 proc.). Nie wie jednak, że ten wskaźnik dotyczy tylko i wyłącznie tych wniosków, które przeszły do II etapu oceny, a więc wszystkie otrzymały de facto ocenę wniosków bardzo dobrych i wyróżniających się. To oczywiste, że w rankingu w pierwszej kolejności finansowane są te najwyższej jakości. Gdyby zatem profesor Płażnik zaproponował, by zacząć od success rate 90 proc. ale na II etapie weryfikacji projektów badawczych (a potem co roku podwyższać kryteria, poprzez zmniejszanie wskaźnika powodzeń, np. o 10 proc., do 50-60 proc., finalnie), to pewnie każdy - poza panią ministrą - przyznałby mu rację.

A tak, bez owego zastrzeżenia, istotnie popiera nędzę metodologiczną i poznawczą. Wiele wniosków w panelu HS6, w którym konkurują o środki psycholodzy, pedagodzy i socjolodzy, znajdują się takiej treści wnioski, że dopuszczenie ich do finansowania byłoby powrotem do socjalistycznej praktyki socjalnego wsparcia dla "analfabetów". Dlatego w tym punkcie rację ma Barbara Kudrycka, podkreślając: "Nigdzie na świecie nie finansuje się słabych projektów. Nacional Science Foundation w USA wskaźnik sukcesu w niektórych obszarach nauki ustanawia na poziomie 10 proc. najlepszych projektów. European Research Council finansuje do 20 proc."


Tak więc dla B. Kudryckiej wynik sporu przechylił się na 2:1.

Kiedy neurobiolog pisze: utrzymywanie habilitacji jako żenujący przeżytek, XIX-wieczny anachronizm, podobnie jak belwederskie profesury, a za chwilę dodaje, że ostatnio ma miejsce w uczelniach wysyp tzw. profesur uczelnianych (np. dr hab. prof. UW), co skutecznie dewaluuje tytuł naukowy, to sam sobie zaprzecza. Utrzymanie w Polsce habilitacji wynika m.in. z niskich standardów etycznych środowiska akademickiego, które częściowo jest od lat trapione nepotyzmem, układami, nierzetelnością. Tym samym ich zniesienie uczyniłoby z wniosków o awans naukowy dla swoich kolesi wzrost awansów, który byłby nieadekwatny do jakości ich dorobku naukowego. Wynik zatem tego sporu jest już 3:1 na rzecz MNiSW.

Podważa natomiast ów krytyk nowej polityki naukowej MNiSW siebie, kiedy stwierdza, że: Niezrozumiałe jest także wyróżnianie tzw. młodych naukowców, jakiś strategicznych dziedzin nauki czy gospodarki, lub też powracających z zagranicy naukowców. Niech każdy ma takie same szanse, a decydować powinna (zwłaszcza w badaniach podstawowych) wyłącznie jakość badań (projektu) i ich innowacyjność.

To ja z tym się nie zgadzam. Jestem za młodymi i cieszę się, że wreszcie, ci najbardziej inteligentni, pracowici mogą liczyć na wsparcie w NCN i NCBiR realizując swoje ambitne projekty badawcze, a nie oczekując w kolejce we własnym instytucie, aż będzie im wolno ubiegać się o otwarcie przewodu habilitacyjnego, bo przed nimi są starsi, ale słabsi czy bardziej zasłużeni dla kierownictwa instytutu czy katedry.

Komitet Nauk Pedagogicznych PAN jest bardzo zainteresowany tym, by wspierać młodych naukowców, zachęcając ich do współpracy w zespołach-sekcjach problemowych przy KNP PAN, organizując im Letnie Szkoły Młodych Pedagogów (a także Andragogów) i organizując otwarte konferencje i debaty z zakresu metodologii badań w naukach społecznych i humanistycznych.

Tym razem, w tym pojedynku listownym to dla ministry jest 4:1.