13 lipca 2012

Kto nauczycielom daje i odbiera...


Można sięgnąć do wypowiedzi premiera Donalda Tuska sprzed lat, a najlepiej z tych okresów, kiedy albo nadchodziły wybory samorządowe czy parlamentarne, albo właśnie PO je wygrywała, by dostrzec, że nastąpiło jakieś dziwne przemieszczenie akcentów w stosunku do nauczycieli: od miłości, szacunku i uwielbienia, czego wskaźnikiem stawały się coroczne podwyżki płac, do poniżania, pomniejszania i obciążania winą za kryzys finansowy państwa i samorządów. Nie przypominam sobie, by nauczyciele sami żebrali o podwyżki. Od kilkudziesięciu lat znoszą upokorzenia z godnością, będąc w grupie elit tego kraju jedną z nieustannie manipulowanych przez kolejne rządy profesji.

Ktoś może powiedzieć, że to przez związki zawodowe i ustawę Karta Nauczyciela, w tym przez przywileje, jakie ta społeczność zawodowa uzyskała w stanie wojennym "od Wojciecha Jaruzelskiego". Jeszcze trochę, a uwierzymy, że ten stan był możliwy dzięki dobrze wówczas opłacanym nauczycielom. Niech tak twierdzi, jeśli w to wierzy, bo ja nie jestem aż tak naiwny. Można zapytać, czy słuszne jest dzisiaj wywoływanie w społeczeństwie negatywnych postaw wobec tej grupy zawodowej tak, jakby ona cokolwiek i komukolwiek ukradła, czegoś pozbawiła wbrew istniejącemu prawu? Nauczycielom od lat płacono mało, toteż nie bez powodu mówiono o proletaryzacji tego zawodu. Ustawowe rozwiązania miały wyrównywać ów poziom strat materialnych przywilejem dłuższych wakacji, przejściem na emeryturę po 30 latach pracy, dodatkami dla nauczycieli wiejskich itp. Ach, zapomniałem o urlopie na poratowanie zdrowia. Rozumiem, że władze po to wprowadziły te urlopy, by w ukryty niejako sposób dotować niskopłatnych nauczycieli. Mało zarabiacie, to pójdźcie sobie na roczny, płatny urlop zdrowotny? Czy taka była intencja tego urlopu? Czy może specyfika tego zawodu sprawia, że część nauczycieli, bo nie dotyczyło i nadal nie dotyczy to wszystkich, wymaga szczególnego zadośćuczynienia? A może zdrowie nauczycieli tak się poprawiło, że te urlopy istotnie nie są konieczne?

Kto to policzył? Kto to obiektywnie wykazał? Ze znanych mi badań na temat wypalenia zawodowego nauczycieli wynika, że ok. 23%, czyli co piąty wymaga poważnej terapii, a kolejne 25% jest tym wypaleniem zagrożonych. Innymi słowy, prawie co drugi nauczyciel jest wyczerpany lub na granicy wyczerpania ze względu na warunki pracy i płacy w szkolnictwie publicznym, a kiedy chce skorzystać z przysługującego mu urlopu na poratowanie zdrowia, wyrzuca mu się to jako bezczelność, wyłudzenie, życie na koszt społeczeństwa. Być może są tacy, którzy to wyłudzają, ale od czego jest organ władzy państwowej? Dlaczego odbierać innym to, co jakiś margines być może traktuje jako okazję do relaksu? A wśród posłów czy w rządzie nie ma ludzi marginesu, tzn. wyłudzających korzyści z tytułu istniejących ku temu możliwości (rachunki za paliwo mimo braku samochodu, wyłudzanie diet za udział w posiedzeniach, w których się nie uczestniczy ale podpisuje listę obecności, łapownictwo, powiązania z mafią, nieuczciwymi lobbystami itp.)?

Gdyby to były takie kokosy, to do nauczycielskiego zawodu powinni pchać się "drzwiami i oknami" najwybitniejsi i najzdolniejsi absolwenci szkół średnich, a następnie szkół wyższych, a jednak... nie pchali się i nie pchają. Jeśli już, to zabiegają o możliwość wykonywania tego zawodu w większości ci, dla których jest on czymś więcej, niż tylko miłość do dzieci, chęć pracy z nimi, ale także albo przede wszystkim jest on pasją pomagania innym w ich rozwoju, kształcenia młodych pokoleń, dzielenia się z nimi własnym mistrzostwem, wprowadzania młodszych w świat, by zmieniać go wspólnie z nimi. Nikt nie policzył i nie zbadał, jak wiele osób wykonuje ten zawód z autentyczną pasją, zaangażowaniem, radością współtworzenia i ustawicznego eksperymentowania, uczenia się, bycia z innymi i dla innych.

Ministerstwo Edukacji Narodowej wolało zamówić badania dotyczące czasu pracy nauczycieli, by wykazać za ich pośrednictwem, że ci mają go za dużo dla siebie, dla swoich rodzin, a za mało go poświęcają swoim uczniom, niż zdiagnozować efektywność czasu pracy własnych urzędników, w tym także ministra i wiceministrów. Jakaś dziwna cisza zapanowała nad wynikami tych badań. Czyżby okazało się, że jest inaczej, niż chciałaby tego władza? Po co jest konstruowana wraz z mediami antynauczycielska kampania w okresie wakacyjnym, kiedy Polacy wyjeżdżają na urlopy, odpoczywają i mają więcej czasu na lekturę, także codziennej prasy? Niech poczytają sobie o nauczycielach-darmozjadach, którzy potrafią "wyciągnąć" nawet ponad 8 tys. zł. miesięcznie, a przecież powinni być nadal ubogimi krewnymi w stosunku do średniej klasy ... średniej. Ilu z nich zarabia ponad 8 tys. zł.? A jeśli mieliby wszyscy zarabiać tę kwotę, to byłoby to za dużo? Ze względu na co? Co ma być tu punktem odniesienia?

Media jednak chętnie okładają nauczycieli "kijami oskarżeń" za wyłudzanie z kasy państwowej nienależnych im przywilejów. Nienależnych od kiedy? Od tego roku czy od przyszłego? A jakie są standardy tego, co nauczyciele powinni posiadać? Kto określił to minimum ekonomiczne, kulturowe, społeczne? Niech naród się dowie, że to przez nauczycieli budżety samorządów wkrótce zostaną rozsadzone i nie będzie już co z nich finansować, poza edukacją przedszkolną i szkolną. Niech obywatele wiedzą, że to przez nauczycieli jedynym rozwiązaniem tej trudnej finansowo sytuacji jest łączenie szkół, prywatyzowanie niektórych placówek oświaty publicznej, umieszczanie przedszkoli w kontenerach (hit oszczędnościowy tego roku!), zwalnianie tym samym nauczycieli i zatrudnianie tych z najniższymi kwalifikacjami, bo są dla gmin tańsi. Kto im na to zezwolił? B. minister edukacji K. Hall obniżyła wymóg poziomu wykształcenia dla nauczycieli, a K. Szumilas jeszcze to utrwala, więc niby dlaczego gminy miałyby nie skrzystać z tej strukturalnej zachęty władzy? Tak samo skorzystają, jak niektórzy nauczyciele z urlopu na poratowanie zdrowia.

Jak mówił ostatnio jeden z prezydentów miast: Podstawowy problem polega na tym, że państwo centralnie reguluje wszystkie kwestie związane z zarządzaniem oświatą, przerzucając na samorządy obowiązek realizacji tych zadań. Odgórnie ustalony jest czas pracy nauczycieli i ich średnie zarobki, samorząd ma nawet ograniczone możliwości przekazywania czy łączenia szkół . Czy rzeczywiście winni są temu nauczyciele? Tak, bo proszę zobaczyć, jak manipuluje się tu zmiennymi, kiedy ten sam prezydent miasta wyciąga ze swojej diagnozy (tezy) obciążony błędem logicznym wniosek:

Skutek jest taki, że system edukacji jest bardzo nieefektywny. Nakłady na edukację rosną, a jednocześnie kształcimy coraz mniej uczniów. Nie widać też znaczących postępów w podnoszeniu jakości nauczania.

Co ma piernik do wiatraka? Jaka jest zależność przyczynowo-skutkowa między centralistycznym regulowaniem przez rząd - przez premiera i ministra edukacji narodowej niemalże wszystkich kwestii związanych z funkcjonowaniem polskiej oświaty, w tym także zawodu nauczyciela, a brakiem efektywności systemu edukacji? A może należałoby wytłuszczoną czcionką pisać o tym, że MEN nie wykorzystało pieniędzy przeznaczonych w zeszłym roku na dokształcanie nauczycieli!

Może by tak władze państwowe i samorządowe przestały prowadzić między sobą wojnę o wpływy kosztem nauczycieli i uczniów? Może posłużyłyby się chociaż raz wskaźnikami, które byłyby przekonywującym dowodem na występowanie jakichkolwiek związków między jednym a drugim czy trzecim czynnikiem? Może należałoby skończyć z tymi pseudozarzutami, że nauczyciele boją się cyfrowej szkoły, tylko należałoby się zastanowić nad tym, z jakiego powodu niektórzy pedagodzy krytykują ten projekt jako częściowo nonsensowny?