12 października 2012

Rynkowe kształcenie dla rynku pracy, czyli do niczego

Przeglądając różne raporty na temat rynku pracy w Polsce, w tym tak ogólnokrajowe, jak i regionalne dochodzę do wniosku, że kształcenie akademickie do tzw. rynku pracy jest edukacją do niczego, w podwójnym tego słowa znaczeniu.

Po pierwsze, jest edukacją do czegoś, co tak szybko się zmienia, że kiedy nasi absolwenci kończą swoje studia po 3 latach z dyplomem licencjata, to tego już nie ma. Nie ma nie po trzech latach, ale często po jednym sezonie, po jakiejś fazie wzrostu lub załamania gospodarki, w wyniku czego rynek oczekuje specjalistów z zupełnie innych branż, specjalności, niż te, które dominowały w okresie rozpoczynania przez młodzież studiów.

Po drugie, kształcimy do niczego, czyli niewłaściwie, bowiem operacjonalizacja celów w ramach Krajowych Ram Kwalifikacyjnych jest podporządkowana sztywno określonym wskaźnikom, zawartym w rozporządzeniu minister nauki i szkolnictwa wyższego. Heteronomia nauczycieli akademickich sprowadza się do tego, że w ramach planowanych do realizacji zajęć dydaktycznych przyporządkowują maksymalnie 3-5 wskaźników, które mają świadczyć o opanowaniu przez studiujących określonej wiedzy, umiejętności i kompetencji społecznych. Ten system nie przewiduje poszerzania wskaźników i nie liczy się z oczekiwaniami studiujących. Wspomniane mierniki są im bowiem strukturalnie narzucone.

Pracodawcy oczekują od kandydatów do pracy co najmniej trzech kategorii kompetencji:

1. Samoorganizacyjnych, dotyczących organizacji własnej pracy, przejawiania inicjatywy, zaangażowania, terminowości oraz wysokiej motywacji do pracy (50% wskazań pracodawców);

2. Interpersonalnych, związanych z umiejętnością nawiązywania kontaktów społecznych, z innymi ludźmi (45% wskazań pracodawców);

a dopiero na trzecim miejscu:

3. zawodowych, które są właściwe dla każdej profesji i związane są ze specyfiką czynności, jakie powinni wykonywać (38% wskazań).

Po co zatem wciskać kit pracownikom uniwersytetów, politechnik i akademii, że profesjonalna wiedza jest najważniejsza, skoro ta okazuje się najmniej oczekiwaną przez pracodawców?

W czasie rozmowy z koleżankami i kolegami z uczelni pojawiła się konstatacja, że tak dyrektywnego sterowania edukacją przez władze państwowe nie było już od lat 70. XX w., kiedy to w epoce Edwarda Gierka panował duch centralistycznego indoktrynowania młodzieży dla potrzeb rozwijającego się społeczeństwa socjalistycznego. Dzisiaj, zamiast socjalizmu jako celu kształcenia, mamy zmieniający się dynamicznie rynek pracy, który właściwie nie potrzebuje specjalistów, bo Ci jeszcze dorabiają do swoich lichych emerytur i mogą służyć własnym doświadczeniem oraz wiedzą uzyskaną w klasycznym modelu edukacji - niedouczonym inżynierom, lekarzom czy rolnikom, bo ci powinni przede wszystkim umieć pracować w grupie, lojalnie i posłusznie wykonywać polecenia pracodawcy i znać języki obce. A co z resztą?

Jakoś to będzie. Właśnie zakończony przed tygodniem remont jednego z głównych skrzyżowań, strategicznych dla tranzytowego ruchu przez Łódź, udowodnił, że pracownicy posiadali umiejętność pracy w grupie (a jakże, grupowa niekompetencja utrudnia ustalenie odpowiedzialnych za partactwo), posługiwali się językiem obcym (nieustannie słychać było łacinę kuchenną: "Ku...", " Ty h....", Ja to pie..." itd.) oraz są niezwykle lojalni. Właśnie stwierdzono, że trzeba ponownie zrywać nawierzchnię, zablokować przejazd i poprawiać efekty pracy "do niczego". Płacą za to podatnicy. Wcześniej ktoś płacił za kształcenie zawodowe i studia tych inżynierów, budowlańców, drogowców.

Żegnający się z urzędem Prezydenta Republiki Czeskiej Vaclav Klaus, który przybył do Polski celem odebrania tytułu doktora honoris causa Uniwersytetu Kardynała Stefana Wyszyńskiego w Warszawie, zwrócił uwagę na coś niezwykle istotnego, ale jak to wypowiedział, to szybko się poprawił, by nie urazić słuchaczy. Podzielił się bowiem swoim wielkim rozczarowaniem politycznymi i gospodarczymi zmianami w swoim kraju, ale i w świecie. Jego zdaniem, "żyjemy w o wiele bardziej socjalistycznym, centralistycznym, etatystycznym, mniej wolnym i mniej demokratycznym społeczeństwie" w porównaniu do wyobrażeń sprzed lat, jakimi kierowały się społeczeństwa wyzwalające się z tamtego ustroju. Wprawdzie Prezydent V. Klaus zastrzegł, że nie mówi o Polsce, bądź Czechach, ale o Europie i Zachodzie, ale czyż nie miał racji, że dotyczy to tak jego ojczyzny, jak i naszej?

Oczekiwania rynku pracy są pochodną także regionalnych uwarunkowań, jak np. położenie geograficzne (w tym lokalizacja w stosunku do głównych szlaków transportowych,sieć kolejowa, lotnicza,jakość dróg itp.), nasycenie uczelniami wyższymi o odmiennych ofertach kształcenia, zróżnicowanie struktury produkcji w województwie, lokalizacja znanych i cenionych w regionie pracodawców (marek), strukturalne możliwości przyciągania inwestorów (np. Specjalna Strefa Ekonomiczna), stan lokalnej gospodarki, sieć sektora usług, stan infrastruktury społecznej (bazy edukacyjnej), dysproporcje w wyposażeniu miast i wsi (np. gaz, kanalizacja itp.), stopa rejestrowanego bezrobocia, itp. Popyt na pracę wiąże się z zapotrzebowaniem gospodarki na potencjał ludzi zdolnych do jej wykonywania. W praktyce jest on równy liczbie miejsc pracy, jakie są oferowane kandydatom lub osobom już ją wykonujacym.

Podobnie jest z podażą pracy, która jest częścią zrealizowanego i niezrealizowanego popytu na pracę, przy czym o równowadze można mówić, kiedy ma miejsce zrealizowanie obydwu wymienionych kategorii jako tożsamościowo równych. Zjawisko równowagi na rynku pracy ma miejsce wówczas, kiedy zgłaszane przez pracodawców zapotrzebowanie na pracowników odpowiada liczbie i strukturze (np. wyksztalcenia, płci, ale i tzw. miękkich kompetencji) osób chętnych do pracy.